O dzieciństwie mówi się, że to okres bezgrzeszny, bo brak świadomości w rozróżnianiu dobrego i złego uwalnia od winy, uchybienia zrzuca się na karb dziecięcej bezmyślności, a dla uświadomienia naganności czynu udziela się reprymendy lub karze klapsem. Szkoda tylko, że dzieciństwo kończy się tak szybko i wchodzi się w wiek końca niewinności. Co prawda jeszcze przez pewien okres występki tłumaczone bywają młodzieńczą głupotą, lecz formalna pełnoletniość pozbawia i tego enigmatycznego przywileju. Może z wyjątkiem spowiedzi dającej niemal pewne rozgrzeszenie w każdym wieku. Moją dziecinną wadą była ponoć zbytnia ruchliwość, co wymagało stałego nadzoru, bo każde spuszczenie mnie z oka związane było z ryzykiem szkód materialnych lub uszkodzeniem mojej własnej integralności. Zdarzało się więc, że dla uniknięcia zagrożeń przewiązywano mnie w pasie sznurkiem, którego długość wyznaczała granicę wolności. Pomogło mi to zrozumieć Leona, naszego łańcuchowego psa, którego wolność ograniczona była do okręgu o promieniu około czterech metrów. Z konfidencji i współczucia wchodziłem do psiej budy i przytulony do miękkiej sierści opowiadałem mu różne historie, których bohaterami byliśmy obaj. Zdarzyło się nawet, że w niej zasnąłem, a zaniepokojeni rodzice szukali mnie u sąsiadów i w pobliskich zaroślach. W psiej budzie chowałem się przed gniewem rodziców, ukrywałem przed kolegami, a później stała się miejscem, w którym najlepiej mi się czytało. Kiedy podrosłem i nie mogłem się w niej zmieścić, całkiem poważnie myślałem o jej powiększeniu. Najchętniej wziąłbym Leona do domu, ale na to nie było zgody. A kiedy po latach Leon odszedł do krainy wolnych psów, pożegnałem go jak najlepszego przyjaciela, a pusta buda stała się jego pomnikiem. Dziś będąc życiowo poobijany mam ochotę do niej wejść i wtulić w miękkie pachnące kudły, chociaż boję się, że już nie stać by mnie było na tamto wyciszenie.