Tomasz Witkowski – Chory na śmierć

0
703
Ryszard Tomczyk

Tkwił w niewygodnym konfesjonale już drugą godzinę i marzył o tym, żeby rozprostować kości. Tymczasem kolejka wcale nie zdawała się maleć. Dziwiły go nieustannie te wielkopostne maratony spowiedzi, ale widać taka jest natura ludzka, że potrzebuje jakiegoś szczególnego impulsu do zrobienia porządków. Siedział zatem wytrwale wysłuchując ciągle tych samych banalnych grzechów gorliwych dewotek, przydzielał pokutę i udzielał rozgrzeszenia.
            Z letargu, w który zapadł pod wpływem monotonnego mamrotania grzeszników, wyrwał go cichy, acz wyraźny i mocny głos młodego mężczyzny, może nawet jeszcze chłopaka. Niewielu młodzieńców w tym wieku spowiadało się. Nie czuli na sobie oddechu śmierci, życie kusiło i przedstawiało swoje uroki w przebraniu, pod którym nie dostrzegali znamion grzechu. Uważnie wsłuchiwał się w to co mówił. Kiedy skończył wypowiadać zwyczajowe formułki i litanię grzechów powszednich, stwierdził:
            – Ojcze, chciałbym umrzeć.
            – Cóż synu, to grzeszna myśl, ale w trudnych chwilach zwątpienie przychodzi na każdego z nas – odpowiedział tak, jak go uczono i jak kilkakrotnie już z powodzeniem radził penitentom w podobnych sytuacjach.
            – To nie zwątpienie ojcze. Ja pragnę śmierci odkąd pamiętam, podobnie silnie jak Boga.
            – Wiesz, że to grzech?
            – Tak ojcze, wiem co na ten temat mówi Kościół, ale dużo o tym myślałem i mam wiele wątpliwości?
            – Wątpisz w naukę Kościoła?
            – Nie ojcze, ale wydaje mi się, że czasami jest rozumiana zupełnie powierzchownie, że jest przekazywana w sposób uproszczony, choć pewnie wystarczający na potrzeby większości wiernych.
            – Co masz na myśli mówiąc, że jest upraszczana?
            – Czytałem wiele o świętych męczennikach…- zawahał się, jakby bał się dokończyć zdania.
            – I?
            – Wiem, że to zabrzmi jak pycha, ale mam wrażenie, że oni pragnęli śmierci podobnie jak ja…
            – A których męczenników masz na myśli?
            – Św. Teresa od dzieciątka Jezus otwarcie pisała w swoich wyznaniach o tym, jak marzyła by zostać męczennicą.
            – Czy nie mylisz głębokiego pragnienia oddania się sprawom wiary z pospolitym pragnieniem samobójczej śmierci, będącej ucieczką od trudnych spraw doczesnego świata?
            – Nie ojcze. Ona nie pragnęła nawracania niewierzących, zwycięstwa wiary lecz chłosty i ukrzyżowania, spalenia na stosie, pożarcia przez dzikie zwierzęta, obdzierania ze skóry.
            – W dawnych czasach te rodzaje śmierci, które wymieniłeś były wynikiem działalności misyjnej, trwania przy wierze wbrew przeciwnościom losu. Czy nie sądzisz, że św. Teresa mogła się posłużyć skrótem myślowym? Że tak bardzo pragnęła służyć Kościołowi, że swoje zamiary opisywała poprzez możliwe spodziewane skutki? – stwierdził bez przekonania, bo przypomniał sobie, że jeszcze w seminarium dyskutowali zawzięcie o tej i podobnych świętych, których zachowanie, zdaniem niektórych, wskazywało na zaburzenia psychiczne.
            – Św. Teresa żyła w drugiej połowie XIX wieku. Przecież nikt wtedy nie krzyżował, nie obdzierał ze skóry i nie palił na stosie za wiarę.
            – Często traktujemy metafory zbyt dosłownie – odpowiedział z jeszcze mniejszym przekonaniem.
            – Ojcze, ale przecież św. Teresa od dzieciątka Jezus, to nie jedyny przykład. Podobnych świętych było dziesiątki – św. Szymon Słupnik, św. Bernard, św. Małgorzata…
            – Czy nie sądzisz, że zuchwalstwem jest wyrokowanie o motywach świętych męczenników na podstawie fragmentarycznej wiedzy, podczas gdy władze Kościoła przed wyniesieniem ich na ołtarze skrupulatnie rozważyły każdy dowód, przesłuchały wszystkich świadków, a nawet za pośrednictwem urzędu adwokata diabła próbowały podważyć ich prawdziwość? Wątpisz w ich rzetelność? – spróbował poddać w wątpliwość zasadność podstaw dyskusji zorientowawszy się, że ma do czynienia z kimś, kto gruntownie, a być może nawet gruntowniej od niego poznał temat. Czuł, że traci nad nią kontrolę, a po części podzielał zdanie tego chłopaka.
            – To prawda ojcze, ale z drugiej strony, skąd mam czerpać wiedzę o nich, jeśli nie z ich własnych słów? I jak mam odkrywać prawdę, jeśli nie czytając ich wyznania?
            – Czytaj Pismo Święte. W nim znajdziesz więcej wskazówek pochodzących bezpośrednio od Boga, niż w historiach świętych. Wiele z nich zostało zniekształconych przez upływ czasu, przez kolejne przekłady, a nawet przez ludzi, którym zależało na upiększeniu żywotów patronów ich kościołów czy klasztorów.
            – Ojcze, ale w Piśmie Świętym nie ma ani jednego słowa przygany pod adresem ludzi pragnących własnej śmierci.
            – Nie ma też słowa zachęty i pochwały.
            – I właśnie dlatego szukałem wskazówek w wyznaniach świętych i wzoru w ich postępowaniu.
            Spowiednik usłyszał wyraźnie wzmożony szmer głosów czekających w kolejce do konfesjonału. Rozmawiał z tym chłopakiem już długo, dużo dłużej niż trwała nawet skrupulatna spowiedź i najwyraźniej wierni niecierpliwili się. Wiedział, że będą bacznie przyglądać się penitentowi, który opuści konfesjonał i z pewnością zwrócą na niego uwagę jeśli spotkają go gdzieś w miasteczku, dlatego rzekł:
            – Chętnie porozmawiam z tobą na nurtujące cię tematy i udzielę ci porady duchowej, jeśli tylko moja wiedza okaże się do tego wystarczająca. Teraz jednak proponuję abyśmy przerwali ją, bo penitenci czekający w kolejce niecierpliwią się bardzo i gotowi są pewnie już wymyślać niestworzone rzeczy na twój temat. Po świętach Wielkanocy spowiadam w każdy piątek po szesnastej. Rzadko wówczas ktokolwiek przychodzi. Czy możesz wtedy przyjść, abyśmy dokończyli naszą rozmowę i gruntowną spowiedź?
            – Tak ojcze.
            – Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna, i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
            – Amen.
            Piotr służył jako wikariusz parafialny w Boguszowie od czterech lat. Nie była to jakaś szczególna parafia, ale podobało mu się tutaj, bo tuż za plebanią kilkaset metrów wybrukowanej stromej uliczki prowadziło za ostatnie zabudowania, gdzie droga zmieniała się w polną, prowadziła przez łąki i wkrótce znikała w lesie prowadząc wprost na górę Chełmiec. Od dzieciństwa chodził w góry, potem zaczął się wspinać, zdarzyło się mu kilka razy wziąć udział w poważniejszych wyprawach wysokogórskich, więc fakt, że w ciągu kwadransa po wyjściu z kościoła mógł cieszyć się górskimi krajobrazami, bardzo mu się podobał. W niecałą godzinę marszu mógł stanąć na szczycie wyniosłego masywu. Chyba częściej odnajdował tam Boga niż w dusznym od zapachu kadzidła, barokowym wnętrzu kościoła, dlatego często wymykał się na intensywne spacery. Miały one tę jeszcze zaletę, że aby się tam znaleźć, nie musiał w ogóle wchodzić do miasteczka, zwracać na siebie uwagi parafian. Mijał kilka zaledwie domów i już był na otwartej przestrzeni.
            Kiedy skończyły się bardzo pracowite przygotowania i same obchody święta Wielkanocy, w pierwszej wolnej chwili swoje kroki skierował w tę właśnie uliczkę prowadzącą na północ. Wspiął się nią na szczyt wzniesienia, gdzie kończył się bruk i zszedł kolejne kilkaset metrów w dół na łąki. Przy drodze dostrzegł połacie białych przebiśniegów. Po prawej stronie wznosiło się niewielkie wzgórze o kształcie stożka zwane przez miejscowych wzgórzem Bismarcka. Nazwa pochodziła od wieży, a w zasadzie kolumny, którą na początku dwudziestego wieku postawiono tu na jego cześć, a którą zburzono po drugiej wojnie światowej. Co prawda oficjalnie nadano wzgórzu nazwę Kopisko, ale mieszkańcy nie mówili nań inaczej jak Bismarck. Historia przetrwała w języku.
Wspiął się na wzgórze, na którym pozostały bezładnie rozrzucone bloki kamienne – jedyna pozostałość dumnej budowli. Lubił tu przychodzić, bo miejsce oświetlało ze wszystkich stron słońce, a wśród głazów mógł znaleźć zawsze jakieś zaciszne miejsce do lektury. I tym razem w podręcznym plecaku przyniósł ze sobą kilka książek, które zaintrygowany rozmową w konfesjonale, postanowił przeczytać. Nie wiedział, czy chłopak, którego spowiadał pojawi się ponownie. Nie przypominał sobie jego twarzy, więc nie wykluczał, że mógł być spoza parafii. Jednak rozmowa z nim uświadomiła mu, jak niewiele, poza tym, co mówił Katechizm i co usłyszał w seminarium, wie na temat stosunku Kościoła do aktów skrajnego umartwiania ciała, autoagresji i samobójstwa. Poza tym zawsze źle się czuł, kiedy zamiast twardych argumentów wykorzystywał wyuczone w seminarium chwyty retoryczno-erystyczne. Może były one pomocne w danej chwili, żeby odsunąć problem, wyjść z dyskusji z twarzą, ale na poprzestawanie na nich nie było niczym więcej jak zakłamaniem. Umościł się wygodnie w promieniach wiosennego słońca i zagłębił w lekturę.
            W trzeci piątek po Wielkanocy, jak co tydzień, Piotr zajął konfesjonał na końcu kościoła, pod chórem. Lubił to miejsce, bo główne wejście do kościoła prowadziło przez transept, a jeszcze dodatkowe przez kaplicę boczną i prawie nikt tam nie przechodził przypadkiem, nie przeszkadzał. Wyłożył koniec stuły na zewnątrz konfesjonału, aby penitenci nie mieli problemu z odszukaniem go i zagłębił się w lekturę, którą zabrał ze sobą. Nie było chętnych do spowiedzi. Dopiero przed piątą usłyszał kroki odbijające się w pustym kościele echem od kamiennej posadzki. To znowu był on – chłopak, który pragnął umrzeć. Wyspowiadał się szybko ze swoich powszednich grzechów i zapytał:
            – Ojcze, czy Maksymilian Kolbe popełnił samobójstwo?
            – Skąd ci to przyszło do głowy? Przecież to święty!
            – Wiem, ale czy będąc więźniem Auschwitz i występując dobrowolnie z szeregu za swoją niesubordynację mógł się spodziewać czegoś innego niż kuli, która przecięła by szybko i bezboleśnie nić jego żywota?
            – Nie wiem czy myślał w ten sposób. Dlaczego nie chcesz uwierzyć w to, że kierował nim odruch współczucia?
            – Był wykształconym i inteligentnym człowiekiem, nie mógł nie zdawać sobie sprawy z konsekwencji swojego kroku.
            – Może po prostu zaufał Bogu?
            – W Auschwitz, w którym prawdopodobnie nie doświadczył jakiegokolwiek przejawu miłosierdzia boskiego swoją decyzję powierzyłby Bogu?
            – Na tym chyba polega tajemnica najszczerszej wiary, że wyłącza tego typu kalkulacje umysłowe. Maksymilian Kolbe był głęboko wierzącym katolikiem.
            – Nawet jeśli tak było, jeśli zaufał Bogu, to i tak w konsekwencji sam wybrał śmierć.
            – Kierując się nadrzędnym przykazaniem miłości bliźniego.
            – Czy gdybym ja oddał życie za kogoś, byłbym zbawiony?
            – To jest pytanie do Boga, nie do mnie. Ja mogę ci powiedzieć, tylko tyle, że Bóg z pewnością wnika w twoje najgłębsze zamysły i jeśli chcesz go oszukać szukając pretekstu do samobójstwa zgodnego z Katechizmem, to z pewnością ci się to nie uda. Bóg nie jest urzędnikiem, który będzie rozpatrywał twoje argumenty z Katechizmem w ręku. Dla niego ważny jest ten najgłębszy motyw, który popycha cię do działania, nawet jeśli dla ciebie nie jest on do końca jasny.
Chłopak nic nie odpowiedział, a Piotr po chwili spytał:
            – Czy ty jesteś zmęczony życiem?
            – Nie, chyba nie. Z reguły mam dobry nastrój, tylko…
            – Tylko co?
            – Tak bardzo tęsknię do czegoś lepszego, tak przelotne i tymczasowe wydaje mi się to życie. Chciałbym już jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie.
            – Bóg oczekuje od nas, abyśmy ponieśli swój krzyż tutaj, na ziemi.
            – Wiem. Dlatego nie chcę mu się sprzeciwiać.
            Jeszcze dwukrotnie w odstępach kilku tygodni chłopak spowiadał się u Piotra i zawsze spowiedź zamieniała się w długie dyskusje, które krążyły wokół tego samego tematu. Po każdej z nich Piotr wychodził z konfesjonału z poirytowany. Ale przyczyną tego stanu nie były pytania jego penitenta lecz raczej odpowiedzi, których udzielał – okrągłe, gładkie i… do niczego nieprzydatne. Bo cóż warta jest banalna rada „zaufaj Bogu” dla kogoś, kto intensywnie intelektualnie pracuje nad zrozumieniem zasadności potępienia samobójstwa? Zły był też, bo miał wrażenie, że ze swoimi lekturami nie nadąża za przemyśleniami chłopaka, którego spowiadał. Zawsze był o krok z tyłu. Sensowne odpowiedzi na jego pytania przychodziły mu do głowy długo po zakończeniu ich dyskusji, po przeczytaniu kolejnej książki lub artykułu.
            Tymczasem dni stały się długie, wiosna niepodzielnie zapanowała nad światem i Piotr coraz częściej wymykał się na wzgórza za miastem, żeby zmęczyć się intensywnymi marszami lub poczytać wśród głazów na szczycie wzgórza Bismarcka, a jeśli akurat trafiał tam na jakąś imprezę, bo miejsce upodobała sobie w tym celu również niepokorna młodzież z miasteczka, kierował swoje kroki gdzieś na skraj lasu, na któreś z południowych zboczy i tam znajdował dogodne do lektury miejsce. Któregoś popołudnia, kiedy zmierzał brukowaną uliczką w kierunku Chełmca, podszedł do niego niespełna dwudziestoletni chłopak.
            – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedział, a Piotr od razu rozpoznał głos, z którym tak wiele dyskutował przez kratkę konfesjonału. „Wiec tak wygląda ten chory na śmierć młodzieniec” – pomyślał patrząc na szczupłego wysokiego chłopaka o jasnych włosach i niebieskich oczach.
            – Na wieki wieków amen – odpowiedział, a w głowie zaświtała mu myśl, że jego rozmówca musi z pewnością podobać się dziewczętom i budzić sympatię otoczenia.
            – Nie gniewa się ksiądz, że go niepokoję poza kościołem?
            – Ależ skąd! Wybieram się na Chełmiec. Jeśli chcesz mi towarzyszyć, zapraszam na wspólną przechadzkę. Ostrzegam tylko, że chodzę szybko i nie oglądam się na maruderów – roześmiał się, choć była to prawda. Zwykł był chodzić we własnym tempie.
            – Dobrze, dziękuję – powiedział chłopak i ruszyli pod górę. – Pomyślałem – kontynuował, że może wygodniej będzie pogadać o niektórych rzeczach z dala od ludzi i nie zabierając czasu tym, którzy chcą się spowiadać.
            – To prawda, choć musisz wiedzieć, że taka rozmowa nie ma charakteru sakramentu pokuty.
            – Wiem, wiem, nie oczekuję tego. Chciałbym po prostu lepiej zrozumieć niektóre rzeczy.
            – Jeśli spotkaliśmy się na takim nieformalnym gruncie, to mów do mnie Piotr, tak będzie wygodniej. A jak ty masz na imię?
            Chłopak zawahał się przez chwilę, po czym odrzekł:
            – Jan, proszę mówić do mnie Janie, lub Janku.
Piotr wiedział, że nie jest to jego prawdziwe imię, ale nie skomentował tego. – Mieszkasz w naszej parafii?
– Nie – odpowiedział z podobnym osiąganiem i Piotr zrozumiał, że nie powinien wypytywać go więcej.
– Trapi cię ciągle ten sam problem, Janku? – zmienił temat.
            – Tak. Czytałem ostatnio wiele o Donatystach.
            – I w ich dążeniu do jak najrychlejszej śmierci odnalazłeś podobieństwo do siebie?
            – Tak.
            – Donatyści zostali uznani za schizmatyków.
            – Ale przecież zanim to się stało, zarówno oni jak i całe rzesze wczesnych chrześcijan masowo popełniali zbiorowe samobójstwa. Myślisz, że wszyscy oni zostali potępieni?
            – Myślę, że Bóg nie sądzi nas według skutków naszych działań, lecz według intencji. Wcześni chrześcijanie nie mieli wątpliwości, że śmierć w imię wiary, to najkrótsza droga do zbawienia. Myślę, że Bóg przyjął ich do siebie.
            – Dlaczego więc ja nie mogę podążyć tą drogą?
            – Dlatego, że nie towarzyszy ci niezachwiana pewność, że jest to dobra droga prowadząca do zbawienia. To właśnie dlatego przyszedłeś do mnie po raz pierwszy pytać o radę.
            – Cóż więc takiego się stało, że to, co nie było grzechem w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, stało się nim teraz?
            – Zrozumienie.
            – Zrozumienie?
– Tak. Widzisz, św. Augustyn, jeden z ojców Kościoła zmierzył się z tym problemem. Dla niego circumcelliones – zbiorowe samobójstwa chrześcijan prowadziły wprost do samounicestwienia wiary i Kościoła. Zrozumiał, że jeśli nie powstrzyma tej samozagłady, chrześcijanie znikną z powierzchni ziemi. Miał on jednak z tym spory problem. W swoich rozmyślaniach początkowo doszedł do paradoksu, w którym śmierć następująca zaraz po otrzymaniu sakramentu chrztu jawiła się jako najlepsze możliwe rozwiązanie – człowiek umierał w stanie łaski uświęcającej i grzech nie mógł mieć do niego dostępu. Szukał jednak dalej, aż przełamał swój impas myślowy sięgając do piątego przykazania, jako wykładni regulującej również zabicie samego siebie.
            – Skąd wiemy, że to właśnie on jeden miał rację, a nie tysiące tych, którzy umarli w poszukiwaniu zbawienia?
– Cóż, Bóg udziela nam wskazówek przemawiając przez tych, których sobie wybrał. My jedynie możemy próbować odgadywać którzy to ludzie, choć oczywiście możemy popełniać omyłki. Św. Augustyn zrobił wiele dobrego dla Kościoła, dla wiary i rozwinął myśl teologiczną w sposób nieznany wcześniej. Wiele wskazuje na to, że był wybrańcem Boga – odpowiedział Piotr, czując narastającą w nim złość, bo znowu udzielał powierzchownych uładzonych i niewiele wyjaśniających odpowiedzi.
– Czy to nie przez niego zaczęło się prześladowanie samobójców i ich rodzin przez władze kościelne, a później także świeckie?
– To duże uproszczenie. Św. Augustyn nigdy nie nawoływał do prześladowania samobójców. Tym, że synod zwołany w 452 roku w Arles, a potem, ponad sto lat później kolejne synody w Bradze sformułowały zakazy samobójstwa oraz ustanowiły za nie kary, łącznie z najsroższą – ekskomuniką, nie możemy obciążać bezpośrednio św. Augustyna. Przedstawiciele tych synodów po prostu wykorzystali jego wykładnię.
– Ale dlaczego? Dlaczego religia, która kieruje się miłosierdziem bliźniego, postanowiła prześladować nawet po śmierci ludzi, którym raczej należało współczuć i pomóc, niż ich potępiać? I dlaczego dodatkowo obciążyła odpowiedzialnością ich rodziny dotknięte i tak śmiercią ich bliskiego? Czy nie zasługiwali oni bardziej na wsparcie niż karę?
– Pierwotny powód, dla którego tak bardzo piętnowano i odstraszano od samobójstwa, a o którym rzadko się mówi, tkwi w ekonomii. Zakaz samobójstwa bardzo często dotyczył głównie ludzi poddanych, zniewolonych. Targnąwszy się na własne życie niewolnik ograbia swego właściciela z jego własności i praw. Rozporządzając swoim życiem zachowuje się jak człowiek wolny. Przekonanie, że stwórca sam jeden ma prawo decydowania o życiu i śmierci ludzi a sprzeniewierzanie się jego woli jest bluźnierstwem, było o tyle uzasadnione, że kolejni w hierarchii przedstawiciele władzy zawsze cząstkę owej boskiej władzy dzierżyli sami. Życie niewolnika, czy feudalnego poddanego, miało taką wartość, jak wykonywana przez niego praca, dlatego decydowanie o jego zakończeniu było zamachem na własność. W jednej chwili poddani mogli pozbawić swojego pana części jego dóbr. To było nie do przyjęcia, dlatego stworzono prawa, które zezwalając na bezczeszczenie zwłok i dysponowanie majątkiem zmarłego miały odstraszyć tych, w których umysłach zakiełkowała myśl o wyborze ostatecznej wolności.
– Arystokracja w starożytnym Rzymie utrzymująca się z pracy niewolników bardzo często i chętnie otwierała sobie żyły lub wypijała truciznę, jeśli uznała, że sytuacja jest bez wyjścia lub grozi utratą honoru.
– Zachowała sobie także formalne prawo decydowania o własnej śmierci, którego to prawa odmawiano wówczas nawet ciężko chorym. W starożytnej Grecji można było wystąpić do senatu o zgodę na rozstanie się z życiem. W Japonii przetrwało w obyczajach samobójstwo honorowe zarezerwowane wyłącznie dla szlachetnie urodzonych, choć inne formy odebrania sobie życia były surowo karane. Wreszcie, u nas, w Europie mimo całego odium narzuconego na samobójstwo przez religię, nadal nazywamy honorowym odebranie sobie życia przez oficerów i arystokratów. Ich odsetek ciągle jest dwu-, a nawet trzykrotnie wyższy niż wśród mężczyzn cywilnych, a wśród członków oddziałów elitarnych jest jeszcze wyższy.
Tymczasem zbliżyli się do szczytu Chełmca. Szli najkrótszą trasą – najpierw zielonym szlakiem, a potem skręcili w żółty, który prowadził stromym zboczem porośniętym przez stary bukowy las. Im bliżej szczytu, tym podłoże stawało się bardziej zdradliwe. Tuż pod cienką warstwą leśnej ściółki leżały luźne kamienie dawnego piargu, które obsuwały się od czasu do czasu pod butami. Ta droga wymagała większego wysiłku i uwagi, dlatego zamilkli koncentrując się na wspinaczce. A kiedy znaleźli się na szczycie spotkali kilka grupek turystów, którzy dotarli tam wcześniej. Obecność innych ludzi nie sprzyjała rozmowie, a kiedy zaczęli schodzić zielonym, okrężnym szlakiem, zatrzymywali się aby podziwiać widoki odsłonięte przez fragmentaryczne wyręby lasu. Wymieniali się uwagami na temat gór, które widzieli w oddali, topografii terenu. Nie rozmawiali więcej ani o dążeniu do śmierci pierwszych chrześcijan, ani o prześladowaniu przez Kościół samobójców. Piotr rad był z porzucenia tego tematu, bo znowu pogubił się w ogólnikach i potrzebował czasu na przemyślenie poruszanych przez Janka kwestii. 
Wspólne spacery w masywie Chełmca stały się swoistą tradycją, choć nie spotykali się tam często, nie częściej niż raz w miesiącu. Nigdy nie umawiali się wcześniej na te eskapady. Zawsze to Janek pojawiał się na drodze Piotra, który niezmiennie dziwił się, skąd chłopak wiedział, że akurat dzisiaj wybierze się w góry. A może po prostu wyczekiwał tam częściej na niego? Nigdy o to nie zapytał. Nie pytał też o szczegóły z jego życia. Ich relacja rozpoczęła się w konfesjonale i w pewien sposób traktował ją jako kontynuację spowiedzi – nie przyznawał sobie prawa do wywierania jakiejkolwiek presji na Janka.
Późny wrzesień natarczywie przypominał o nadchodzącej jesieni, kiedy po raz kolejny maszerowali w kierunku Chełmca. Niespodziewanie, jak to miał w zwyczaju, Janek zapytał:
– W jaki sposób Kościół traktuje uczestników ruchu oporu, którzy w obawie przed torturami popełniali samobójstwo przegryzając najczęściej kapsułkę z cyjankiem potasu, którą większość z nich nosiła zawsze przy sobie?
– Katechizm mówi, że ciężkie zaburzenia psychiczne, strach lub poważna obawa przed próbą, cierpieniem lub torturami mogą zmniejszyć odpowiedzialność samobójcy – odparł Piotr czując jednocześnie, że już wylądował w szufladkach z gotowymi gładkimi odpowiedziami..
– A kto i na jakiej podstawie decyduje o zmniejszeniu tej odpowiedzialności?
– Odpowiedź w tym wypadku jest łatwa – Bóg.
– Tyleż łatwa co bezwartościowa.
– Tak, bezwartościowa dla kogoś, kto chce korzystając z katechizmu przygotować sobie samobójstwo, które zostanie mu odpuszczone. Cenna dla kogoś, kto w Boga i jego mądrość wierzy. Czy szukanie sposobu ominięcia odpowiedzialności nie przypomina ci mordercy, który planuje zbrodnię doskonałą, ale nie w tym potocznym rozumieniu tego określenia, które jest jednoznaczne z niemożnością jej wykrycia, ale zbrodnię doskonałą pod względem prawnym – taką, za którą żaden sąd nie będzie w stanie skazać zabójcy?
– Tyle, że zabójca odbiera życie innemu człowiekowi, nie sobie.
– Dla nas ludzi wierzących, nie ma wielkiej różnicy między tymi dwoma czynami.
– Wiesz, że rządzący Trzecią Rzeszą podobnie jak Kościół niechętnie odnosili się do ludzi, którzy dobrowolnie rozstawali się z życiem?
– Nie wiem wiele na ten temat, ale nie sądzę aby porównanie Trzeciej Rzeszy i Kościoła było trafne – odparł bez przekonania.
– Dlaczego? Przecież sam kiedyś przekonywałeś mnie, że Kościół potępiając samobójstwo kierował się interesem ekonomicznym. Rządzący Trzecią Rzeszą potępiali nawet używanie terminu Freitod (wolna śmierć), jednego z czterech funkcjonujących w języku niemieckim określeń czynności, którą my nazywamy samobójstwem. Pozostałe trzy to najbliższe naszemu Selbsttötung (uśmiercenie samego siebie), naukowe, socjologiczne Suizid (od niego pochodzi nazwa dziedziny badań – suicydologii) oraz Selbstmord najbardziej radykalne, drastyczne i wartościujące negatywnie sam akt. Naziści najchętniej używali tego ostatniego. W szczelnym totalitarnym systemie tkwiła luka, a słowo Freitod wskazywało jej lokalizację. Dla przedstawiciela władzy absolutnej nie ma chyba nic gorszego niż świadomość jej ograniczeń, a dla zniewolonego nic bardziej krzepiącego, jak możliwość wyrwania się z niewoli. Kapsułka z cyjankiem potasu w tamtych czasach wielu ludziom dawała realne poczucie wolności.
– Podobnie, jak ich oprawcom, kiedy ich pozycja panów została zagrożona. Sami przecież korzystali z trucizny uciekając przed odpowiedzialnością.
– Ale dzisiaj rzadko zdarzają się tak trudne sytuacje, w jakich mogli znaleźć się w każdej chwili ludzie żyjący w tamtych czasach. Teraz chyba nikt normalny nie nosi kapsułki z cyjankiem i trudno byłoby wytłumaczyć jej zażycie w zgodzie z katechizmem?
– Pamiętaj, że nawet jeśli by ci się to udało, to za katechizmem stoi jeszcze Bóg, który zna twoje intencje. Katechizm to tylko zbiór wskazówek stworzony przez ludzi, abyśmy całkiem się nie pogubili.
To było ostatnie ich spotkanie. Janek nie pojawił się więcej ani na drodze wiodącej na Chełmiec, ani w konfesjonale. Piotr często o nim rozmyślał, ciągle czytał zainspirowany stawianymi przezeń pytaniami, ale jego zniknięcie nie zaniepokoiło go zbytnio. Chłopak nie był desperatem pragnącym za wszelką cenę odebrać sobie życie. Był współczesnym pogubionym donatystą szukającym najkrótszej drogi do raju, do Boga, ale nie wbrew niemu. Myśląc o nim uśmiechał się w duszy przypominając sobie jego dociekliwość i skrupulatność. Wierzył, że Bóg właściwie pokieruje jego krokami.
W dwa lata po tym, jak Janek pojawił się po raz pierwszy u niego w konfesjonale, tuż przed świętami Wielkanocy Piotr został wezwany w sprawach administracyjnych do archidiecezji wrocławskiej. Czekając na audiencję u biskupa zaczął odruchowo przeglądać pozostawione w poczekalni czasopisma. Wśród nich był kolorowy dwumiesięcznik „Misje salezjańskie”. Nagle zesztywniał. Na okładce patrzyły wprost na niego niebieskie ufne oczy Janka. Towarzyszył im dwuznaczny tytuł Współcześni męczennicy wiary. Piotr drążącymi rękoma przekartkował czasopismo odnajdując właściwą stronę i gorączkowo zaczął pochłaniać tekst.
Bartosz Karski, bo takie prawdziwe imię i nazwisko nosił Janek, kilka miesięcy po ich ostatnim spotkaniu wyjechał jako misjonarz świecki na misję do Ugandy, gdzie rozpoczął pracę w ośrodku dla chłopców z ulicy. W grudniu wracał autokarem z podopiecznymi z salezjańskich zawodów sportowych w Rwandzie. Już na terenie Ugandy autokar został ostrzelany i porwany przez bandytów. Gdy dojechali do buszu, chłopcy zostali obrabowani i pobici a jemu i kierowcy poderżnięto gardła. Autor artykułu sugerował, że prawdopodobnie bronili tych chłopców, choć stwierdzał jednocześnie, że równie dobrze można tam było zginąć z powodu koloru skóry lub braku pieniędzy.
Piotr długo wpatrywał się w zdjęcie. Nie było najmniejszych wątpliwości. Patrzyły na niego oczy Janka, który kiedyś w konfesjonale oświadczył mu:
– Ojcze, chciałbym umrzeć.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko