Nie lubiłam obierania ziemniaków. A zwykle, gdy wróciłam ze szkoły, musiałam pomagać mamie w przygotowaniu obiadu. Ziemniaki, bure w kolorze, nie były ładne, a sama czynność obierania okropnie nudna. Wolałabym pograć z koleżankami w piłkę w dziesiątki albo poczytać książkę. Na szczęście na cztery osoby, w tym ja niejadek, nie było ich do obierania dużo. Mama zwykle zauważała, jak z triumfalnym pluskiem wpadał do garnka ten ostatni, i zaraz padało, bym po ich opłukaniu i wstawieniu, przyniosła pietruszki.
To już było przyjemniejsze. Pietruszkę mieliśmy w ogródku za blokiem, więc mogłam chwilę posiedzieć na ławce, popatrzeć na georginie, astry, nagietki, parę krzaków pomidorów i przesuwający się szybko cień bloku, który po południu ogarniał już mrokiem ogródki od strony wschodniej aż od razu robiło się tu smutno. Ale po słonecznej stronie każde z dwunastu mieszkań naszego bloku miało drugi ogródek i tu się wtedy przechodziło. Biegłam więc szybko z pęczkiem pietruszki do domu, by mieć później czas na to wyjście w słońce.
Mama już ubijała rytmicznie drewnianym tłuczkiem ziemniaki i zaraz mnie ponaglała. Miałam szybko usiekać pietruszkę i, jak zwykle, ukroić kawałek słoniny na skwarki. Pilnowałam, gdy skwierczały na patelence. Część ich razem z usiekaną pietruszką szła do utłuczonych już ziemniaków, a reszta, zasypana łyżką mąki, stawała się zasmażką do zupy. Mieszałam ją starannie, by nie zostało ani grudki. Teraz wszystko wokół pieca pachniało, inaczej pietruszka, inaczej zasmażka czy ubijane ziemniaki. A jaka to będzie dziś zupa i co do ziemniaków, to mniej było ciekawe.
Na tym kończyło się moje zainteresowanie obiadem, bo ja przez kilka jeszcze lat nie lubiłam jeść, tylko wiedziałam, że muszę. Więc choć trochę jadłam.
Wiedziałam też, że ciągle będę pomagać mamie w kuchni, a to obieranie ziemniaków było tak straszliwie nudne.
Któregoś dnia postanowiłam więc to polubić. Mama nie na darmo ukrócała przysłowiem moje wszelkie ociąganie się: „Mus od niechcenia o trzy lata starszy”.
No to pobudziłam wyobraźnię, według pouczeń Ani z Zielonego Wzgórza, że te ziemniaczki są takie miłe w dotyku, okrągłe i będą smaczne na talerzu. O dziwo, sugestia naprawdę podziałała! Polubiłam obieranie ziemniaków i odtąd zabierałam się do tego bez ociągania. Najpierw przypadło mi do gustu obieranie tych młodych, które skrobało się krótkim nożem, a skórka sama schodziła. Potem i innych, mniej okrągłych, czasem miękkawych, pomarszczonych na wiosnę, wymagających ostrego noża, ale co tam? Należało tylko dbać, aby łupina była nie za gruba, co wymagało większej zręczności niż przy skrobaniu nowych. I szło to wolniej. Przy tym zajęciu mogłam sobie swobodnie rozmyślać o różnych sprawach, bo podczas nauki, czytania książki i wszelkich czynnościach wymagających skupienia, nie było to możliwe. Odtąd więc chętnie brałam nóż do obierania, bo tak miło było wspominać coś, planować, przeżywać coś od nowa, wymyślać, oddawać się wzruszeniom… Ale ziemniaków do drugiego dania na cztery osoby nie obierało się za dużo. Ostatni zwykle głośniej chlupał, wpadając do wody, a mama podnosiła głowę znad tego, co robiła na drugie danie i mówiła:
– A teraz skocz po pietruszkę.
Ale tylko latem. W zimie oba nasze mikro-ogródki były zwykle zasypane śniegiem. Jakie polecenia padało wtedy – już nie pamiętam.
Oczywiście, polecenia padały tylko dla mnie, bo brat nigdy nie pomagał w domu. „Przecież to chłopak” – mówiła mama na me nieśmiałe pytania i dorzucała mi kolejną stertę jego oraz taty koszul czy spodni do prasowania. Nie protestowałam. Miało mi się to przydać do prowadzenia kiedyś domu, aby wszystko było dobrze uprane, wyprasowanie i obiad smaczny na czas. Mnie nawet do głowy nie przyszło, że mogłoby być inaczej. Byłam więc dobrą córką? Nikt mi tego nigdy nie powiedział. Dobrą to byłam w szkole. W domu – chyba tylko taką jak należy.
Ale dobrą żoną być, dobrą matką, to już o wiele trudniejsze.
Przyszedł czas, że przestałam lubić obieranie ziemniaków.
Na nic zdało się wyobrażanie, że ziemniaczki są takie ładne, okrągłe, miłe w dotyku i mam wreszcie czas na swobodne rozmyślanie, bo po prostu nie było czasu na to obieranie! Nawet specjalny nożyk do obierania nie ratował sytuacji. Wpadałam do domu 15 po czwartej, a jak tramwaj się spóźniał, to później, i w tej samej chwili należało nakarmić rodzinę, być równocześnie z nią w parku na spacerze zanim zajdzie słońce, a jeszcze zmywać, sprzątać, coś przeprać. A odpocząć? Nie, takiej fanaberii u pracującej kobiety z mężem i dziećmi nie ma! Tylko jak wykonać te wszystkie obowiązki równocześnie i każdy w innym miejscu. Jak zrobić obiad w domu, no wykończyć ten przygotowany w przeddzień, i równocześnie spacerować dla zdrowia z dziećmi i mężem po parku. Akurat w tym samym czasie, bo wkrótce zapadnie zmrok, a zimą – zaraz noc. To właśnie było równanie nie do rozwiązania.
Wtedy właśnie robi się niejedno po łebkach, niejedno zaniedbuje, a wszyscy wkoło mają o coś pretensje: nauczyciele dzieci, że nie dość przypilnowane, szefowa w pracy, że dzieci chorują i biorę L4, no wszyscy… oprócz – na szczęście – męża, bo on mi pomagał we wszystkim i jak robiłam obiad, zajmował się dziećmi. A ja ziemniaki obierałam ze złością, że czas ucieka, a ta robota taka głupia, a tu rodzina głodna i na spacer będzie już za późno. Dzieci niezadowolone. I ja, że sobie ze wszystkim nie radzę. I jak tu teraz lubić obieranie ziemniaków, gdy szybciej zje się coś w stołówce.
Na ponowne polubienie przychodzi czas, gdy ma się już trochę luzu czasowego, by spokojnie zabrać się do szykowania obiadu i zatopić się w rozmyślaniach. Bez pośpiechu. Bez wyrzutów sumienia. Za to ze świadomością, że jak są ziemniaki, to nie zagraża głód. O tym się teraz częściej myśli w atmosferze wojny na Ukrainie i wspomnień z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego. Odżywają opowieści starszego pokolenia, jak to w wojnę brakowało chleba.
Takie niepozorne, bure ziemniaki, albo inaczej kartofle, a tak bardzo decydują o naszej codziennej prozie, którą czasami udaje się przekuć w urodę życia. Bo one nie bure, a jasnobeżowe, niekoniecznie okrągłe, a bardziej owalne, czasem dziwno-kształtne, obrośnięte gliną.
A jakie smaczne te pieczone na ognisku! Choć tak naprawdę to były niesmaczne, z wierzchu warstwa czarna, spalona, dalej biała, bez smaku, bo nikt nie pamiętał o soli. Za to jaka wspaniała wokół tego atmosfera: ciemna noc i ognisko pryskające iskrami, gdy dorzucało się kolejne szyszki sosnowe i bure igliwie spod grubych pni sosen z rozcapierzonymi na ziemi korzeniami. W dzieciństwie piekłam tak kartofle przynoszone z domu, a kupione na targu. Piekłam wraz z dziećmi z naszego bloku. Ognisko rozpalaliśmy na skraju lasu sosnowego blisko naszych okien.
Obierając teraz ziemniaki na obiad mogę spokojnie powspominać te odległe czasy, przyjemności, postacie. I pomyśleć o wszystkim, na co brakuje czasu w zabieganym dniu. I lubię te chwile.
Krystyna Habrat
Wróciłam myślami wstecz, blisko 60 lat….. Boże, jak to brzmi, jeszcze trudno uwierzyć mi, że ukończyłam 70 . Mam taką starczą pamięć: pamiętam w szczegółach wiele wydarzeń z dzieciństwa, nie pamiętam po co poszłam do kuchni. Często wracam pamięcią do czasu dzieciństwa. Z ziemniakami mam takie wspomnienie: miałam około 6-7 lat, moja siostra 4 lata więcej. Nasza Mama, tak zainteresowała nas obieraniem ziemniaków młodych: Siadałyśmy z Mamą w kółeczku, przed nami ziemniaki młode pływały w misce wody, my dostałyśmy małe koziki do strugania skórek ale – co najważniejsze, śpiewałyśmy różne piosenki, przy czym kolejno każda z nas zaczynała nową piosenkę. Tak byłyśmy z siostrą zachwycone śpiewem, że i obieranie ziemniaków polubiłyśmy. Bo urzekał nas śpiew. Wspólny śpiew…… Nie ma już Mamy, nie ma siostry, mnie pozostał śpiew od rana, także przy gotowaniu, sprzątaniu…..
Dziękuję Aniu. Nasze mamy nie pracowały tak dużo jak mamy teraźniejsze, nie były więc zabiegane, zdenerwowane i miały czas na budowanie dobrej atmosfery w domu i ładniejsze wychowanie dzieci. To coś za coś.