Piotr Müldner-Nieckowski – W 40. rocznicę stanu wojennego – opowiadania

1
189
Fot. Mira Müldner


Wielka uciecha

Mój ojciec ma potworne blizny na twarzy, które mu zrobił jeden porucznik w 1951 roku, kiedy go przesłuchiwał jako byłego żołnierza Armii Krajowej. Ojciec był w Armii Krajowej specjalistą od podrabiania hitlerowskich dokumentów, a w Polsce Ludowej zarzucono mu, że podrabiał radzieckie pieniądze. Blizny ojca miały to do siebie, że zmieniały kolor zależnie od nastroju. Raz były blade, w czasie snu, kiedy indziej czerwone, w czasie wysiłku, zielonkawe w gniewie, pomarańczowe w chwilach szampańskiego humoru i niebieskie po wódce. Pewnego razu, kiedy ojciec akurat opowiadał, że w tamtych latach obiecywał sobie, że zabije tamtego porucznika, który go przypalał palnikiem Bunsena, przeczytaliśmy w „Życiu Warszawy” nekrolog, donoszący o śmierci tego faceta. Kostucha dosięgła go jako pułkownika. Znałem jego nazwisko świetnie i setnie się ucieszyłem, zrobiłem taniec zwycięstwa po pokoju i huknąłem z wielką siłą pięścią w stół. Ale ojciec był smutny, jego blizny spurpurowiały ze złości.

– Jeżeli jesteś prawdziwym człowiekiem, powinieneś się przed księdzem wyspowiadać z tego, że się cieszyłeś z cudzej śmierci.

Zbeształ mnie i zmieszał z błotem.

Mimo to poszedłem z kolegami na wódkę i piłem do rana, śpiewając lwowskie piosenki, odgrzebując z pamięci knajackie kawały i obiecując przyjaciołom, że grupa, do której należę, będzie naszą przyszłością. Podszczypywaliśmy kelnerki, cieszyliśmy się jak dzieciaki. Głośno też opowiadaliśmy sobie o draństwach reżymu. Kiedy nad ranem wróciłem do domu, ojciec czekał na mnie w fotelu. Nie spał.

– Co się stało, tato? – zapytałem i śmiałem się, śmiałem bez ustanku.

– Uważaj na siebie, synku. Mam tylko ciebie jednego – powiedział i zaraz spokojnie zasnął.


Chore dziecko

Nasz szef siedzi na górze i realizuje decyzje resortu zdrowia obliczone na umęczenie ludzi i wycieńczenie naszej służby, aby w czasie epidemii grypy nikt już nie mógł pracować. A spodziewaliśmy się najgorszego. Szef rozdzielał wzmocnione dyżury i wiedzieliśmy, że nie ma co się kłócić. Był pod tym względem uparty i nie znosił sprzeciwu, trzeba było wpisywać do kalendarza zmarnowane noce, niedziele i święta. Stan wojenny i koniec.

Przyszła do szefa Stenia Andrzejewska z podaniem o wolny dzień na opiekę nad dzieckiem.

– Bardzo proszę pana kierownika o wolny dzień, bo kończy się rok, a ja jeszcze nie wykorzystałam wszystkich wolnych dni.

– A co dziecku? – zapytał szef.

– Chore.

– Na co jest chore pani dziecko – powtórzył pytanie dokładniej, co zabrzmiało niemal urzędowo.

– Na biegunkę – powiedziała i zacisnęła wargi, żeby nie myśleć o tym, o czym nie potrzeba.

– Cholera. Biegunka to objaw choroby, a nie choroba. Na co choruje to pani dziecko, czy pani potrafi logicznie powiedzieć, pani doktor? – zapytał natarczywie i rozsunął górę papierów na biurku. – No, przecież ja panią pytam, a pani nie odpowiada. To o co pani chodzi?

– Zatrucie pokarmowe.

– Trzy razy pod rząd. To nie jest ani biegunka, ani tym bardziej zatrucie pokarmowe, pani doktor. Dlaczego pani kłamie?

– Ja nie wiem. Ja chcę mieć wolny dzień na opiekę nad dzieckiem. To mi przysługuje.

Stała przed nim na baczność, ale przygarbiona i śmiertelnie blada.

– Wy mi się wszyscy wygłupiacie, oszukujecie mnie i oczekujecie przychylności dla nieuctwa. Proszę wyjść i nie zgłaszać się z podobnymi numerami.

Usiadła. Spuściła głowę, mamrotała przez chwilę, obciągając fartuch na kolanach, ale nie miała najmniejszego zamiaru wychodzić. Chorobliwy podbródek rozlał się na kołnierzyku, sapnęła przez zatkany nos.

– Już idę – powiedziała, udała, że się podnosi, opierając się łokciem o brzeg biurka, i bezsilnie opadła. Zagłębiła się w fotelu jeszcze bardziej.

Na chwilę weszła pielęgniarka i podsunęła szefowi recepty do podpisu. Andrzejewska zsunęła buty ze stóp i kopnęła je na środek gabinetu. Westchnęła z rozpaczliwą ulgą, mogłaby tu tak siedzieć do końca świata. Siostra poszła, kręcąc pośladkami, i głośno trzasnęła drzwiami, a ona znów zaczęła się podnosić.

Szef przerzucał jakąś książkę, robił ołówkiem notatki na marginesach.

– To jest podręcznik socjalizmu naukowego – powiedział. – Zapisuję wszystkie teksty, które są przeciwne naturze ludzkiej. To jest obowiązek każdego myślącego człowieka. Pani rozumie, co chcę powiedzieć. Na przykład brak konkurencji. Prosta sprawa. Jeżeli nie ma naturalnego współzawodnictwa, to nikomu się nie chce. Jeżeli coś jest własnością publiczną, to w rozumieniu pojedynczego obywatela jest własnością niczyją. Prawda?

Wzruszyła ramionami, co ją to mogło obchodzić. Przyszła po zgodę na wolny dzień, a to wiązało się ze zmianą grafiku wizyt i dyżurów.

– Za to mogą pana aresztować – powiedziała, nie podnosząc głowy. – Tego nie wolno robić.

– Aresztować, mówi pani? Za co?

– Za podważanie ustroju politycznego.

– Dla mnie liczy się ustrój człowieka. Organizm, nie mylić z orgazmem – zachichotał, urwał i znów się śmiał, milkł i parskał, a w przerwach między napadami mówił – wie pani, czy się różni organizm onanisty od onanizmu organisty? Tym czym gwałt w samochodzie od samogwałtu w chodzie. I ja mam siedzieć?

Zachowała kamienną twarz.            

– Pięć lat aresztu w oczekiwaniu na proces. A potem reszta kary. Ja to wiem.

– Co tam pani wie.

Szef wstał i zaczął chodzić po pokoju, przeskakując nad jej butami. Przystanął przy oknie. Zima, brzydka, zadeptana, miejska zima, nie było na czym oka zaczepić.

– A słyszała pani, żeby dotąd kogoś za coś takiego aresztowali? Może dopiero będą?

– Podaję te fakty za telewizją. Ja nie chcę kłamać, panie kierowniku, naprawdę.

– Wiem, oczywiście. Nie wiedziałem, że robię coś nagannego. Widzi pani? Tak trzeba postępować. Po co pani ten wolny dzień?

– Chciałam stanąć w kolejce po buty. To wszystko – mruknęła i schowała się całkiem w wielki podbródek. – Ale to już nieważne, jest stan wojenny i musimy pracować, to znaczy być na miejscu, a pacjenci i tak się nie zgłaszają. Przestali chorować z przestrachu.

– Wiem, oczywiście. Zrobi pani tak. Przyjedzie pani rano, jak zwykle, podpisze listę, a ja panią wyślę w bardzo ważnej sprawie na miasto i stanie pani po buty. Czy dziecko musi być zaraz chore?

Andrzejewska od razu się rozbudziła, wstała i zaczęła dziękować, macając nogami podłogę w poszukiwaniu obuwia.

– Pani ma tyle tych dzieł Lenina, niech mi pani przyniesie ze dwa tomy, to przepracuję je w dwa dni i oddam. Muszę wiedzieć, co się za tym wszystkim kryje. Dobra?

– No…

– Ma pani, czy nie?

– Ależ proszę bardzo, bardzo proszę.

– To niech pani przyniesie.

Następnego dnia rano przygotowała paczkę dla męża i zaniosła do kościoła, w którym organizowano wysyłkę dla internowanych. Zgodnie z doręczonym jej przez milicję wezwaniem poszła na komendę i poddała się przesłuchaniom, a kiedy ją zapytano o szefa, pokazała dwa tomy dzieł Lenina, które miała pod pachą.

Oficer stanął przy oknie i przez dłuższą chwilę badał widok ulicy. Nie było na czym oka zaczepić. Zwykła, zadeptana przez piesze tłumy zima.

– Pani mi wciska kit, czy mówi poważnie? – zapytał oficer. – Pani jest lekarz, ale chyba – zawiesił głos – psychiatra?

– Nie.

– Słyszałem, że żeby zostać psychiatrą, to trzeba mieć – podniósł głos – naprawdę nie po kolei. To prawda?

– Nie wiem. Po prostu mam te książki.

Zaśmiał się. Rozluźnił granatowy krawat. Zsunął okulary na czubek nosa i spojrzał maleńkimi, świdrującymi oczkami tak, że zobaczyła czerwone białkówki.

– A ja nie mam. I żyję.

Usiadł.

– Niech pani siada – powiedział.

Andrzejewska nawet nie drgnęła, więc ciągnął dalej.

– Niech pani mi powie, tak już poza naszą rozmową, prywatnie. Gdzie pani to nabyła?

– To mąż. Kupił w księgarni. Mój mąż…

– Mąż? Pani żartuje.

– Nie, dlaczego. Mąż studiował te dzieła bardzo uważnie.

– Ba! – mruknął bez sensu, bo w gruncie rzeczy tylko się zdziwił. – Mnie to w ogóle niepotrzebne.

– A dla kogo to było pisane?

Zrozumiał, że musi skręcić rozmowę na inne tory. Jeszcze krok i urodzi się dyskusja na temat kompetencji urzędników świętej inkwizycji.

– Pani wie, że jutro się zamelduje u mnie o ósmej?

– Ja pracuję.

– Nie szkodzi. Powie pani w pracy coś wymijającego…

– Nie mogę. Nie uwierzą. Proszę ich zawiadomić oficjalnie albo dać mi papier.

– Jeszcze czego! Powie pani, że dziecko chore.

– Jestem przesądna.

– Jakoś się pani wykpi.

– Pana interes na mój koszt. Nie mogę. Tu chodzi o pacjentów.

– Chyba pani zależy?

– Na czym?

– To już wie tylko pani – nacisnął guzik i w drzwiach momentalnie stanął żołnierz w polowym mundurze. – Wyprowadzić – powiedział oficer – i dać zgodę na odwiedziny u męża. A pani będzie jutro o ósmej. Porozmawiamy o tych dziełach.

Było jeszcze wcześnie, ledwie południe. Mróz tak silny, że chwila stania na przystanku zdawała się katorgą dla marznących stóp w letnich butach. Andrzejewska nie miała w domu nic do roboty, więc pojechała do przychodni i poszła prosto do szefa. Usiadła przed nim w fotelu tak jak wczoraj.

Czekała, aż się odezwie pierwszy. Jej przeciągłe milczenie wystarczyło za długą opowieść.

I stało się tak, jak oczekiwała. Nie wytrzymał napięcia. Podniósł wzrok znad papierów.

– Wiem – powiedział tak, jakby odpowiadał na wiszące w powietrzu, oczywiste pytanie – ale to była dobra rada.

– Jest pan dobrze poinformowany.

– Nie. Miałem małe odwiedziny. Mimo to wiem niewiele.

– To nie była dobra rada. Powinnam była być bezbarwna, głupia i nieciekawa. Jedyne co zachowałam z tych rzeczy, to zaniedbany wygląd.

– Co się stało?

– Powiem krótko. Będę namawiana do współpracy.

– Hm. No, wie pani, to pani wybór.

– Niczego nie wybrałam! Co pan sugeruje?

Doktor sięgnął po telefon, tak jakby go ta rozmowa mało obchodziła, ale przecież oboje wiedzieli, że linie telefoniczne od dwóch tygodni w całej Polsce są wyłączone. Zasłonił mikrofon dłonią i tak trzymając słuchawkę, mruknął niby na pożegnanie:

– Proszę pani. Wszyscy jesteśmy podejrzani.

Kiedy wyszła na korytarz i znalazła się wśród skłębionych pacjentów, czekających na wezwanie do kierownika, zatrzymała się i zmrużywszy oczy, długo stała, potrącana przez niecierpliwych ludzi.

– Pani przejdzie na bok – wrzasnął wreszcie jeden z tłumu i popchnął Andrzejewską w kierunku schodów, aż się niebezpiecznie zachwiała – ruch pani tamuje, kurde! Kolejka jest!

Wtedy nie wytrzymał jeden z nas. Można się przyglądać, można udawać miesiącami, że się nic nie widzi, ale Andrzejewska, mimo że nigdy nie była specjalnie dobrą koleżanką i w życiu nie zrobiła nikomu kawy ot, tak sobie, z dobrego serca, nie jest pomiotłem, które można spychać na schody. Jeden z nas, a mianowicie chirurg Waligórski, wypadł na korytarz ze skalpelem w lewej ręce, bo właśnie rozcinał pudła z darami, które do nas przyszły z Finlandii, i z białym fartuchem w drugiej, i tylko spojrzał. A mało kto wie, co znaczy wzrok tego faceta. Naprawdę zrobiło się cicho.

Podbiegł do Stenki, zarzucił jej fartuch na ramiona i oznajmił basem:

– Teraz nikt cię nie pomyli z byle kim.

Naprawdę, zrobiło się jeszcze ciszej.


Fasolki

Zapamiętałem ten drobny szczegół pewnie dlatego, że nic dla mnie nie znaczył, a może nawet dla nikogo nic nie znaczył, może zupełnie się nie liczył nie tylko dla mnie. Był tak nieistotny, że aż parzył.

Szczegół był więc tak drobny, że nie było go widać, trzeba było się dobrze natężać, poprawiać okulary, nieustannie je przecierać. W barze, w którym to zobaczyłem, ludziom, co przyszli z mrozu, szkła pokrywały się parą, grubą warstwą lepkiej wody z oddechów, potu i zupy.

Przy jednym z brudnych stolików siedział kapitan w zielonym mundurze, a więc na pewno wojskowy, nie żadna milicyjna gnida, i pożerał, tak – dosłownie pożerał pierogi leniwe. A był chudy jak tresowany chart.

Oczami wodził po otoczeniu i pakował żarcie do ust miarowym, równym ruchem żołnierza. Stosował odżywianie.

I właśnie wtedy przy okienku, gdzie nalana sadłem kucharka odmierzała kluski śląskie, wybuchła karczemna awantura między głodnymi klientami, a jemu, oficerkowi, niczym ostrzeżenie wysunęła się z rękawa maleńka pogięta kulka na łańcuszku. Widziałem dokładnie – za nią niczym żywy koralik wytoczyła się druga, średni zdublowany kozi bobek, zniekształcony groszek z kapusty, Jej Nerkowatość Fasolka, przymocowana łańcuszkiem.

Po chwili kapitan odsunął od siebie opróżniony już talerz i pośpiesznie zabrał się do wychodzenia. Zatrzymał się za drzwiami, nabrał, yh!, powietrza do płuc, żeby energicznym wdechem upchnąć pokarm w brzuchu, i zrobił ręką błyskawiczny, magnetyczny ruch w kierunku kosza na śmieci, jakby chciał wyrzucić coś z rękawa. Pociągnął nosem i odszedł.

Wybiegłem na ulicę i przerzuciłem zawartość kosza. Nikt nie miał prawa się zdziwić. Nikt mi nie przeszkadzał. Na pierwszy rzut oka wyglądałem jak bezdomny, na drugi jak niebezpieczny, słowem jak z ubeckiego raportu o mojej rodzinie. Mogłem spokojnie grzebać, i robiłem to, śmieć po śmieciu obracałem przez kwadrans.

Zlustrowałem najbliższe tam otoczenie, a nawet przechodniów.

Ale prócz sporego peta ze złoconym ustnikiem niczego ciekawego nie znalazłem. Ani łańcuszka, ani kulek. Być może wzrok mnie mylił, chociaż patrzeć to ja potrafię. Tak, na pewno miałem jakąś mgłę na oczach, w mózgu jakiś hamulec, w rękach jakąś bezradność.

Zapamiętałem to sobie na długie lata, nie zapomnę do śmierci. W chwilach ostatecznych, kiedy się zbliżam do pojemnika na odpadki, staje mi przed oczami chudeusz w mundurze z drobniutkimi fasolkami, wiszącymi przy zegarku. Widzę, jak się otrzepuje.


Na placu więziennym

Z trzynastego na czternastego grudnia 1981, kiedy nas skłębili na placu więziennym, bo cele i korytarze były już pełne, mróz cisnął tak silny, że woda, którą nam celnicy zwani klawiszami przynosili w metalowych kubkach, pokrywała się natychmiast grubym kożuchem pomarszczonego lodu. Jeden drugiemu radziliśmy, żeby chuchać na powierzchnię, bo inaczej nie dało się tego wypić. Tupot szedł między murami przez całą noc, bez przerwy, tarliśmy się o siebie plecami, ale nie można było się zanadto wiercić, żeby w tłoku nie stanąć komu na nogę, bo to groziło natychmiastowym odmrożeniem. Już kilku nie czuło nóg. Ręce grzaliśmy sobie na piersiach i od czasu do czasu ktoś zaczynał nucić piosenkę, więc wszyscy oddawaliśmy się mruczeniu. Za murem słyszeliśmy warkot wielkiego silnika.

– To czołg – powiedział mój sąsiad. Był starszy o trzydzieści lat, gasł dosłownie w oczach, bo ciągle łapał się za serce i był siny na twarzy. Brał maleńkie tabletki i wkładał pod język. Niepotrzebnie oblizywał wargi.

– Nie oblizuj się tak – powiedziałem – bo ci gęba odpadnie.

– I tak mi nic nie zostało z twarzy – odpowiedział ze złością, ale na chwilę przestał. Siność zeszła mu z policzków.

– Może mają jakiegoś lekarza – powiedziałem.

– Mają, byłem u niego, powiedział, że zaraz mnie zabiorą do ciepłego pomieszczenia.

– Stoisz już osiem godzin.

– Dla nich zaraz, to pół roku.

– Wyglądasz mi na profesora – powiedziałem.

– Bo jestem, ale nogi mnie bolą.

– Ja mam tylko doktorat – powiedziałem.

– Zamknijcie się! – krzyknął ktoś obok. – Mnie się też chce gadać, ale dostaniemy raka gardła na tym mrozie. Więc się zamknijcie i nie bądźcie idiotami.

– Sam jesteś idiota, tyle ciepłego powietrza wypuściłeś ze słowami.

Jakiś debil ryknął „Jeszcze Polska nie zginęła”, ale nie chcieliśmy być gorsi i dołączyliśmy się straszliwą chrypką. Z więziennego okna odezwała się czujka. Kryminalista zawył do nas:

– Niech żyją panowie!

– Niech żyją, niech żyją – zawtórowaliśmy z największą mocą.

Uspokoiło się i znów musieliśmy się natężać, żeby wytrzymać choć kwadrans bez mówienia i nucenia. Rozcierałem ręce staremu, a inny z tyłu zrobił sobie ze mnie worek treningowy i walił mnie pięściami po plecach. Było mi trochę cieplej. Przestałem czuć ssanie w żołądku. Nagle ten z tyłu przestał mnie łupać i szepnął do ucha moje nazwisko.

– Odpowiedz, że jestem.

– Nie o to chodzi. Sprawdzają, kogo aresztowali, mają posłać listę na zewnątrz.

– Czym zapłacą? Żaden klawisz za darmo grypsu na wolność nie przeciągnie.

– Nie martw się, są jeszcze ludzie.

– Gdzie, tutaj?

Nie wiem dlaczego, ale czas bardzo szybko leciał. Zrobiło się jasno. Domyślałem się, że już ósma rano.

– Ma kto zegarek?

– Ja mam – powiedział stary – ale musiałbyś mi zedrzeć rękaw. Jest sztywny, bo mnie popchnęli i wpadłem w kałużę, i teraz jest zamarznięty. Zerwiesz?

– Jeśli nie ze skórką, to zerwę.

– Spróbuj.

Była ósma. Dobrego miałem nosa.

– Dobry masz zegarek, jeszcze chodzi.

– Ruski. Jeszcze się nigdy nie spóźniłem.

– A jak się nazywasz? – zapytałem.

– Zamknij się. I naucz się czegoś.

– Dobra, dobra.

– Jak odpowiesz na pytanie o nazwisko, to jest powód, żebyś odpowiadał na następne pytania. A tobie to po co?

– Dobra już, dobra. Nie chciałem.

– Będziesz miał dużo czasu, żeby ze mną rozmawiać, ale najpierw zobaczymy, ile wytrzymasz – powiedział.

Może i miał rację. Poprosiłem kolegę z lewej, żeby zrobił lukę, bo musiałem oddać mocz. Wszyscy odwrócili głowy. Ciekawe po co, przecież sami faceci. Fiuta nie widzieli? Po chwili moja dymiąca kałuża zamarzła. Koledzy uważali, żeby się nie pośliznąć. Od krzepnącej wody z kubka było mi w ustach gorzko, ale ciągle miałem siły, żeby odpowiadać na pieśniarskie zaczepki. Właśnie śpiewali kurdesza.

– Na pewno nas niedługo wypuszczą – usłyszałem z tyłu. Profesor obsunął się w dół, zasnął. Znów wyjąłem ręce z kieszeni i natarłem mu twarz, podciągnąłem do góry, oparł się o mnie. Staliśmy tak wczepieni w siebie. Teraz ja przysnąłem. Obudziłem się w tej samej pozycji, kiedy było zupełnie jasno. Spadł obfity śnieg. Stary miał na czapce okrągłą, grubą pokrywkę lodu, błyszczącą w słońcu. Ziąb cisnął jeszcze bardziej. Profesor spał. Próbowałem go obudzić, bo wpadło mi do głowy pytanie, co należy mówić, kiedy biorą na przesłuchanie i jak trzeba się bronić przed podpisywaniem deklaracji lojalności. Ale spał. Śnieg miał także na twarzy i na gołej ręce, którą oparł na mnie. Chciałem się poruszyć, żeby rozruszać kości, ale on był tak sztywny, że nie mogłem. Bokser, co mnie trykał w plecy, krzyknął na całe gardło, że w naszej okolicy jest jeden zmarły. Tłum zaczął ryczeć na jednym, bawolim tonie. Usłyszałem szczęk otwieranej bramy, a zza muru rozległo się wycie wielkiego silnika. Ale tłum ryczał jeszcze głośniej. Potem się uspokoiło.

Znalazłem innego gościa, w którego wtuliłem się tak, jak on we mnie. Obiecałem, że go nie opuszczę aż do śmierci.


Dwóch naszych

Mimo parunastu wezwań podziemnego Biuletynu „Solidarności” oglądaliśmy codziennie dziennik telewizyjny, żeby wiedzieć, na jakie nowe pomysły propagandowe wpadły władze. To było ciekawe, ale dla słabych charakterów niebezpieczne, bo istotnie pomysły były włażące za skórę, podniecająco uspokajające i nastrajające pozytywnie do generalskiej junty.

Zobaczyliśmy więc w telewizji dwóch kolegów z roboty, którzy mówili do przystawionego im na ulicy mikrofonu. Dziennikarz mierzył do nich jak z pistoletu, a oni gadali prosto do lufy. Ja kiedyś robiłem taki wywiad w telewizji i pamiętam, że mi podkładali mikrofon z pięć razy, zanim powiedziałem to, co powinienem. Ale to było dawniej. Teraz tych dwóch, Jurek Skubiklewski i Jacek Barłóg, musiało z piętnaście razy się przymierzać, bo temat trudny i odpowiedzialny. Chodziło o to, że jest coraz lepiej dzięki wprowadzeniu stanu wojennego. Mówili całkiem z sensem, więc rzecz była doskonale przygotowana, może nawet nauczyli się na pamięć. Pamiętam te numery. Za mnie mówił aktor, a ja tylko ruszałem ustami.

Dlatego od następnego ranka, ile razy ktoś przechodził koło ich biurek, a oni byli odwróceni, wrzucał im do kawy pety i strzepywał popiół. Po dwóch dniach znikli, pewnie poszli leczyć się na sraczkę. Ale kiedy wrócili, załoga naszego oddziału przypomniała sobie o starym zwyczaju i znów minął tydzień, zanim ci dwaj się wyleczyli z zatrucia nikotyną. Ale niedługo to trwało, ta ich idylla, bo znów leczenie musiało na nich tak wpłynąć, że srali co godzina bez sypania popiołu. Więc stary zwyczaj zanikł na co najmniej dwa tygodnie.

W kopalni w Sosnowcu wybuchł jakiś strajk, ale nie bardzo wiedzieliśmy, o co tam chodziło, bo informacje docierały z dużym opóźnieniem i tylko się domyślaliśmy, jak tam to wszystko wygląda. Baliśmy się, że chłopcy na nowo poniosą ofiary, tak jak w kopalni „Wujek” albo w „Jastrzębiu”. I telewizja pokazała dwóch górników, którzy wyrwali się z kotła, uciekli po prostu z Sosnowca przed presją niezidentyfikowanych bandytów, którzy siłą namawiali do sabotowania wydobycia węgla. Ale bali się tej presji do tego stopnia, że w telewizji stali tyłem do kamery. Opowiadali mrożące krew w żyłach historie o tych działaczach „Solidarności”, którzy im grozili śmiercią, jeśli złamią strajk.

Od razu cały nasz wydział rozpoznał Jurka Skubiklewskiego i Jacka Barłoga, po głosie i po katanach. Nawet płaszczy, idioci nie zmienili. Ale mówili całkiem z sensem, więc wysłuchałem ich do końca.

Zamiast zacisnąć pięści, pomyślałem, że załoga nie jest głupia i wpadnie na ten sam pomysł, co ja. Tak też się stało. Jurek Skubiklewski i Jacek Barłóg codziennie przynosili ze sobą do roboty zapas guzików, nici i igły, żeby po fajrancie przyszyć odprute przez nieznane siły zaczepki w kapotach. Po paru dniach pojedynczo zaczęto nas brać na przesłuchania w kabinie brygadzisty. Siedział podporucznik i pytał. My odpowiadaliśmy. Żeby nas nikt nie przychwycił, przez trzy kolejne dni odpruwaliśmy sobie wszyscy, jak jeden mąż, guzy przy płaszczykach i przyszywaliśmy po fajrancie. Nie było na nas siły.

Ale jednego dnia podporucznik wezwał mnie po raz trzeci i powiedział co następuje:

– Wy namawiacie do biernego oporu przeciwko władzy wojskowej.

Od tej chwili już nie mogłem wiedzieć, co się dzieje na wydziale, ale Jurka i Jacka zapamiętałem na całe życie. Jak leżę i patrzę na pryczę nade mną, ciągle mi te imiona i nazwiska kołują przed oczami i mylą się z nazwiskami generałów. Generałom też kiedyś coś nasypię do herbaty.


Marian

Marianowi Grześczakowi

Wiedziałem, że na święta Bożego Narodzenia Marian miał pojechać do Konstancina, gdzie ktoś mu załatwił kilkanaście dni sanatorium na kręgosłup. Już dawno pożegnałem się z myślą, że w czasie świąt będę odwiedzał rodzinę. Nie miałem nikogo. Miałem tylko Mariana. Bałem się, że go internowali, bo się wypisał z partii i dał wywiad do Wolnej Europy. Dzielnie kombinowałem, jak to zrobić, bo telefony w mieście były całkowicie wyłączone, a mówiło się, że władze kazały, aby pozakładać ludziom podsłuchy w taki sposób, żeby można było podsłuchiwać przez słuchawkę położoną na widełki. Więc nawet sam z sobą nie mogłem gadać…

Ale ja rozmawiałem ze sobą tak bardzo cichym półgłosem, że tylko w wielkich chwilach myślenia wykrzykiwałem jakieś mocne, gorzkie i gniewne słowa. Więc nie mogłem do nikogo zadzwonić, a nie warto było się zjawiać z pytaniami na mieście, mimo że godzina milicyjna zaczynała się dopiero o dziesiątej wieczorem. Wtedy lepiej było już naprawdę nie włazić milicji w oczy. Jedynie na pasterkę poszedłem z podniesionym czołem, bo władza zniosła godzinę milicyjną jakby z lęku przed Narodzeniem Chrystusa. Wszyscy z tego skorzystali i cieszyli się jak dzieci, że mogą wychodzić ze śmieciami i psami o północy – bezpiecznie i spokojnie. Ale w dzień dobrze było siedzieć w domu, tym bardziej że nie wiedziałem, czy moich przyjaciół przypadkiem nie zgarnięto na przesłuchanie. Może gdzieś był jakiś kocioł jak za Hitlera?

Po wielkiej zimie i głębokich śniegach przyszła chwilowa odwilż i pierwszy dzień świąt wielkanocnych był dość ciepły, ale buty ślizgały się po chodniku, łatwo było o złamanie karku. Lepiej było chodzić z szeroko rozstawionymi nogami i bez żadnych toreb w ręku, na wszelki wypadek. Tylko że już można było iść do tego Konstancina – drobnymi kroczkami – bo przy tej pogodzie było lepiej niż w zimie. Mimo że kawał drogi, dwadzieścia kilometrów, ale co to dla mnie.

Żołnierze na skrzyżowaniach ulic powyłazili z transporterów opancerzonych i grzali się przy koksiakach, które czerwono tliły się bez dymu. Wiedziałem, jak łatwo się nabawić grypy, kiedy się stoi na dworze, rozgrzewa do nieprzytomności, a następnie znów się ziębi. Taka huśtawka temperatur nie jest zdrowa dla człowieka.

Jeden z nich machnął na mnie ręką, więc podszedłem, żeby pokazać dowód osobisty, ale on zapytał, czy nie mam papierosa. Twarz miał jak cytryna, w kącikach oczu drżały mu czerwone brzydale. Wyjąłem paczkę, wziął jednego, nachylił się do koksiaka i zaciągnął dymem.

Przymknął oczy i powiedział:

– Pierwszy raz jesteś w prawdziwej akcji bojowej?

– Jeszcze nie byłem – powiedziałem.

– Nieźle wpadłeś. Lepiej, żebyś nie był wcale. – mruknął.

Inni żołnierze podeszli do nas, więc znowu wyciągnąłem paczkę i poczęstowałem każdego z nich. Wzięli ogieńki od tego pierwszego i pozaciągali się uczciwie.

– A masz więcej tych fajek? – zapytał któryś.

– Jedną paczkę mogę dać – powiedziałem i podałem tę, z której częstowałem. Oparłem się plecami o pancerz transportera, podniosłem kołnierz, bo zaczęło mocno wiać. Ręce mi zgrabiały.

– Przydałoby się tak coś ciepłego, ale żywego, no nie? – powiedziałem i się uśmiechnąłem. Wzięli ode mnie papierosy i rozdzielili sprawiedliwie, każdy dostał po trzy. Potem ujęli mnie pod ręce i zaprowadzili na tył pancernego wozu, przycisnęli mi twarz do żelaza, obszukali kieszenie. Znaleźli marne sto złotych i scyzoryk, zabrali też zapałki i drugą paczkę papierosów, czyli prawie nic.

– Spuszczaj spodnie – powiedział jeden tak głośno do ucha, że głowa zabolała jeszcze mocniej niż od myśli. Rozpiąłem pasek i rozporek, opuściłem spodnie, ale nie chciałem zdjąć majtek.

– Może iść w majtkach – usłyszałem.

Dlatego dalej poszedłem w majtkach, ale tego dnia jeszcze nie dotarłem do Konstancina. Nie tak szybko, panie bracie. Godzina milicyjna zastała mnie w połowie drogi, akurat kiedy poczułem gniecenie w brzuchu. Ale jak godzina milicyjna, to ciemność, a jak ciemność, to wobec ścisłego braku żywej duszy w mieście, można było kucnąć dosłownie na środku placu Defilad. Boże, jak mi ulżyło! W koszu na śmieci znalazłem gruby plik gazet i sznurek, miałem więc podcierkę i miałem nogawki. Śnieg był twardy jak kamień, ale trudno, spałem w kucki na tym kamieniu, z nogami okutanymi w gazety. Jak człowiek śpi, to nie czuje. Znam takiego gościa, który przespał bardzo ciężki zawał serca i jakoś żyje. A mnie nic nie było, byłem zdrowy jak byk i dlatego rano obudziłem się rześki, śniegiem przemyłem zęby i doszedłem do szpitala w Konstancinie w najlepszym nastroju.

Nie wiedziałem tylko, gdzie szukać Mariana. Wszyscy zasznurowali gęby i odsyłali od pawilonu do pawilonu. To przez te gazetowe kalesony, bali się. Facet zawinięty w prasę? Może redaktor? A i dobrze, pomyślałem, odwiedzę Mariana, jak będę lepiej wyglądał. Odwróciłem się i zacząłem wracać do domu. Wojsko i tak będzie musiało mi spodnie oddać. Zawezwą na ćwiczenia i dadzą bez pytania, z magazynu. Pojadę do Konstancina gazikiem, z kałasznikowem na ramieniu. Wtedy zaczną gadać, znajdę przyjaciela na mur.


Nowy dzień

Właśnie wczoraj radio ogłosiło, że w kraju nastąpił stan wojenny. Dlatego nie mam co robić. Puszczam sobie z taśmy magnetofonowej piosenki Jana Kaczmarka, Jana Pietrzaka, Wojciecha Młynarskiego i siedzę. Słucham też stacji zagranicznych, bo w Polsce nie ma żadnych wiadomości o tym, co się naprawdę dzieje. Na pewno są trupy.

Ale co ja na to poradzę? Siedzę i słucham, odśnieżam też chodnik przed wejściem do naszego bloku, chociaż nie bardzo inżynierowi tak wypada. Korona mi z głowy jednak nie spadnie. Myślę, że konspiracja, która powstanie, nie powinna być prowadzona przez nieudolnych młodzików. Nieudolnych, bo nieostrożnych, pozbawionych strachu. A poza tym to bardzo jednak zdolnych. Jeszcze nie wiem, co robić, skoro uczelnię zamknięto na cztery spusty w obawie przed rozruchami studenckimi.

Z samego rana wybuchł piecyk gazowy w łazience. Spaliły się włosy na głowie, ale oparzone mam tylko czoło. Ponieważ nie ma telefonów, wyłączono cały kraj, musiałem osobiście. Szedłem na piechotę przez śniegi. Zatrzymywały mnie patrole, ale na widok fatalnie osmalonej głowy, z cieknącą posoką, puszczały bez mrugnięcia. Teraz mam łeb w bandażach. Boli. Łazienka jest zdemolowana. Nie wiem, za co ja to wyremontuję, bo wydałem ostatnie grosze na krzesła do pokoju.

Uporządkowałem ją tylko z pogiętych blach i szkła. To chyba wystarczy. Jutro będzie nowy dzień, zajmę się tym dokładniej. Poza tym nic się nie dzieje, ogarnia mnie senność.

Niektórzy, jak słyszałem, płaczą. A przecież nie mieli żadnego wypadku.

Może wpadnie do mnie jakiś student, żeby zdać zaległe kolokwium? Zrobiłbym mu kawę, chociaż ciężko z cukrem.

A może konspiracja się do mnie zwróci, skoro nawet w środku nocy i mimo godziny milicyjnej każdy patrol przepuszcza ludzi ze spaloną głową? Czy to taka fatyga, nosić ulotki? Można sobie z gutaperki zrobić imitację spalonej skóry, założyć na głowę i tak z tym chodzić dla zmylenia przeciwnika. Domalować krople posoki, dolepić skrzepy krwi. A zdejmować tylko przed wejściem do kościoła.

Przyjdzie nowy dzień, to się okaże, co dalej.


Osioł

Mieliśmy wtedy zdawać wielki egzamin na prawo jazdy, do którego ludzie uczą się po parę miesięcy, więc siedzieliśmy w stróżówce jednego szpitala klinicznego, gdzie nas skierowano do roboty. Mieliśmy rozłożoną książkę z kodeksem drogowym, stróżowi robiliśmy herbatę, kiedy tylko o to prosił, i najpierw wyjmowaliśmy karty, żeby się rozruszać, a najbardziej lubiliśmy najgłupszą grę pod słońcem, czyli tysiąc.

Mieliśmy też z sobą po dwie flaszki piwa, z których pociągaliśmy co chwila, a kiedy się kończyły, jeden z nas ganiał po następne, i w ten sposób upływał nam dzień po dniu.

Bardzo byliśmy wyćwiczeni we wpuszczaniu albo zatrzymywaniu gości, którzy się pchali do szpitala w rozmaity, nędzny na ogół sposób, z tym zwłaszcza manierycznym przykurczem prawej ręki, która się tym gościom zaginała do tyłu, przy pośladku i zawierała dziesięć złotych, tak że stróż bez mrugnięcia mógł nas zostawiać na całe popołudnia, bo wiedział, że nazbieramy mu pełną michę i coś jeszcze więcej, a my ryliśmy tę naukę jazdy przez kilka tygodni, nadal nic nie umiejąc. Lubiliśmy jednego profesora, co wciąż tędy chodził – przedstawił się, a jakże – ale przestaliśmy go lubić, jak przy nas – uparty jak osioł – odegnał jednego studenta i nie chciał mu zaliczyć egzaminu. To nas straszliwie wkurzyło. Załatwił człowieka na amen. Student aż się popłakał.

Od tego czasu nieraz nie chcieliśmy starego wpuszczać do szpitala, motywując to tym, że to nie była jego branża, bo on był tylko zaledwie i jedynie ginekologiem, a nie ortopedą, a w szpitalu, którego pilnowaliśmy w owym czasie, głównym oddziałem była akurat ortopedia, tak zwana twardogłowa chirurgia, dla kulturystów i drwali. Żona profesora musiała sobie coś złamać, skoro tak tam dreptał codziennie rano i wieczorem, a my, nauczeni przykurczu ręki od różnych gości, sami do niego wyciągaliśmy coś w tym rodzaju, palcami przy pośladkach robiąc ruch brania, aż wreszcie jednej niedzieli się nauczył i dał dziesięć złotych bez zastanowienia. Od tej pory miał odpowiedni odruch sięgania do kieszeni, a nawet, po następnym tygodniu, wydało się nam, że gdzieś rozmienił co najmniej dwieście złotych na dziesiątki, żeby mieć z tym spokój raz na zawsze.

Coś nam się to nie spodobało, a raczej – chyba byliśmy zawiedzeni, że nas tak łatwo rozgryzł, więc wykombinowaliśmy niezły sposób na wyszkolenie profesora. Nauczyliśmy go proszenia. Musiał nas prosić o wejście. Stał przed okienkiem stróżówki, a Jerzy udawał, że jest bardzo zajęty głośnym rozgryzaniem jakiegoś znaku drogowego i wtrącał między poszczególnymi zdaniami na przykład takie słowa: „Weź, Staszek, załatw tego klienta, ale uważaj, bo chce nielegalnie przedostać się na teren kliniki”. I wtedy on, zawsze niemiłosiernie obładowany świeżą bielizną osobistą czy jedzeniem, tłumaczył, że chce się dostać legalnie, lecz nie potrafi wyjaśnić, co to znaczy, że legalnie. Był zgarbiony, ale cholernie się prostował, żebyśmy przypadkiem go nie posądzili o zbyt podeszły wiek.

Wreszcie wpadł na genialny pomysł i wyrecytował nam regulamin szpitala, w którym było wyraźnie powiedziane, że w razie niedostatecznej obsługi pielęgniarskiej dopuszcza się rodziny do odwiedzania chorych do godziny dwudziestej.

Umiał to na pamięć, od paragrafu szóstego do jedenastego, dziewięćdziesiąt linijek, umiał z przecinkami. Ani razu się nie pomylił.

Zawołaliśmy nawet stróża, żeby sobie posłuchał, jak to ludzie potrafią recytować.


Rozmowa z ojcem

Powiedział:

– Tato, bardzo cię proszę, ty mi nie stawiaj przeszkód w tym, co zamierzam teraz robić, choćby się działo ze mną bardzo źle, a nawet choćby z tobą się działo nie najlepiej, bo moja działalność może mieć pośrednio zgubne skutki dla najbliższej rodziny, a przecież wiesz, że nic tak nie rujnuje sumienia, jak nieumyślne zaszkodzenie ojcu, matce, żonie i dzieciom, to jest spowodowanie, że władze będą się mściły na was za to, że zrobię to, co tej całej władzy absolutnie nie odpowiada, a zacząłem jeszcze w latach sześćdziesiątych, konkretnie w sześćdziesiątym ósmym i zostałem usunięty z uczelni, a potem z łaski przyjęty, co teraz przed tobą ujawniam, co taiłem, bo wydawało mi się, że po takiej wiadomości umrzesz na zawał serca, że wywalili mnie z Uniwerku, na który tak trudno się dostać i który dawał mi szansę pozostania w naszej odwiecznie inteligenckiej rodzinie, a jak twierdziła matka, hrabiowskiej (czy to kawał, tato? jeśli nie, to mnie śmieszy, zresztą to nie ta sprawa), tyle że ja nawet język przejąłem z ludu, jak zobaczyłem jaki rozziew jest między warstwą oświeconą a chamstwem w czasie tych żydowskich zamieszek, panie Boże zapłać, i jako członek ludu myślę sposobami proletariatu, nie oszukujmy się, tego mi nikt nie odbierze, to jest zdobycz w naszej rodzince, a potem w latach siedemdziesiątych nosiłem podziemne czasopisma i sprzedawałem je, kupowałem papier po jednej ryzie w każdym sklepie papierniczym, żeby mnie nie zgarnęli niby jako członka zespołu wydawniczego Mirosława Chojeckiego (wiesz, „Nowa”), a kiedy zacząłem drukować pod pseudonimem ważne artykuły (jeden taki na przykład: „Moskwa zawsze miała głębokie korzenie w Polsce”), nadal ukrywałem to przed tobą, żebyś nie dostał wylewu do mózgu, i teraz, błagam cię, teraz muszę ci powiedzieć, że zapowiadający się na wiele lat terror psychologiczny, kulturalny i wszelki inny nie wróży niczego dobrego dla Polski, dlatego więc postanowiłem dalej robić to, co do mnie należy i wstąpiłem do konspiry (nie wiesz? konspiracja), nie miej mi tego za złe, to robi pełno naszej młodzieży, a ja jeszcze, mimo trzydziestu dwóch lat życia, nadal czuję się chłopakiem i mogę walczyć z komunistami i ich reżimem, z prosowiecką bandą łobuzów, którzy wykorzystują każdą okazję, żeby się wzbogacić kosztem milionów ludzi, więc odpowiedz mi, przecież tym razem wszystko ci powiedziałem jak na świętej spowiedzi, bez ukrywania i oszukiwania, bo tego także mam dosyć nawet w sprawach wymagających pełnej tajemnicy, odpowiedz, czy ty masz coś przeciwko temu, pytam się ciebie, gdyż mam prawo moralne pytać ojca.

A jego ojciec podniósł oczy znad papierów, które czytał, tak jakby go przez cały czas nie słuchał. Podniósł szklankę z fusami herbaty i wysączył kilka kropli do ust, przetarł spocone czoło, zaś mokre ręce przeciągnął po spodniach i jeszcze bardziej się zgarbił. Gdy był już straszliwie zgarbiony, powiedział:

– Rób, synu, co chcesz, rób to, co do ciebie należy, zgadzam się, bo wszystko wiem od dawna. Bo cię kocham, bo jesteś naprawdę moim synem. Kto spojrzy na nas, pomyśli, że albo ja, albo ty jesteś lustrem. O jedno jednak muszę cię prosić, synku. Tak, ja też muszę ciebie prosić, proszę cię, żebyś zapamiętał słowa starego ojca, że wszelka działalność na rzecz tajnych instytucji państwowych, obojętnie jakiego państwa, nawet pseudopolskiego, jest obrzydliwa, a każdy wywiadowca czy tajny agent pozostaje wyłącznie narzędziem w rękach ludzi zza biurek, którzy rozgrywają chorobliwe bitwy za pomocą głupich pionków, że już od dawna jesteś samotny i ta twoja samotność pogłębia się z dnia na dzień i wkrótce będziesz znienawidzony przez wszystkich, nawet przez mocodawców. Dlatego stajesz się coraz gorszy, coraz szczuplejsze twoje sumienie. Może tylko ja będę pamiętać, że wyrosłeś z mojego nasienia, ale też licz się z tym, że powiem pewnego dnia nie „z nasienia”, ale „ze spermy” i że nic cię nie uratuje przed zbrodnią, której będziesz się imał coraz częściej, aż staniesz się nieznośny jak chłopiec w przedszkolu i władza wyda na ciebie wyrok śmierci, niezależnie od tego, czy działałeś jako tajny agent, który ma za zadanie rozwalać konspirację, jako zwykły donosiciel i wykonawca wyroków, czy też byłeś agentem konspiracji. Staniesz się zerem złożonym z dwóch zer, co przypomina jedynie kloakę, a twój grób sam będzie wołał o wyzwolenie od niewygodnego trupa. Nikt się nie połasi na twoje pieniądze. Ale zgadzam się, synku.

A on przytulił się do ojca pachnącego tytoniem. I szepnął do ojcowskiego ucha:

– Tato, tato, ty nic nie rozumiesz, nic kompletnie – syczał chrapliwie – jeżeli chcesz, mogę ci dać tyle forsy, że nie udźwigniesz, mogę ci załatwić każdy wyjazd za granicę, każdy paszport, specjalny sklep z wędlinami, czego taty dusza zapragnie. To nieprawda, że jestem samotny, ja mam za sobą całą wielką władzę komunistyczną, oni swoich nigdy nie zdradzają, nawet gdy ich zabiją, bo wtedy nadają nazwy ulic od ich imion. Cały Związek Radziecki stoi za nami, a to trzysta milionów luda. Czy to mało, tato?

– O, tak, Związek Radziecki jest potężny, synku, jest. Nawet kiedyś się mówiło, że to kolos na glinianych nogach i okazało się, że niesłusznie. Zgoda.

Odsunął się od ojca. Splunął ze złością na podłogę.

– Ty nic, nic zupełnie nie rozumiesz. Ty jesteś przegrany – powiedział – jesteś skończonym starcem, któremu łeb się trzęsie od sklerozy. Już teraz wiem, kto chodził po kościołach i ostrzegał ich przede mną. To ty wykorzystałeś sytuację i ty jak parszywa owca donosiłeś draniom o planowanych akcjach. Ja wiem, nikt inny. Całymi latami stwierdzałem ślady grzebania w moim neseserze. Przez takich jak ty musimy likwidować bunty i tajne szkoły rzekomo prawdziwej historii. Twierdzisz, że jesteś moim ojcem. To ty mnie namawiałeś, abym nigdy nie wstępował do żadnych organizacji politycznych. To ty trułeś jadem nienawiści do Gomułki akurat wtedy, gdy była szansa wydźwignięcia kraju. A to, że jestem podobny do ciebie, jest czystym przypadkiem. Stalin miał dwudziestu sobowtórów, a żaden nie miał z nim więzi krwi. Sam wiesz, że moja matka puszczała się na prawo i lewo. Na pogrzeb przyszło pełno nieznanych mężczyzn, czyż nie tak? Więc ja ci radzę, weź to za dobrą monetę, że zgadzam się być twoim synem, jedyną osobą, jaką masz jeszcze na świecie. Oprócz tej bandy zwariowanych ciotek.

– Powiedziałem. Zgadzam się, żebyś robił to, co robisz. Zacznij ode mnie. Komunizm nie różni się od faszyzmu. Przekonuj.

Syn podrapał się w głowę zasumowany.

– Od ciebie zacząć nie mogę. Teraz mam co innego do roboty. Studiuję metody Cromwella.

– Którego?

– Czy to ważne? Imienia nie pamiętam. Są za to niezastąpione od trzydziestu lat. Wierz mi, tato. A co do mamy, to kłamałem.

– Wiem.

– Wiesz? To dobrze. Czyli się dogadaliśmy – powiedział syn i wyszedł z pokoju, a ojciec zagłębił się w swoich papierach.


Wielki pomysł

Kombatant Biedziński został zastrzelony nagłym telefonem z Komitetu Dzielnicowego, więc położył się na dywanie z książkami pod głową i myślał, jak to wszystko zrobić.

Był starym pułkownikiem, który oficerskie ostrogi otrzymał po szkole w Moskwie, a wydętą i twardą wątrobę miał po wieloletniej służbie w jednostkach liniowych Ludowego Wojska Polskiego, w którym kto nie pije, ten kapuje. Nigdy nie kapował ludzi, nigdy nie zdradził przyjaciela i teraz, tym razem, obecnie chciał być uczciwy, jak to oficer, do końca.

– Ach, jak mnie denerwuje nadmiar strajków w ojczyźnie – mówił w czasie piętnastomiesięcznej odwilży po sierpniu 1980. – Oni nas zastrajkują na śmierć.

– Ach, jak mnie denerwuje pozbawienie nas praw obywatelskich – mówił po trzynastym grudnia 1981, kiedy zapadła długa noc ucisku. – Oni chcą zmarnować wszystko, cośmy zyskali po sierpniu.

Był bowiem uczciwy chorobliwie. Kiedy go pytał lekarz, czy pije wódkę, odpowiadał, że nie ma już na to siły, ale kiedyś chlał jak skurwysyn. Dosłownie: chlał minimum pół litra dziennie, ćwierć do obiadu, ćwierć do kolacji, a czasem jeszcze ćwierć do pokera. Ani kłamstwo, ani zabijanie, ani dręczenie podwładnych.

Taki był pułkownik Biedziński. Osiemdziesiąt cztery lata na karku i trzy żony w grobie. Nie był też świnią, żadnej nie zrobił dzieciaka, bo nie chciał, żeby maleństwo miało ojca pijaka. Więc i o młodzież dbał. Kiedy władze włączyły w kraju telefony i każda rozmowa była na podsłuchu, o czym można było się przekonać na własne uszy, bo zanim po drugiej stronie kto podniósł słuchawkę, słyszało się skandowane „rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”, powiedział przy pierwszej okazji w kolejce po chleb:

– A ja wam mówię, że te kontrolowane rozmowy nas więcej kosztują niż dawne zwykłe.

Leżał więc na dywanie i przypominał sobie każde słowo polecenia, które otrzymał z Komitetu.

– Towarzyszu Biedziński, na was można polegać. Idźcie wy do Dyrektora Zakładu Transportu Numer Dwa i wytłumaczcie mu, żeby wszyscy towarzysze, co oddali legitymacje partyjne w ferworze idiotycznego owczego pędu, odebrali je z powrotem i podpisali deklaracje lojalności. A my potem ich zweryfikujemy, co to za towarzysze, i zrobimy to za nich. A jak nie, to im powiedzcie, temu dyrektorowi, że dostanie w łeb. To przecież wasz bratanek.

Był stary, dlatego natychmiast zapomniał, jak się nazywa towarzysz z Komitetu i czy chodziło o komitet stołeczny, czy jakiś inny.

Ale wielkich słów się nie zapomina. Partia musi być odrodzona i trzeba się pozbyć bydlaków w jej szeregach, a jak nie, to się zmieni konstytucję i założy nową partię, identyczną z poprzednią, ale lepiej wiodącą naród do socjalizmu. Tego był pewien. Całe życie mu spłynęło na duchowej polityce, duszę miał ognistą.

– Ale ja wpadnę na pomysł, na jeden wielki pomysł mojego życia, ażeby przeżyć to życie uczciwie do końca – powiedział głośno do lampy pod sufitem. – Ty jedna wiesz, jak mi na tym zależy.

Bardzo musiało mu zależeć, bo wstał i mimo zaleceń lekarzy wyjął przydziałową wódkę, kupioną na kartki zamiast kawy, napił się sążniście, splunął i palnął pięścią w stół.

– Ja to załatwię zgodnie z socjalizmem! Już ja to załatwię!

Po czym położył się na ulubionym dywanie, na którym robił różne rzeczy z żonami, zacisnął suche rączki i delikatnie uderzał nimi w podbródek.

– Będę miał pomysł, jak to z nim załatwić. Bratanek nie bratanek, ale trzyma legitymacje w szufladzie na wszelki wypadek. Jak się sytuacja odwróci tędy, to on z tymi legitymacjami zrobi to, jak tamtędy, to tamto. A tu tymczasem sytuacja odwróciła się w trzecią stronę i bratanek nie bratanek zgłupiał, nie wie, co począć. Ja mu ułatwię i powiem, jak wygląda polska rewolucja, jak on takich podstawowych rzeczy nie wie.

– A może on bezpartyjny? – powiedział do lampy i ugryzł się w język. Dobrze, że tego nikt nie słyszał. Nie może bezpartyjny trzymać partyjnych legitymacji w biurku. – A może nasz stan wojenny to przednówek do wojny Związku Radzieckiego z wrogiem Chinami? Wojna z Chinami to koniec. Zaleją nas na żółto, jak mnie już trzy razy zalała moja własna wątroba, siedem tygodni w szpitalu.

Zasłużony kombatant gryzł wargi z przerażenia, ale umiał się opanować i podskoczył do szafy po następny łyk pokarmu.

Wtedy właśnie przyszedł mu do głowy wielki pomysł. Odstawił butelkę, nachylił się głęboko i wygrzebał spod łachów na dnie szafy pas z kaburą i pistoletem w tej kaburze. Wyjął pieścidełko, które czyścił zawsze w niedzielę o jedenastej, kiedy w kościele świętego Jakuba szła msza, odbezpieczył i przyłożył do skroni.

– Mam osiemdziesiąt cztery lata i ani roku więcej – powiedział patrząc na kryształową lampę, znalezioną przed trzydziestu sześciu laty w zdobytej Świdnicy. Odciągnął kurek. Stopy ściągnął, palce nóg rozwarł, lewą rękę ułożył na szwie spodni, żeby stać na baczność. Nacisnął spust, a iglica trzasnęła sucho, jak zwykle wpadając do pustej komory nabojowej.

Odrzucił od siebie żelastwo ze wstrętem. Zawsze był uczciwy. Postanowił więc pójść do dyrektora i powiedzieć mu jak jest, dokładnie według instrukcji Komitetu. Najwyższy czas.


Raz jeden jedyny

Właściwie każdy mógł być tajniakiem, a w każdym razie każdego można było o to podejrzewać. Jakie to przedziwne. Można było, po wykluczeniu najstraszniejszego podejrzenia, włączyć podejrzenie, że ktoś jest pedałem, albo że jakaś baba jest lesbijką, wszystko jedno. Też bywały przypadki, że można było się zastanawiać, kto jest Żydem, a kto nie, i to także było straszliwe, że nic właściwie nie było wiadomo. Ale największa niewiadoma to ci tajniacy. Szedł za nami jeden taki.

Szedł i odczepić się od niego nie mogliśmy, a chcieliśmy bardzo go zgubić. Widział, jak wychodzimy ze Związku Literatów, gdzie w stołówce, jedynym czynnym organie tego związku, umówiliśmy się z ważnym pisarzem, że nam przekaże, jak sformułować jedną bardzo ważną gazetkę podziemnej „Solidarności”, więc chcieliśmy się go pozbyć jak najszybciej.

— Udaje Żyda, żeby nas zrobić w konia. Że też ludzie są tacy durnie. Niechby udawał sukę, prędzej bym uwierzył. Garbi się jak Włodzimierz Boruński i cmoka, jak przed pierwszą wojną światową. Ja do niego idę — powiedział Konrad i zaciągnął mocniej pasek na kożuchu.

Rzeczywiście, ani się obejrzeliśmy, a Konrad już z nim gadał, zaczynając mniej więcej tak:

— Spadaj, ty antysemito!

— O, przepraszam, a co ja jestem panu winien? — odpowiedział na to pyskaty tajniak.

— Ja cię znam, panie Żet, ty żydożerco.

Konrad leciał na całego i zapędził się trochę, nadużywając ważnego imienia nadaremno, jakby brylanty rzucał między psy. Minęliśmy pomnik Mickiewicza i musieliśmy iść dalej w nie swoim kierunku, chociaż śpieszyło się nam do drukarni zlokalizowanej na placu Zwycięstwa, pod samym bokiem Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Tę lokalizację uważaliśmy za swój największy, konspiracyjny sukces. Tu nikt się nas nie spodziewał, tym bardziej że do samego miejsca mieliśmy sześć różnych dojść i Krysiak opracował około trzydzieści wariantów przychodzenia i wychodzenia z drukarni. Szliśmy zatem Krakowskim Przedmieściem, słoneczko błyskało w zamarzniętych kałużach, a Konrad atakował bydlaka.

— Długo masz zamiar żyć? — zapytał człowieka przezwanego Ż.

— Ja? Długo — odpowiedział tamten bezczelnie.

Już i ja byłem rozsierdzony, tym bardziej że przy stole w Związku Literatów ani rusz nie mogłem się porozumieć z moim pisarzem, bo nachylał się drugi, partyjny, z coraz to nowymi dowcipami politycznymi i podsłuchiwał nas nachalnie jak jamnik śpiący na tapczanie. Więc byłem wkurzony nieudanym obiadem i jeszcze teraz ten się na nas uwiesił. Jurek i Staszek poszli przodem, ja zostałem z tyłu z Konradem i wdałem się w zrażanie tajniaka.

— Czekaj — odepchnąłem Konrada. — Ty to się często nawijasz pod nogi — powiedziałem do Ż. — Nie lubię pedałów.

— A ja lubię — odpowiedział tamten.

— No, to chodź do bramy — powiedziałem pokazując bramę przy kinie „Kultura”, zamkniętym od niepamiętnych czasów, to jest od miesiąca, kiedy wprowadzono wojnę w kraju.

— Nie, ja nie lubię w bramie — powiedział Ż. i uśmiechnął się kwaśno. Poszliśmy z Konradem szybciej i dogoniliśmy przyjaciół od drukarskiej roboty.

Szliśmy dalej, w kierunku Nowego Światu, trafiła się nam puszka po konserwach, więc kopaliśmy ją głośno niczym piłkę, uganiając się po chodniku i przewijając jak myszy między przechodniami. On szedł za nami w dużej odległości, ale trzymał się wytyczonej linii. Co za pluskwa.

— Chyba pedał — powiedział Konrad. — Możemy być spokojni.

— Pedał, ale fałszywy — mruknął Staszek. — On by ci chętnie lufę wpakował, ale pistoletu. Weź go sprawdź.

Wróciłem i zacząłem iść razem z obywatelem Ż. Nagle go potrąciłem gwałtownie, potknął się, a ja krzyknąłem:

— Pistolet panu wypadł.

Schylił się błyskawicznie do ziemi i poszukał zguby. Nie mógł znaleźć, ale ja go zacząłem obmacywać po piersiach i niczego nie wyczułem. Kiedy się wyprostował, powiedział, krzywiąc się słono:

— Wy mnie bierzecie za tajniaka, ja to wiem.

— A skąd wiesz?

— Wiem. Wszędzie są sami tajniacy.

Patrzyłem mu na dziewicze usta i nie mogłem się nadziwić, że tak dobrze go słyszę. Bezbłędnie artykułował wyrazy. Musiał przejść znakomitą szkołę dykcji.

— No, to już jestem pewien, że jesteś tajniak. A teraz posłuchaj. My nie lubimy w ogóle nikogo, kto się za nami szwenda, wszystko jedno czy tajniak, czy nie tajniak. Jak się szwenda, to go bijemy.

— Chłopaki, dajcie spokój. Ja was szukam, ale nie dlatego, że ktoś mi kazał. Naprawdę! Czy ty to kiedyś zrozumiesz, kolego?

Tym mnie zastrzelił. Tamci poszli przodem, znikli w tłumie, nie mogłem ich wcale dojrzeć, a ja tu miałem rozstrzygać, czy mam do czynienia z kapustą, czy z porządnym facetem, czyli Polakiem. Nie to miałem w głowie, czekała robota, robiło się bowiem późno, mogliśmy już nie zdążyć tego dnia z drukiem przed godziną milicyjną. Niedobrze.

Czekaj no, bracie.

— Czym się wylegitymujesz, że chcesz być świadkiem Jehowy? Znasz tekst pisma świętego? — zapytałem. — Zinterpretuj kawałek?

Był zastrzelony, ale nie oniemiał. Powiedział, że zna. Że zinterpretuje i pokaże, jak się nawraca ludzi nawet na ulicy. Że tego właśnie szukał. Więc, pomyślałem, tajniak jak skurwysyn. Kłamie, ma gotową odpowiedź na każdą okoliczność.

— Ja nie mam siły — powiedziałem — bo wczoraj wyszedłem ze szpitala. Leżałem na anemię i dawali mi krew. Nie mam siły na głupie gadanie. Mamy swoje zajęcia i niech nam nikt nie przeszkadza — powiedziałem.

— Nie szkodzi, będę cicho siedział, tylko chcę być z wami.

Stuprocentowy tajniak. Świadek Jehowy by się oburzył, że biorę krew dożylnie. Czyli kłamie. Nie wepchnę go nagle, bez powodu pod samochód, nie dam czadu na ulicy przy ludziach. Na rondzie Alej Jerozolimskich widniał wzmocniony patrol żołnierzy i milicjantów, niebezpiecznie.

Chłopcy stali na rogu. Było bardzo późno.

— Ryzykujemy, bierzemy go ze sobą — zdecydował się Konrad. Był szefem, trzeba go było słuchać. Wzięliśmy pętaka Ż. do drukarni. Miał łzy w oczach. Kręcił korbą jak szalony, podkładał papier, uśmiechał się i śpiewał piosenki lwowskie, nie oglądał się na jedzenie, które zrobiła mu Malina. To było cholernie podejrzane. Konrad, nic nie mówiąc, poruszył parę razy ustami i tylko ja to zrozumiałem. Punkt był całkowicie spalony. Porucznik, który nam pomagał, na szczęście się tego dnia nie pokazał. Trzeba było go zawiadomić, żeby nie wpadł w pułapkę.

— Słuchaj no — powiedziałem do Ż. — Mamy dla ciebie lepsze zadanie niż kręcenie: powiedz, kiedy wypuszczą Lecha.

— Już wam mówię. To znaczy z tego, co wiem…

W tym momencie na progu pokoju stanęło trzech milicjantów. Było za późno na jakikolwiek ruch. Ustawili nas pod ścianą i kazali trzymać ręce do góry. Przyglądałem się obywatelowi Ż. Znowu miał łzy w oczach. Szczeniak, trzydziestoletni.

— Musiałem — szepnął. Stał tak jak my, z mdlejącymi łapami w kierunku nieba. — Ten jeden jedyny i ostatni raz. Ale to tylko ten jeden raz, nigdy więcej, nigdy.

Milicjant w mundurze sierżanta podszedł do Żeta i wyciągnął go z naszego podściennego szeregu.

Pozostała ekipa szybko i poprawnie przetrząsała meble, znajdując wszystko, co trzeba było znaleźć.

— Eh, wy, dzieciaki — powiedział milicjant i zmiął kartkę naszej gazetki, którą raczył właśnie przeczytać.

— Panie sierżancie — zawył Ż. — prawda, że ja to zrobiłem pierwszy i ostatni raz? Niech pan im powie, proszę pana, panie sierżancie. Ja nie chcę być opluty!

Milicjant odwrócił się powoli, wziął go delikatnie za ramiona. Uśmiechnął się sympatycznie. To nas trochę odprężyło, nie widuje się miłych milicjantów. Popatrzył facetowi w oczy.

— Ostatni, ostatni raz. I pierwszy — powiedział serdecznie.

Obszedł Żeta dookoła, znów go chwycił za ręce, tym razem z tyłu, ustawił go sobie precyzyjnie i wyrżnął mu w środek między pośladkami niezwykle potężnego kopniaka. Uderzenie było straszliwe. Ż. upadł na twarz, z nosa chlusnęła żywo czerwona krew.

— Ostatni raz — powiedział sierżant — obywatelu. A powiem, że, obywatele, człowiek też się rodzi tylko raz i tylko raz umiera.

To był sierżant filozof i za to go do dzisiaj cenię. Miał okulary, które go uczłowieczały.

* * *

Opowiadania Piotra Müldnera-Nieckowskiego, z których kilka przypominamy z okazji 40. rocznicy ogłoszenia i trwania stanu wojennego (1981-1982), były publikowane w polskojęzycznej sekcji radia Głos Ameryki (lata 1983-1984), wielokrotnie nadawane jako słuchowisko „Ósmy dyżur” w Polskim Radiu (2007 i w latach następnych), drukowane w dziennikach „Życie Warszawy” i „Życie”, czasopismach „Twórczość”, „Regiony”, „Sycyna”, „Literatura”. Ukazały się też zebrane w tomie Raz jeden jedyny, 53 opowiadania z nieustannego stanu W., w Oficynie Wydawniczej Volumen (Warszawa 2007).

Marek Nowakowski tak pisał o tej książce:

Raz jeden jedyny to rzecz o stanie wojennym, wojnie polsko-jaruzelskiej, jak mówił lud. Celnego zapisu doczekała się ta „okupacja” pod piórem Piotra Müldnera. Oszczędnymi środkami wyrazu, lapidarną formą opisuje tamte dni w cyklu opowiadań. Dla pamięci przyszłych pokoleń. Poświadcza prawdę, że literatura potrafi dawać świadectwo. Utrwala to co ulotne, drobne, pozornie nieistotne, ale często najważniejsze.

To się czyta i budzą się emocje! Polecam.

Marek Nowakowski”.

Pisali i inni ważni dla literatury twórcy. Wacław Holewiński napisał w 2016 roku: „Zapomniana książka, która wraca. I wracać musi!”. Krzysztof Zaleski: „Oddychające atmosferą naszej współczesności miniatury prozatorskie Piotra Müldnera – mistrzowska literacka robota”. Jerzy Niemczuk: To jedno z najbardziej oryginalnych świadectw słusznie minionej historii”.

Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko