Piotr Müldner-Nieckowski – Un romanzo rotto

1
294

(Zepsuta powieść)

(z cyklu „Jednym zdaniem”)

Jak to u mnie zwykle jest, usiadłem i w ciągu ośmiu miesięcy, nie śpiąc, nie jedząc, nie pijąc, nie myjąc się, a sikając do wiadra obok, żeby nie odchodzić od roboty, napisałem powieść pod tytułem Biegnący ulicami, która opowiada o tym, jak wypuścili z więzienia bywszego psychologa Andrzeja W., który był bywszy przez to, że przestał uprawiać psychozawód, gdyż przesiedział w sumie piętnaście lat w ciupie, a jak wynikało z dokumentów, nazywa się Wiśniewski, i jest ksywa: Wiśnia, i nie Andrzej, tylko Antoni, bo imię Andrzej ma na drugie, a który siedział za niewinność, i to naprawdę, nie wymyślił sobie tej niewinności, tylko ją miał, bo skazali go nie za to, za co powinni, tylko za to, czego nie zrobił, taka typowa polska sprawiedliwość, więc wszyscy wiedzieli, że nietypowo: jest czysty jak łza, w zakresie rzecz jasna tego, czego nie zrobił, bo wcale nie wiedzieli, że zrobił coś strasznego, ale była to zbrodnia doskonała, więc władza w jakimś dziwacznym odruchu sumienia dała mu spokój, bo i tak wierzyła, że jest zdrajcą, szpiegiem czy kimś takim, nieważne, a mieli mało miejsc w katowniach i on już im nie był potrzebny jako przykład zbrodniarza „przeciw prezydentowi”, używanego do rozgrywek z PIS-owską opozycją, więc teraz wymyślili, że będzie przydatny do walki z PO-wską opozycją, zawsze z jakąś, a jak trzeba będzie, to na powrót anty-PiS-owską, antychadecką, wsio rawno, jak to po ruskiemu i włoskiemu zarazem jest, więc najpierw go trochę poszturchają, trochę mu to i owo poprzetrącają, stłuką jedno jajko, jakoż i wydłubią lewe oczko, ogłuszą na prawe uszko, a potem puszczą obrobionego jak kartofel z główką z kasztana i nosem z zapałki, żeby sam siebie w lustrze nie poznał, na takiej zasadzie, że nie wiadomo, czy zebra ma czarne paski na białym tle, czy też białe na czarnym, żeby po pierwsze jako nie-wiadomo-kto-co-gdzie trzymał gębę na kłódkę, a po drugie, żeby jak coś powie, to głupio, albo jak się zaśmieje, to z czyjejś tragedii, i odwrotnie, jak zacznie płakać, to dlatego że komuś coś się udało, słowem, żeby się zachowywał jak głąb i wariat, o, wariat! – to dobre słowo: świruje jak odleciany, a jeśli jak odleciany, no to chory, a jak chory, to bredzi, bo oni wiedzieli, że tak jest najlepiej, nie zabiją, ale i nie puszczą całkiem wolno, tylko tak pośrodku, gdyż liczy się to, co widzą ludzie i co piszą gazety, a dziennikarze nie musieli być namawiani, sami wykonywali zadanie opluwania Andrzeja W., i w końcu napisali, że psychopata w stanie ciężkich zburzeń nerwowych, i jeszcze gorzej, bo on sam zaczął wierzyć, że ma świra, gdyż to, co się z nim stało, nie mogło się w normalnym świecie wydarzyć, i z tym idiotycznym przekonaniem zaczął szukać pomocy, chodzić od psychologa do psychologa, od psychoterapeuty do psychoterapeuty, dawni koledzy udawali, że go nie poznają, i jakoś jeden po drugim nie wierzyli w historyjkę, którą im niezmiennie prezentował: „tę samą o uwięzieniu za nic”, absolutnie nie ufali i tak go traktowali, że widział na własne oczy, iż wcale nie chcą go leczyć, tylko na nim testować nowe metody przerabiania osobowości, a nawet że chcą się go jak najszybciej pozbyć z gabinetu, tak, żeby bez proszenia sam się wreszcie powiesił w jakiejś piwnicy, więc nawet nie brali ani grosza, tylko go dołowali i won za drzwi, ale nie wiedzieli, że miał forsy od cholery, bo dostał od państwa odszkodowanie za nielegalnie nakazany przez sądy pobyt, no i tak chodził po mieście od Annasza do Kajfasza, spotykał Agnieszkę, która mu wkładała rękę za pasek, co za ulga w tym niebywałym napięciu, potem coraz szybciej, aż zaczął biegać, stąd tytuł powieści Biegnący ulicami, a że nie miał mieszkania, to w ciepłych wełnach menelskich spał na dworcach i w bramach, natomiast biegał w dzień i szukał kolejnego terapeuty, po drodze poznając ulicznych towarzyszy, ulicznice pijanice, jak ludzie kradną, co mają w domach, kiedy idą do pracy i przez przypadek nie zamkną drzwi na klucz, co się mówi o władzy, czyli jaka jest prawda, sprawdzał też w gazetach, jaka jest nieprawda, co ludzie wiedzą, a czego nie, i tak tygodniami, miesiącami, aż przez pięć lat, wciąż szukał psychoterapeuty, który nie jest na usługach premiera czy ministra sprawiedliwości, a choroba systematycznie się pogarszała, bo zaczął mieć zwidy i napotykać ludzi, którzy mówią, co robią bankierzy w domu, co w pracy, a co na schadzkach z gangsterami, którzy są pedofile, a którzy gwałcą dziewczynki, co robi marszałek Sejmu, a co Senatu, i jak się jedni wściekają na drugich, na czym polega to, że sąd jednemu daruje, a drugiego za to samo zapakuje na dożywocie, albo że zmienili trasę nowej linii kolejowej, bo brat żony szwagra syna ministra gospodarki miał ochotę się pobudować na trasie planowanej, i kto wydał zgodę na sprowadzanie odpadów z Niemiec, a dla przykrycia zażądał, żeby te śmieci były sterylizowane spirytusem z chlorheksydyną, takie jaja poznawał, i coraz więcej się dowiadywał, co oznaczało, że zaczyna wariować nie na żarty, w żadnej redakcji nie chcieli jego tekstów, wszyscy w strachu, dostawał paranoi tak jak i oni, ludzie głupieli, więc na wszelki wypadek przeprowadzał się z miejsca na miejsce, gdyż wszędzie znajdował jak nie kamerkę, to mikrofonik, a to w lampie, a to w kranie, kompletny odlot, gdyż jak pokazywał to na policji, to go najpierw przytapiali, wsadzając głowę do miski klozetowej i spuszczając wodę, a potem tłukli go tłuczkami do mięsa i wyrzucali za drzwi, a jak poszedł ze skargą do prokuratury, to nastraszyli nowym więzieniem, i nie wiedział już, jak i gdzie iść ze skargą na policję, bo na samą prokuraturę to strach o życie, a paru takich kolesiów, których miał na ulicy za przyjaciół, okazało się porządnymi ludźmi, nie żadnymi menelami, tylko kelnerami, murarzami, hydraulikami, urzędnikami magistratu, lekarzami, a mimo to jakoś trzymali gębę na kłódkę i udawali, że nic nie wiedzą i że jest cudownie, żaden nie doniósł, co się w głowie psychologa W. rodzi, ale i tak wszystko mu się od tego pochrzaniło, to były omamy oczywiście, zwidy i urojenia, i cała powieść kończy się tym, że jednak nie znajduje psychoterapeuty i wobec tego jedzie na najwyższe piętro Pałacu Kultury, żeby wyskoczyć na dół i w ten sposób odebrać sobie to podłe życie, ale w ostatniej chwili widzi jakąś śliczną panienkę turystkę, cieszyńską Czeszkę, a ona mu wkłada rękę za pasek i trzyma, i się bawi, świat się staje cudny, jaskrawozielony, i on z jękiem szczęścia zmienia postanowienie, bo ona go jeszcze całuje w usta i gryzie w uszko, chciałaby go zjeść, od tego momentu teraz to on sam się postara, pokaże, kim jest naprawdę, i pójdzie do szkoły dla psychoterapeutów, nauczy się najnowszych metod psychoterapii, nie tych Freudowskich i żadnych tam Gestaltów, jak się uczył na studiach, tylko nowocześnie, trochę po Jungowsku, tajemniczo, i będzie leczył ludzi z tych wszystkich zwidów, następnie w ramach powieści naprawdę zostaje psychoterapeutą i zaczyna ich naprawdę leczyć, i na tym powieść się kończy, tak, żeby to był cudowny happy end, pacjenci zaczęli u niego ustawiać się w kolejkę, potem nawet potrafili w tej kolejce stać dwa, trzy dni albo i tydzień, i tak się to kończy słowem „koniec”, no i ja, autor tego wszystkiego, wydrukowałem z dziesięć egzemplarzy i rozdałem znajomym ludziom i rodzinie, ludzie zaczęli prosić, żebym dodrukował, no to zrobiłem następnych dziesięć i potem jeszcze piętnaście sztuk wydruku, niech sobie poczytają, mama, żona, dzieci, już przecież dorosłe, koledzy, koleżanki, i nie minął dzień, a zadzwoniła Wala, że genialne zakończenie, dzięki któremu odetchnęła i poczuła się lepiej na tym świecie, zaraz jej siostra Loda, że nigdy nie czytała tak fascynującej historii, która tak wspaniale się kończy, Jurek powiedział, że on by nie wpadł na takie zakończenie i że to jest o tym, jak człowiek znajduje własną drogę, a Henio z Katarzyną orzekli, że taka książka z takim mottem to powinna być w lekturach, niech młodzież się uczy, jak należy dążyć do tego, żeby zostać kimś, prawdziwym terapeutą, więc jak ja tego wszystkiego zacząłem słuchać, to powoli do mnie docierało, co spieprzyłem, dlaczego to jest un romanzo rotto, dlaczego te ich telefony i wizyty niby na herbatkę, prośby o autograf są tak przygnębiające, a oni niczego się nie nauczyli z tej historii, tylko jak te bałwany, którym rozum się pieni, zachwycali się beznadziejną końcówką i mnie zapraszali na te swoje pochwalne kawki i herbatki, więc już zrozumiałem, dlaczego te wszystkie reakcje bliskich mi czytelników są tak deprymujące, pojąłem swoim ciasnym móżdżkiem, że ta powieść jest walnięta, a kiedy ustaliłem, dlaczego jest walnięta, odciąłem i wyrzuciłem końcówkę i cała rzecz teraz kończy się tym, że Wiśniewski wjeżdża na taras widokowy Pałacu Kultury, żeby popełnić samobójstwo, siłą wyjmuje rączkę Czeszki cieszynianki ze swoich spodni, to jest zza paska, ona na niego pluje z pogardą i rzuca kamieniem obelgi, a on wyciąga z plecaka nożyce i przecina siatkę ochronną, która tam jest po to, żeby ludzie nie skakali na plac Defilad, po czym wystawia nogę na zewnątrz, no i dokładnie na tej wystającej nodze powieść się kończy, a całe te bajery, że został genialnym psychoterapeutą, wypieprzyłem do kosza i dopiero od tego momentu moja powieść stała się wielka jako przenikliwe studium aprioryzmu Kanta w czasach obecnych, dlatego oto wreszcie mogłem odetchnąć i pojechać na tydzień do Sopotu z Zochą, by mnie mogła w ten sposób na jakiś czas odzyskać.

Piotr Müldner-Nieckowski

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Dawno nie czytałyśmy czegoś tak zajmującego i angażującego. Mądrego. Co za język! Mistrzowska proza. Macie doskonałych autorów, brawo!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko