KOBIETA TRUJĄCA ZNAKIEM ZAPYTANIA
Pytania można z grubsza podzielić na bardzo istotne, dość ważne, doraźnie ważne, retoryczne oraz pozorne. Podział ten nie pretenduje do wyczerpania zasobu pytań i w ogóle ma jedynie zasygnalizować, z jak wieloma pytaniami możemy się spotkać.
Zadawanie pytań bardzo istotnych (CZY ISTNIEJE PRZEJŚCIE OD BYTU DO POWINNOŚCI? CZY MOŻNA DOWIEŚĆ ISTNIENIA ŚWIATA? CZY BÓG ISTNIEJE?) jest domeną zawodowców od filozofii. Filozofia w istocie jest w dużej mierze sztuką zadawania takich pytań. Niektórzy twierdzą nawet, że w filozofii chodzi jedynie o nie. Wszelkie inne – nie filozoficzne pytania są ważne dla kogoś i do czegoś. Mniej lub więcej konkretnie, mniej lub więcej doraźnie i tak dalej. Dotyczy to nawet pytań retorycznych, to jest takich, na które nie oczekujemy odpowiedzi. Nie są one trujące, ponieważ dotyczą rzeczywistości. Mogą być nie na miejscu, albo za trudne, albo nietaktowne. Ale nawet w takich przypadkach nie mówimy o pytaniach pozornych. Co to jest zatem pytanie pozorne?
To jest zdanie lub gest zakończony nie wiadomo dlaczego znakiem zapytania. Znaki przestankowe tworzą szczególny świat sensów i bezsensów. Wyobraźmy sobie kogoś, kto wszystko kończy wykrzyknikiem, albo kogoś, kto zawiesza wszystko wielokropkiem. Brrr. Trudno sobie wyobrazić porozumiewanie się zdominowane przez jeden jedyny znak przestankowy. Dotyczy to między innymi znaku zapytania.
I tu pozwolę sobie przejść do opowieści o Naszej Zosi. Jako panienka Zosia nie zadawała sobie trudu wypowiadania żadnych własnych zdań. Powtarzała zdanie przedmówcy, opatrując je znakiem zapytania.
Zosiu, czy umyłaś rączki?
Czy umyłam rączki?
No właśnie!
No właśnie?
Mamusia, babcia bądź jedna z kilku ciotek zawsze myły na wszelki wypadek jeszcze raz rączki Zosi, tak że w dzieciństwie znacznie zwiększyło to jej poziom osobistej higieny. I nie tylko.
Zosiu, czy jadłaś podwieczorek?
Jadłam podwieczorek?
Jakiż troskliwy opiekun nie da biedactwu w takiej sytuacji jeszcze jednej porcji ciasteczek z soczkiem?
Zosia rosła sobie zatem czyściutka i dożywiona, aż doszła do wieku szkolnego.
Zosiu, czy możesz nam przeczytać swoje wypracowanie?
Przeczytać swoje wypracowanie?
No właśnie.
No właśnie?
Nie odrobiłaś pracy domowej?
Nie odrobiłam pracy domowej?
Pokaż Zosiu zeszyt!
Pokaż zeszyt?
Zosiu, może ty nie masz zeszytu?
Może nie mam zeszytu?
Prędzej czy później każdy pedagog przy zdrowych zmysłach zaczynał omijać Zosię szerokim łukiem i to pozwoliło jej ukończyć kolejne szkoły bez stresów i wysiłków.
Już za czasów szkolnych koledzy i koleżanki uważali Zosię za zabawną i bardzo sympatyczną, bo znak zapytania zachęcał ich do zwierzeń i pozwalał uważać Zosię za świetną słuchaczkę. No i osobę skromną…
Zośka, ale masz świetną kieckę!
Mam świetną kieckę?
No i wreszcie przyszło Zosi wypłynąć na szerokie wody życia z tym jej wiecznym znakiem zapytania zatkniętym na maszcie. Szerokie wody życia pełne są rekinów, szkwałów oraz skał podwodnych. Co do kariery zawodowej, to znak zapytania sprawdził się na całej linii:
Pani Zofio, proszę odbierać telefony i mówić wszystkim, że nie ma.
Mówić wszystkim, że pana dyrektora nie ma?
No tak… rzeczywiście. Może zadzwonić minister…
Może zadzwonić minister?
Może, może, pani Zosiu. Liczy się z moim zdaniem i dzwoni czasem.
Czasem?
Uważa pani…
Uważam?
Dyrektor zamykał się w gabinecie pewien, że miał dotąd o sobie za niskie zdanie i już po chwili pani Zosia łączyła go z ministrem.
Tu gabinet ministra
Gabinet ministra?
Połączyć panią?
Połączyć mnie?
No tak – panią, z ministrem?
Z ministrem?
A co z Panem Bogiem?
Z Panem Bogiem?
Jezu! Panie ministrze, jakaś pani chce, żeby ją połączyć z panem, albo z Panem Bogiem – nie jest pewna!
Jakaś miła dziewczyna!
Sekretarka tego Iksińskiego!
No to proszę łączyć!
Nie musimy dodawać, że przełożony Zosi awansował, a jej pozycja stawała się coraz silniejsza. Toteż – zupełnie jak w bajce o Kopciuszku – zaproszono Zosię na bal. Na balu anglojęzyczny inwestor podszedł do Zosi i zapytał:
How are you?
How are you?
Zosia odpowiedziała odruchowo, a że jako jedyna tego wieczoru odpowiedziała prawidłowo, więc anglojęzyczny inwestor poprosił, aby koniecznie była w ekipie, która będzie negocjowała warunki Bardzo Ważnego Kontraktu.
I dzięki temu poznała Tcheslava, który był bajecznie bogatym potomkiem polskich emigrantów i kiedy zapytał:
Żosza, kcesz bić moja żona?
Zosia odrzekła:
Kcesz bić moja żona?
A Tcheslav uznał, że jest dowcipna, a jednocześnie poprawna politycznie i że się opowiada za związkiem partnerskim. Bez czczego gadania spisali intercyzę, a teraz żyją właśnie długo i szczęśliwie.
Długo i szczęśliwie?
No a jak?
No a jak?
KOBIETA TRUJĄCA Z ZAMIŁOWANIA
Kobiety trujące z zamiłowania można z grubsza podzielić na takie, które swoje zamiłowanie realizują prywatnie, i takie, które je realizują służbowo. Nie istnieje natomiast możliwość, by kobieta trująca z zamiłowania nie realizowała się w ogóle. Natomiast są możliwe realizacje dubeltowe: to znaczy kobiety, które trują z zamiłowania i służbowo, i prywatnie. Służbowe trucie z zamiłowania nie różni się w zasadzie od trucia z urzędu czy z wyrachowania. Przykładem trucia z wyrachowania, czy też nazywając rzecz przyjaźniej – trucia skrajnie celowego, była niewątpliwie caryca Rosji – Katarzyna. Trochę ulegała podobno ulubionym słabostkom, którymi były przeważnie tęgie chłopy. Ale zasadniczy kurs polityczny się jej od tego nie zmieniał. Królowa angielska Elżbieta, nazywana Królową-Dziewicą, była ponoć w tego rodzaju słabostkach oszczędniejsza bez porównania, ale w trzymaniu politycznej linii – krzepka.
Współcześnie da się zaobserwować na świecie wybitne spadkobierczynie tradycji Katarzyny Wielkiej oraz Niemniejszej Królowej Elżbiety. Tron nie jest obecnie obowiązkowym wyposażeniem kobiety-polityka. Eleanor Roosevelt, Margaret Thatcher, Condoleezza Rice – wszystkie one pełniły swoją publiczną służbę działając i przemawiając skutecznie. Na ile robiły to z zamiłowania, nie jest na pozór istotne. Właśnie – na pozór!
Trucie bez zamiłowania jest na ogół pozbawione polotu, pasji i brak mu oprzyrządowania gwarantującego skuteczność przekazu.
Jak się zatem oprzyrządować, jeżeli się lubi truć? Wyjaśnijmy to na przykładzie pani premier Thatcher, a właściwie na przykładzie jej damskiej torby – nie, nie torebki, lecz właśnie TORBY. Pani premier zwykła była nosić ze sobą zawsze – tak jak każda szanująca się gospodyni domowa – dużą, praktyczną i elegancką torbę. Nie należy sądzić, że robiła to z braku chętnych do noszenia za nią podręcznych drobiazgów. Chodziło raczej o „efekt cioci Małgosi” – zjawisko opisane dobrze w psychologii społecznej pod nazwą „efekt wujka Karola”.
Kobieta z taką torbą, w której może się znajdować w zasadzie wszystko, po prostu wzbudza zaufanie. Dużej grupie ważnych obywatelek Królestwa torba ta właśnie pozwalała się utożsamiać z Margaret Thatcher i uważać ją wraz z torbą za „swoją”. Myślę, że tej właśnie grupie zawdzięczała silne poparcie i długotrwałe sprawowanie urzędu, które to okoliczności pozwoliły jej przeprowadzić istotne, trudne i co więcej – niepopularne reformy gospodarcze w Wielkiej Brytanii.
Czy kobiety trujące z zamiłowania prywatnie także mogą oczekiwać sukcesów? Naturalnie! Taka na przykład Ksantypa. Gdyby nie jej zamiłowanie do trucia, to Sokrates siedziałby w domu i nie miałby powodu rozmawiać na mieście z tym i owym tak wywrotowo, że wreszcie skazano go na śmierć. A bez śmierci Sokratesa w ogóle nikt by nie zaczął poważnie traktować filozofii i filozofów.
Odrębną grupę kobiet trujących z zamiłowania stanowią intelektualistki. Bywają one czasem wyposażone w rodzinę albo i w publiczny urząd, ale nie to stanowi o istocie ich trucia. One otóż konstruują tak swój wizerunek, że wzbudzają burzliwe uczucia publiczne poprzez sam fakt, że mają rozum i poglądy, będąc przy tym ostentacyjnie kobietami. Przypadek publicznego posługiwania sprawie równouprawnienia prof. Magdaleny Środy aż się tu prosi o przytoczenie. Gradowa chmura męskich hormonów wisząca nad głową tej wykształconej i społecznie aktywnej kobiety dowodzi, że gdyby nawet wcale nie było w Polsce feministek, to trzeba by je stworzyć, aby nienawiść do nich skutecznie stygmatyzowała wszelkich reprezentantów ciemnogrodu.
Prywatne trucie z zamiłowania może się przytrafiać kobietom służbowo cichutkim i milkliwym. W przyjemnej wersji są to kobiety, które udzielają porad kulinarnych, opowiadają bajki, dobrotliwie strofują mężów, jeśli ich mają. Jeśli nie mają mężów, to rozmawiają ze zwierzętami domowymi, którymi się przy tym bez porównania łatwiej opiekować niż mężami. I w ogóle: kobieta trująca z zamiłowania prywatnie dopiero przy rozumnym psie, kocie czy rybkach osiąga pełną satysfakcję oraz zbawienną umiejętność trucia jednostronnego.
Celnym przykładem takiego właśnie szczęśliwego usposobienia była niewątpliwie Leokadia, zwana przez najbliższych pieszczotliwie – Lalunią.
Lalunia otóż od dziecka truła sobie na okrągło do lalek, misiów, kotków, piesków i świnki morskiej. Nie posiadając rodzeństwa, ale za to posiadając bardzo zapracowanych rodziców, Lalunia wytworzyła w sobie zdolność nieoczekiwania odpowiedzi na nic, co mówiła. A nie oczekując odpowiedzi, zaniechała w ogóle słuchania. I to okazało się bardzo korzystne, kiedy w jej życiu pojawił się Doświadczony przez Życie Czesław. Miał ci on potrzebę opowiadania jej bez zahamowań o swoich strasznych, życiowych przejściach, a ona sobie tymczasem myślała o czymś innym i kiedy Czesław oszołomiony jej altruistycznym milczeniem oświadczył się jej – zgodziła się bez oporów, bo nie usłyszała tak między nami mówiąc opowieści o tym, jak zadręczył swoje cztery poprzednie żony.
Postawa Laluni zaowocowała wspaniałym związkiem. Kiedy Czesław zabierał się do miażdżącej krytyki, dokuczania, dręczenia, opowiadania o ładniejszych i inteligentniejszych od niej kobietach i tak dalej, Lalunia uśmiechała się jedynie. A kiedy Czesław – co zdarzało się często – zostawiał ją samą, opowiadała swojemu psu o kłopotach z niechlujstwem Czesia, świeżo narodzonym bliźniętom o tym, jak marnie mężuś zarabia, a panu listonoszowi o tym, jak marnie się sprawia w tych – no wie pan sam –ten-tego sprawach.
Listonosz pocieszał ją jak mógł i to bez gadania, dzieci nie znosiły tatusia z całej duszy i kiedy wreszcie pies (przypadkowo rottweiler) zagryzł był Czesia, to naprawdę Lalunia zniosła to tak dzielnie, że wszyscy nie mogli wyjść z podziwu.
KOBIETA-KOT
Wśród rozmaitych typów kobiecych kobieta-kot zajmuje poczesne miejsce. Harmonijnie zbudowana, niezależnie od wieku, tuszy i maści, zawsze ma w ruchach coś miękkiego, a w ogólnym wyrazie – coś puszystego.
Dlatego też mężczyźni – wiecznie stęsknieni za swoim misiem do przytulania, którego rozdarli na strzępy w ramach męskich zabaw wieku wczesnoszkolnego – lgną przeważnie do kobiet tego typu. One jednak mogą czuć się w ich ramionach bezpieczne na tyle, na ile był w nich bezpieczny wymieniony wyżej miś.
Kobieta-kot jest z reguły czujna, heroicznie pracowita i dogłębnie inteligentna. Na zewnątrz przejawia się to niejednokrotnie błyskotliwą karierą zawodową czy towarzyską. Nie o to jednak głównie chodzi.
Wszystko to, co stanowi potencjał duchowy Kobiety-kota, służy przede wszystkim godzeniu wewnętrznych sprzeczności. Bo jest ona z jednej strony przytulna, z drugiej – drapieżna; z jednej strony jest kotem domowym, z drugiej – salonową jest ona lwicą. Jest zarazem czuła i fałszywa. Na ogół ospała, w okresach rui potrafi się zmieniać w nieokiełznaną Rozhulantynę (patrz: Witkacy), na ogół cicha, potrafi jednak wydawać z siebie pomruki krew w żyłach mrożące. Bawi się przędzą, ale nie robi na drutach praktycznych swetrów dla męża…
Aby w tych antynomiach wytrwać, kobieta-kot ciężko pracuje. Głównie wzbogaca swoje wnętrze i zasób środków ekspresji oraz tejże ekspresji siłę. Wszystko to robi, by w jej pazurach mężczyzna nie nudził się ani przez chwilę.
Jakie budzi uczucia? U młodych mężczyzn dominuje fascynacja.
U starszych fascynację zabarwia lęk. Ten lęk się potęguje, bo u boku kobiety-kota mężczyzna nie jest pewien dnia ani godziny….
Wreszcie po latach mężczyzna jest już tak sterroryzowany i przestraszony, że kobieta-kot może się spokojnie zestarzeć.
KOBIETA PEŁNA WSPOMNIEŃ,
CZYLI: TRUCIE RETROSPEKTYWNE
Aby kobieta truła retrospektywnie, wcale nie musi osiągać późnego wieku. Skłonność do wspomnień nacechowanych nostalgią spotyka się już u niedużych dziewczynek. Pamiętam chudonogie stworzenie, któremu zawsze poprzednie wakacje wydawały się bez porównania atrakcyjniejsze od aktualnych. Przebywając z rodzicami na Lazurowym Wybrzeżu tęskniła bezbrzeżnie za wakacjami spędzonymi w gościnnym domu babci w Zapędowie Dolnym. Zachwyceni rodzice przypisywali tę nieukojoną tęsknotę doskonale i przemyślnie rozwiniętemu patriotyzmowi. Ja jednak – umęczona opisami podgrzybków z Zapędowa – nie miałam złudzeń. Oczyma duszy widziałam już tę panienkę, jak wykłuwa oczy narzeczonemu swemu szalonymi walorami narzeczonych poprzednich, jak każde następne mieszkanie jest gorsze od tej ślicznej, zacisznej garsoniery, w której tak się kochali z Czesławem, jak każdy nowy Mercedes nie umywa się do używanej motorynki, którą przemierzała z Cześkiem Mazury itd., itp.
Wydawać by się mogło, że nikt nie podejmie wysiłku stwarzania raju kobiecie, dla której rajem jest li tylko to, co bezpowrotnie minęło. Otóż nie ma mylniejszego poglądu. Kobieta pełna wspomnień działa na mężczyzn niezwykle mobilizująco. W Mercedesie brak jej Cześkowej motorynki? No to lu!.. Kupujemy jej Rolls-Royce’a. W nowej willi tęskni za tamtą ruderą?… Kupujemy jej pałacyk. Niech wie!…
Czy mężczyzna stymulowany opowieściami kobiety pełnej wspomnień do coraz to większych wysiłków nie widzi ich beznadziejności? Otóż nie musi być nawet bardzo inteligentny, by widział. Widzi – i co? Ano widzi i pracuje w pocie czoła nad tym, by stać się jej najcudowniejszym wspomnieniem. Po prostu.
Kobieta pełna wspomnień ma zresztą kilka ujmujących umiejętności. Między innymi posiada umiejętność gloryfikowania wspólnej przeszłości. Dzięki odpowiednio snutym wspomnieniom nawet najbardziej mizernej postury mężczyzna może się okazać niebywale pociągającym i atrakcyjnym w przeszłości amantem. Zmusza się go wprawdzie przy okazji do przyjęcia kilku nieprawdziwych wersji wydarzeń, ale co mu tam… No, może czasem zadrży, gdy usłyszy opowieść o tym, jak przecudnie odziany oświadczał się jej, klęcząc na marmurowych schodach Kryształowego Pałacu, dzierżąc bukiet niewiarygodnych róż… W istocie to jemu oświadczyła się teściowa w barze mlecznym „Tulipan”, wzywając go, aby był mężczyzną. Ale kto by tam zwracał uwagę na takie detale…
Kobieta pełna wspomnień jest szczególnie predysponowana do jednego stanu cywilnego – do wdowieństwa. Każdy z was, poślubiając kobietę pełną wspomnień, może być pewien, że żaden następny mąż nie będzie od nieboszczyka lepszy. Jeśli więc ktoś zabiegać chce o pośmiertną sławę, niech się rozejrzy dokładnie. Jeśli usłyszy gdzieś dziewczęcy głos opowiadający z zapałem na sylwestrowym balu, jak świetnie było z Cześkiem sam na sam
w leśnej chatce rok temu, to niech nie czeka, niech do tańca zaprosi! I niech się nie zraża, że w porównaniu z Cześkiem to on niestety nie tańczy najlepiej… Post mortem okaże się, że właśnie ty tańczyłeś na tym balu jak Fred Astaire, Nikołaj Barysznikow i Maurice Béjart w jednej osobie…
PRZEMINĘŁO Z WIATREM
Jeśli jakiś utwór rzeczywiście nazwać można „kultowym”, to jest to właśnie ta wspaniała powieść z południa Ameryki. Należy do tych, którym przyszło stać się symbolem POŁUDNIA, pieśnią o pięknie czasów pełnych chwały, która tak jak niewolnictwo nie powróci. Żałować tego nie wypada, ale pamiątkę się kocha i głęboko szanuje. Pewien Amerykanin z Południa, kierowca z zawodu, opowiadał, jak to pewnego razu przyszło mu wozić postępową feministkę, która mu się zwierzyła, że uważa Margaret Mitchell za obrzydliwą faszystkę.
– Kazałem jej natychmiast wysiadać – zwierzył mi się z głębi duszy i dodał z uśmiechem: – Na pustyni to było….
W tej – jak zatem widać – ulubionej przez wiele pokoleń powieści znajdujemy poza wieloma innymi wątkami rozważania dotyczące problemu przed- i poślubnych kwalifikacji kobiecych. Jak to w Ameryce, sprawy stawia się jasno: przed zamążpójściem panienka ma wyglądać, jakby do trzech zliczyć nie umiała, zaś po ślubie musi dom cały trzymać silną ręką – poczynając od niewolników, a kończąc na mężu i dzieciach.
Z rozczuleniem pochyla się autorka nad przypadkiem niepozornej niewiasty, która pierze swoich czterech dorosłych synów z wielkim dydaktycznym pożytkiem. Nie, żeby była popędliwa – czarnej służby nie pierze, o nie! A synów owszem – dla ich dobra, oczywiście. Albowiem kobieta zamężna musi po prostu wiedzieć lepiej, czego jej rodzinie potrzeba, niż cała ta rodzina razem wzięta. Trzeba przyznać, że taki trzeźwy pogląd na całokształt spraw rodzinnych był w tamtych czasach, i nie tylko w tamtych stronach, istotnym elementem stabilności instytucji rodziny jako takiej.
Potem czasy się zmieniły. Przez świat przeszły liczne wojny, rewolucje, fale wywrotowych poglądów i oto mamy sytuację całkowicie odmienną. Gdzieniegdzie szaleje jeszcze czy już feminizm, gdzieniegdzie poszalałby, ale mu nie dają.
Notorycznie pojawia się wątek bezsensowności rodziny i wszystkiego, co to zagadnienie ze sobą niesie.
Co to zmienia w sprawie przed- i poślubnych kwalifikacji kobiecych? Ano, zmienia sporo. Oto na przykład nasz Czesiek poznaje panienkę, która do trzech zliczyć nie umie. Poślubia ją.
I zaraz potem panienka spowita wokół Cześka jak pnącze oczekuje profitów z zamążpójścia. A nie doczekawszy się, co czyni? Ano – zostaje feministką, mizoandryczką (patologiczna nienawiść do mężczyzn), udowadnia sobie i światu, że jest takim człowiekiem jak Czesiek, tylko lepszym itd.
Niezależnie od tego, czy Czesiek nie podziela poglądów żony, czy je podziela – ma szansę w naszych czasach zostać porzuconym. Wtedy szuka na ogół kobiety całkowicie odmiennej, to znaczy takiej, która przed ślubem ma usposobienie kategoryczne. Spisują intercyzę rozstrzygającą problem praw i obowiązków, liczbę dzieci i kwestie spadkowe. Mając to z głowy, poślubiona przez Cześka kobieta może po ślubie spokojnie zostać aniołem robiącym na drutach. Czesiek zaś, chcąc dorównać domniemanemu charakterowi żony, będzie wiedział lepiej, czego trzeba jej i reszcie rodziny. Na szczęście liczna kolorowa służba Cześkowi nie zagraża, więc jakoś sobie powinien poradzić…
KOBIETA Z MIGRENĄ
Dawniej mężczyzna, rozglądając się za kandydatką na żonę, szukał przeważnie – zwłaszcza jeśli był człowiekiem rozważnym – kobiety z posagiem. Posag ów miał służyć szczęściu młodej pary i należało udawać konsekwentnie, że w ogóle nie o posag chodzi, lecz o osobiste walory wybranej kobiety. Po ślubie mężczyzna rozważny zajmował się pomnażaniem posagu. A kobieta? Po przejściu Rubikonu, jakim był ślub, zostawała na ogół sam na sam z monotonią życia mniej lub bardziej zasobnej mężatki. Po jakimś czasie nieuchronnie z tego wszystkiego dostawała migreny.
Migrena jest odnotowanym przez medycynę schorzeniem, które nie wiadomo dokładnie, z czego się bierze, a polega głównie na dojmującym bólu głowy. Jako taka może przytrafić się również kobiecie niezamężnej albo mężczyźnie zawodowo prowadzącemu ciężarówkę. Ale wtedy zupełnie inny ma sens i wyraz.
W ogóle nie jest wtedy migreną MAŁŻEŃSKĄ, tylko schorzeniem przez przypadek tak samo nazywanym. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem homonimii. Niby i zamek królewski, i zamek do drzwi są zamkami, ale to nie są te same zamki. To samo jest z migreną. Albowiem migrena, o której tu mówimy, jest schorzeniem małżeńskim, domowo-organizacyjnym, a nie tylko jeszcze jedną zwyczajną chorobą.
Wokół kobiety z migreną musi panować stan ciszy, skupienia i napięcia. Migrena tłumaczy brak obiadu. Kobieta z migreną osiąga jakby pełnię swoich praw. Skupia na sobie współczucie. Mąż w tej sytuacji mawia: „Ona ma znowu tę swoją migrenę”. To oznacza przyzwolenie na nicnierobienie wraz z odpowiednią dawką współczucia.
Ciekawe, że migrena utrwala skutecznie związki małżeńskie. Jakby była naturalną rekompensatą za machlojki z posagiem…
Obecnie sprawa posagu i migreny może się wydawać w zasadzie nieaktualna. To bardzo źle wpływa na trwałość związków małżeńskich. Równouprawnione kobiety, pracujące w pocie czoła na utrzymanie domu, albo w ogóle rezygnują z tej cudownej okazji do pełnego relaksu, jaką jest migrena, albo migrenują się byle jak i na łapu-capu. Ani peniuaru, ani okładów, ani szezlonga, ani – co najważniejsze – chodzącego na paluszkach męża. Taki „niemigrenowany” mąż zaczyna popadać w zgubne przekonanie, że żona jest takim samym mężczyzną jak on i tak jak on – nie ma czasu.
Jakiś niedyskretny i źle wychowany demograf podał beztrosko do publicznej wiadomości dane o nadumieralności mężczyzn w wieku produkcyjnym. Skutki są katastrofalne. Przybrani w lekkie bawełniane piżamy mężczyźni coraz częściej z okładami na czołach zalegają domowe szezlongi lub ich substytuty.
Pozostaje pytanie: jak temu zaradzić? Po pierwsze: nowe generacje leków przeciwmigrenowych nic tu nie mają do rzeczy.
Dieta, tryb życia, stres – tak ważne przy migrenie realnej, nie są w stanie zapobiec migrenie małżeńskiej. Migrena małżeńska wyrasta bowiem z fundamentalnego – jak by na to nie patrzeć – poglądu, że w małżeństwie KTOŚ MUSI BYĆ KOBIETĄ.
Tak właśnie mawiał tatuś Zuzi, kiedy jej Mamcia wyjeżdżała na przewlekłe delegacje, wracała po nocy z bardzo ważnych służbowych kolacyjek, pracowała po dwadzieścia pięć godzin na dobę. Tatuś po standardowym, ośmiogodzinnym dniu pracy zakładał domowy dres, sprzątał, gotował, odrabiał z Zuzią lekcje, opowiadał jej bajki na dobranoc. Dzięki konsekwentnie ciężkiej orce Mamci dysponowali znakomitym sprzętem AGD oraz wysokiej klasy komputerem, telewizorem, a na trzydzieste piąte urodziny Tatusia dostali z Zuzią od Mamci śliczny niebieski samochód, wprost stworzony do jeżdżenia po zakupy.
Zuzia wiedziała, że Tatuś jest mężczyzną, bo sam jej to powiedział w ramach pogadanki uświadamiającej, na którą Mamcia nie miała ani czasu, ani siły. I wszystko się dobrze układało, aż tu nagle koledzy w pracy zaczęli się śmiać z Tatusia, bo nie chodził z nimi na wódkę, zaczęli go przezywać „Rogaś” i w ogóle się z nim nie bardzo chcieli kolegować. Tatuś zaczął cierpieć, popłakiwać i miewał bóle głowy, które go po prostu zwalały z nóg. Mamcia była zaszokowana, bo nagle w domu zrobiło się brudnawo, miała nieuprasowane bluzeczki, a Zuzia opuściła się w nauce, Tatuś zaś miał migrenę za migreną – lekarze byli bezradni.
I co? Myślicie może, że małżeństwo się rozpadło? A skąd!
Nie pojawił się nawet ślad rozpadu. Natomiast pojawiła się gosposia. Zuzia wyjechała na studia za granicę, a zaraz potem Mamcia została Prezesem i wszyscy koledzy Tatusia bali się mu teraz dokuczać. Poza tym zazdrościli mu gosposi.
Teraz możemy wrócić do rodzinno-twórczej roli migreny. Jeśli ktoś się czuje niezrealizowany w swoim związku małżeńskim i przeciążony obowiązkami, to zamiast popadać w nałogi albo się rozwodzić może sobie po prostu zafundować migrenę. To mu przysługuje. No i rodzina jest uratowana.
Zuzia doszła do trzydziestki, mieszka z Cześkiem, ale ze strachu przed migreną chyba raczej za niego nie wyjdzie.
KOBIETA Z NAŁOGAMI
Czy kobieta z nałogami to odrębny problem? Czy od alkoholu, nikotyny, narkotyków kobieta uzależnia się inaczej niż mężczyzna? Otóż wiążąca odpowiedź na te pytania brzmi: i tak, i nie.
Człowiek w uzależnieniu swoim w małym tylko stopniu różni się od drugiego uzależnionego człowieka akurat ze względu na płeć. Aliści o różnicach takich z uwagi na dwie przynajmniej grupy powodów należy wspomnieć. Pierwsza grupa są to względy społeczno-kulturowe, druga – są to względy natury biologiczno-psychologicznej.
W tak zwanych dawnych czasach kobieta ze względów obyczajowych nie mogła publicznie ulegać nałogom. Ani palić, ani pić w towarzystwie nie mogła, bo była za to potępiana osobiście, a nawet rzucało to cień hańby na jej rodzinę. Kobieta z tak zwanego „towarzystwa” nie mogła nawet biernie uczestniczyć w używaniu używek. Gdy mężczyznom „dano wódkę”, to kobieta natychmiast wychodziła z salonu. Literatura rzadko zajmowała się nią dalej. Ani dokąd wychodziła, ani po co już dokładnie nie wiadomo. Domniemywano, że zapewne wychodziła zajmować się praktykami religijnymi, zarządzaniem gospodarstwem domowym, haftem ręcznym, rodzeniem dzieci i innymi zajęciami, których literatura zbyt pilnie nie zwykła śledzić, chyba żeby to była pouczająca literatura dla dorastających dziewcząt.
Jest jednak symptomatyczne, że tego typu literatura nikogo już dziś nie interesuje. W każdym razie: kobiety ubiegłych stuleci, jeśli tylko chciały być aprobowane społecznie, to z nałogami nie mogły mieć nic wspólnego.
Potem ludzkość uczyniła na drodze postępu krok naprzód i obecnie kobieta może sobie pić, palić oraz zażywać na równi z mężczyznami. Jeśli się kogoś za nałóg potępia, to nie dlatego, że jest kobietą, a dlatego, że szkodzi swemu zdrowiu i szeroko rozumianemu zdrowiu społecznemu. Statystyki dowodzą też, że nałogom obie płcie ulegają w podobnym stopniu, choć rozmaitych przedawnionych mentalnie konserwatystów np. pijana kobieta w miejscu publicznym nadal szokuje, a mężczyzna takoż zaprawiony – nie.
Badając jednak obiektywnie zjawisko uzależnienia naukowcy doszli do wniosku, że kobiety uzależniają się inaczej. Po pierwsze szybciej, po drugie gruntowniej, a po trzecie używki wyniszczają i degenerują organizm kobiety dotkliwiej i szybciej niż organizm mężczyzny. Zwłaszcza jeśli chodzi o alkohol i nikotynę, to ich wyniszczający katastrofalnie wpływ na organizm kobiety został udowodniony ponad wszelką wątpliwość.
A mimo to liczba kobiet znajdujących się w szponach tych strasznych nałogów bynajmniej nie maleje. Na próżno lekarze rozmaitych specjalności wskazują swoim pacjentkom na zgubny wpływ np. nikotyny na ich zdrowie i prezencję. Lekarz działa logicznie, myśląc: wszak kobieta wrażliwa jest na kwestie swojego wyglądu. Ale kobieta ulegająca nałogom zupełnie inaczej sobie siebie wyobraża, niż w rzeczywistości wygląda.
Staramy się tu uchwycić różnicę między tym, jak sobie kobieta paląca i pijąca siebie wyobraża (ja wyobrażone), a tym, jak ją niestety widzą inni (ja odbite). Dodać należy, że u nałogowców mamy do czynienia ze spadającym katastrofalnie wskaźnikiem samokrytycyzmu.
Oczywiście i tu wchodzi w grę funkcjonowanie pewnych literackich mitów. W tych mitach np. kobieta-wamp pokazywana jest wśród szampitrów i papierosów w długich, wytwornych fifkach, nie zaś z kacem i nieświeżym oddechem następnego ranka… Czasem przewinie się jakiś pouczający wątek, przedstawiający śmierć urodziwej niegdyś a młodej jeszcze rozpustnicy w szpitalu dla ubogich, ale czy śmierć leciwej matrony pośród łapczywych spadkobierców jest aż tak pociągająca?
Podsumowując te historyczne doświadczenia dochodzimy do nieuchronnej konstatacji, że kobieta współczesna jest z diachronicznym uzasadnieniem narażona na uleganie nałogom konwencjonalnym. Do tego zaś dochodzi problem nałogowego stosunku wielu kobiet do dóbr tego świata, których się nie kwalifikuje jako używek. Pewnie nałogowe podejście jest możliwe niemal u wszystkich i niemal do wszystkiego (przez kilkanaście lat miałam czarnego kota, który szalał za kiszonymi ogórkami, jadł je bez opamiętania, a potem się zataczał).
W przypadku jednak kobiet rzecz ma się inaczej. Literatura nie przekazuje nam obrazu matrony, która sobie strzela kielicha w ciężkiej chwili albo też strapiona zapala lulkę. Ponadto matrony bywały bardzo tęgie. A dlaczego? A dlatego, że nie mogąc się inaczej pokrzepić na duszy, nałogowo żarły. Dawało to efekty katastroficzne. Przezacną panią Lucynę Ćwierczakiewiczową trzeba było w czterech chłopa nosić po schodach, bo się o własnych siłach z nadmiaru tuszy poruszać nie mogła. Takoż i zaprzyjaźniona z nią doktorowa Chałubińska, znana za młodu z wielkiej urody, zatyła się w późniejszym wieku strasznie – musiano ją nosić po Zakopcu w lektyce, a pochodowi przygrywała kapela Bartusia Obrochty. Być może było to skutkiem popadnięcia w nałóg jedzenia z żalu do doktora Chałubińskiego, który wyidealizowanym uczuciem do śmierci darzył ponoć Helenę Modrzejewską?
Żeby nie utonąć we łzach od tych smutnych przykładów, pozwolę sobie na odwołanie się do przeraźliwego obrazu MATRONY POLSKIEJ, który nam pozostawił w jednym wierszu nieoceniony Tadeusz Boy-Żeleński: „Ty, co z głębin swej kanapy wychylając kibić tłustą, straszne swe podsuwasz łapy przerażonym naszym ustom…”. To już chyba lepiej zejść młodo w szpitalu dla ubogich…
A zatem podsumujmy: odsunięta od nałogów konwencjonalnych kobieta rzuca się w nałogowe obżarstwo, bo przecież jeść jej nikt nie zabroni!…
Wiek nasz atomowy przyszedł tu kobietom z pomocą nakazując im, by były szczupłe! Natomiast w kwestii drugiej niekonwencjonalnej używki damskiej wątpić należy, by dało się tu liczyć na historię, geografię, dietetykę, a nawet odstraszające przykłady. Idzie tu bowiem o nałogowy stosunek do mężczyzn.
Mężczyzna jako używka pojawia się w życiorysie kobiety dokładnie z tych samych powodów, z jakich może się w tym życiorysie pojawić nikotynizm czy alkoholizm. Brak poczucia bezpieczeństwa w dzieciństwie, niewystarczająca więź uczuciowa z rodzicami, dominująca matka, apodyktyczny ojciec, brak aprobaty ze strony rodzeństwa i wiele innych przyczyn można uznać za sprawcze.
Nie to jest jednak ważne, by powiedzieć: DLACZEGO. W przypadku nałogów niekonwencjonalnych trzeba się przede wszystkim zdobyć na odwagę powiedzenia: TO NAŁÓG! Dopokąd dama jakaś wmawia sobie, że nie je za dużo, tylko ma kłopo-ty z przemianą materii, dopotąd leczy się na przemianę materii. Trzeba, by jej ktoś odważny pokazał wreszcie, iż przy każdej okazji, a i bez okazji pochłania niewiarygodne ilości jedzenia, żeby ją skłonić do zadania sobie pytania: ‘Dlaczego tyle jem?’. Nałóg trzeba postrzec jako nałóg, czyli zaspokajanie potrzeb w istocie nienaturalnych i niekoniecznych, ale bardzo silnych, by można się z niego zacząć leczyć. Toż samo dotyczy i nałogowego kochania mężczyzn.
Że się zakochujemy, przywiązujemy, że potrzebujemy związku notorycznego z ulubionym, wybranym i jedynym panem Cześkiem – to jest naturalne. Ale jeśli trwamy w tym zaangażowaniu uporczywie, mimo że Czesiek nie odwzajemnia naszych uczuć, wykorzystuje nas na każdym kroku, ma żonę, którą kocha oraz pięcioro dzieci, albo nawet ma męża też Cześka – to już tak wdzięcznie naturalne nie jest.
Nie bardzo też jest normalne, jeśli całkowicie regularny Czesiek, który nas kocha osobiście, wzbudza w nas nieprzytomną namiętność, niepozwalającą rozstać się z nim ani na chwilę. Czesiek do biura – my z nim. Nie wpuszczają? Nic to… Wynajmujemy odpowiednio położony apartament i osiem godzin dziennie lornetujemy Cześka, aby mu potem zadawać wnikliwe pytania na temat tej BRZYDKIEJ, rudej pani, od której pożyczał trzy razy gumkę myszkę (tu wręczamy Cześkowi 10 000 gumek myszek, kupionych hurtowo nad ranem, kiedy Czesiek jeszcze spał). Tak kochany mężczyzna może zacząć się od nas oganiać, może uciec, wdać się w romans z rudą albo innym Cześkiem i to bynajmniej nie dlatego, że nas nigdy nie kochał.
Amerykańska autorka książki pt. Kobiety, które kochają za mocno sugerowała, że aby wyleczyć się z nałogowej miłości należy pokochać samą siebie, uwierzyć w Boga albo w ogóle znaleźć sobie jakiś inny przedmiot zainteresowań poza Cześkiem. Lubiąc amerykański pragmatyzm tym razem mu nie ufam: od nałogowego kochania mężczyzn ONI nas przeważnie ratują sami. To ich różni od papierosa, kielicha czy czekolady z orzechami. Papieros przed nami sam nie ucieknie, a czekolada nam w obronie własnej oka nie podbije. A Czesiek – owszem.
Nałóg jest rzeczą niebezpieczną. Można się z niego jednak wyleczyć. Hipnoza, psychoterapia, żucie gumy z nikotyną itp. Pytanie tylko, czy coś, co NIE JEST nałogiem, sprawić nam może taką przyjemność jak to, co nim jest? Dlatego uwaga: ostrożnie
z nałogami! Nie dajmy się im zniszczyć, ale zachowajmy umiejętność czerpania z życia przyjemności nieco większych, niż spożywanie jakże zdrowych, zupełnie niezamrożonych lodów bez cholesterolu!
JAK STARZEJĄ SIĘ KOBIETY?
Potocznie uważa się, że tylko kobiety się starzeją i że zawsze przedwcześnie. Kobiety są skłonne się takimi poglądami bardzo przejmować. No i w związku z tym popadają w samozatrucie mitem jedynie słusznej młodości, przez co nie dość, że nieznośnie trują siebie, to mogą też zaszkodzić znacząco innym.
Konserwować tak w ogóle można między innymi poprzez obróbkę termiczną w ekstremalnych temperaturach. Przykładem konserwującego wpływu temperatur niskich jest niejaka Generałowa Zajączkowa (XIX w.), która sypiała w łóżku postawionym na wannie z lodem i dzięki tej metodzie przeżyła z wdziękiem i urodą siedmiu czy ośmiu mężów, co zajęło jej około 100 lat.
Dziś, w dobie rozwiniętych technik mrożenia, i kobiety, i mężczyźni biegają z zapałem do tak zwanych komór krioterapeutycznych. Jest tam znacznie zimniej niż na wannie z lodem, ale za to w nocy można się w ciepłym łóżku wyspać. Jakie to daje efekty, nie wiadomo. Jak dotąd nikt w mężach i latach życia tego nie ujął statystycznie. Mrożenie, jak na mój osobisty gust, nie jest na szczęście bardzo popularne, grozi zapaleniem płuc i dowodzi niezwykłej determinacji. No, może trochę łatwiej zdecydować się na fragmentaryczne chłodzenie: okolic oczu na przykład, jakby zapuchły. Ale z takim schładzaniem można wiązać jedynie doraźne nadzieje.
Kobiety niektóre konserwują się konserwatywnie przez zasuszenie. Ma to zalety i wady wszelkiej innej klasyki: wypada tego czasem posłuchać, uszanować, ale się nie praktykuje.
Przejdźmy już raczej do propagowania metod skutecznego konserwowania z zupełnie innej, że tak powiem – beczki.
Nie, nie – nie idzie tu o beczkę z solą czy innym jakimś konserwantem. Beczka jest czysto metaforyczna i oznacza pulę metod parafizycznych, psychospołecznych, a też – szczególnie polecanych – metod duchowych.
Zacznijmy od rozprawienia się z mitem konserwującego działania samoakceptacji.
Krysia bywa co tydzień u swojej ulubionej kosmetyczki, pani Frani. Wchodzi do gabinetu zmęczona, pod oczami ma worki, od kurzych łapek aż się roi, szyja zwiotczała, kąciki ust rozpaczliwie opuszczone – a, dajmy już lepiej spokój szczegółom. Nie jest dobrze i po Krysi widać, że o tym wie. Przez ponad godzinę pani Frania dokłada starań. Peeling, maseczka, masaż, henna, depilacja, nawilżanie i co tam jeszcze się da. Przez cały czas pani Frania nawija o skutecznej cudowności preparatów, których właśnie tu używa, przyprawiając ten profesjonalny monolog dobrotliwą perswazją.
„Oj, ciężki coś miałyśmy ten tydzień, pani Krysieńko, oj, oczka zmęczone, no tak – z komputerkiem się przesadzało, ale my tu zaraz taki żel specjalny położymy, dobry, dobry, same witaminy z ceramidami i kolagenem, o – proszę jak wsiąka, no tak, tak, przecież powtarzam ciągle Krysieńce, żeby nawilżać i nawilżać… nie, niech Krysieńka nie rusza ustami, o, na usta tutaj damy taką maseczkę specjalną – no, prawdziwa rewelacja, bez dwóch zdań. Oczkami nie mrugać, nie – i tak pomarszczone z tego myślenia, a czoło – nie no, Krysieńko, tak sobie nie można bez opamiętania tym myśleniem samych zmarszczek narobić. O, tu teraz maseczkę nakładam i proszę mi się tu zrelaksować zaraz”.
W tym momencie pani Frania zostawia Krysieńkę samą sobie i bieży wyciskać pryszcze – przepraszam – czyścić cerę pani Joli, która o dietkę nie dba, „a przecież mówiłam, że trzeba ostre przyprawy i czekoladę odstawić, bo inaczej i polon10, co to nim ruskie swoich agentów trują, nie starczy, żeby się z tymi ropnymi zmianami uporać”. Ledwie skatowana psychicznie i fizycznie panna Jola spocznie pod świetną taką, no, rewelacyjną maseczką ściągającą, a już pani Frania powraca do naszej Krysi i pomrukując z zadowolenia nad tym, jak to ta biedna buziunia całą maseczkę zjadła, zabierze się do masażu. Na tym etapie Krysia przyśnie,
a wonnie naoliwione dłonie pani Frani pracowicie będą jej rozciągać skórę od dekoltu aż po skalp. Kiedy Krysia się ocknie, włosy będzie miała tłuste i rozczochrane, twarz czerwoną, ale samopoczucie – boskie.
Nie będzie jednak zakonserwowana. No, może w najlepszym wypadku – naoliwiona i fizycznie, i psychicznie.
Kobieta jednak nie jest żadną maszyną prostą i konserwowanie przez naoliwienie jest jak dla niej zbyt prymitywnym, a też zbyt doraźnym działaniem.
A co by ją zakonserwowało? Ano cóż – już raczej, gdyby to ona kogoś autorytarnie naoliwiła, pouczyła, wsparła, wtedy byłaby zakonserwowana, albowiem – powiedzmy to sobie jasno: konserwuje poczucie wpływu i mocy!
Jadowitym dowodem na to jest tu pewien przedwojenny list Marii Dąbrowskiej na temat jej koleżanki po fachu – niejakiej Zofii Nałkowskiej. Dąbrowska Maria konstatuje życzliwie, że Nałkowskiej służy nowy kochanek (NK) do tego stopnia, iż się jej nawet zmarszczki na szyi spłyciły jakoś.
W tym miejscu należy się zastanowić nad złożonym charakterem konserwantu. Ma on w istocie dwoiste działanie. Konserwują tajemnicze feromony, uprawianie z zapałem seksu pobudza też krążenie i tak dalej… Aliści żółć zalewająca bliskie przyjaciółki i dalsze znajome jest także silnie konserwującym skutkiem działania NK. Żółć ta zresztą działa także ożywczo i stymulująco na całość życia kobiety – użytkowniczki NK. Staje się ona atrakcją salonów, co zmusza do dbania o siebie i swoją wieczorową garderobę. To może przedłużać i multiplikować romans, bo na salonach światło przyćmione, więc coraz więcej wielbicieli. NK trawi zazdrość i dręczy niepewność. Tak…Trochę to może męczy, ale uprzyjemnia starzenie się.
NK też się starzeje, co łatwo poznać po coraz częstszych oświadczynach i upominaniu, by traktować go serio. W tym procesie kobieta nabiera poczucia wpływu i mocy, no i wreszcie zamienia pożywnego NK w Czesława po prostu. Poślubia go i odtąd oboje skupiają się na tym, jak starzeje się Czesław.
Bo samce też się starzeją. Nie konserwują się jednak na ogół jawnie, ponieważ starzeją się chyłkiem i wstydliwie, przez co mają bardzo utrudniony dostęp do konserwantów. Choć coraz częściej spotyka się mężczyznę w salonie kosmetycznym czy u fryzjera zwalczającego siwiznę, to jednak nie jest on traktowany tam jak każda inna koleżanka. Nie ma tak dobrze. Niech biedakowi kolor na włosach nie stanie i już otaczają go szydercze spojrzenia celnie uwłaczające jego męskości.
Dlatego też starzejący się samiec zamiast do kosmetyczki trafia na siłownię, skąd jedyne wyjście prowadzi do szpitala. Trafia biedak na kardiologię, ortopedię czy jeszcze gorzej i tam musi oglądać mecze w telewizji albo, co gorsza, dyskutować o polityce. Najgorzej jest w toalecie, gdzie w oparach papierosowego dymu i pokątnie popijanego piwa uroda się o prostu rujnuje i rośnie brzuch. To tylko może robić starzejący się mężczyzna w szpitalu, zamiast czytać sobie czasopisma pełne dobrych rad, wklepywać odżywcze kremy lub kojąco malować paznokcie. Jedyną odmianą jest jedzenie przyniesione przez żonę, które powoduje tycie i jako takie zagraża życiu. W ramach rekonwalescencji mężczyzna może sobie co najwyżej kupić psa do spacerowania, albowiem sanatorium zagraża pokusami wpływającymi na zdrowie i urodę rujnująco, a spotkania z kolegami niczego nowego nie wnoszą.
Dlatego też mężczyźni, nie mogąc znaleźć miejsca dla swojego starzenia się na tym złym świecie, bez opanowania kpią i szydzą z kobiet starzejących się, albowiem szczerze ich nie znoszą.
Kobieta starzejąca się umiejętnie i dobrze zakonserwowana niejednokrotnie przeżywa koszmar, spotykając kolegę z klasy, z roku czy też z podwórka. Po pierwsze wygląda on jak jej dziadek, po drugie – nie potrafi ukryć, że są w tym samym wieku, po trzecie uważa za swój obowiązek wyznać, że: „ No nic, ale to nic się Zośka nie zmieniłaś’. A Zośka się zmieniła i to przeważnie na lepsze: była pulchną kluchą z trądzikiem, ale za to bez rozumu, pieniędzy i klasy, a obecnie jest doskonale ubraną, zgrabną szatynką w szanelach i diorach od stóp do głów.
W dodatku jest też profesorem zwyczajnym i specjalistą cenionym na całym świecie. Taaak.
Co opowie o niej kolega po powrocie do domu swojej żonie? „Wiesz, spotkałem taką jedną Zośkę ze swojej klasy. Kochała się we mnie strasznie. Ale to już próchno. Jak ten czas leci”.
No właśnie.
WDZIĘK OPANCERZONY, CZYLI: KOBIETA TRUJĄCA ZA KIEROWNICĄ
Za kierownicą mężczyzna aktualizuje cały potencjał męskich hormonów, albo tak mu się wydaje. Prowadzi to do zachowań agresywnych, pojawia się silna potrzeba dominacji. A kobieta?
Jest przeważnie wytrawnym kierowcą, który robi wiele, by nikt się nie domyślił poziomu jej kwalifikacji. A dlaczego? Patrz wyżej! Mężczyzna wieziony sprawnie samochodem przez kobietę czuje się przewlekle kastrowany. Co ona się sprawnością wykaże, sytuację trudną przewidzi, zakręt mistrzowsko weźmie – to jego coraz bardziej boli, bo nie jest pewien czy on by też tak umiał, czy on by sobie poradził?
Dręczy go domniemanie, że ona jest w stanie dostrzegać jego błędy, że tylko z litości mu ich nie wytyka. Nie pojmuje, jak ona może sobie tak świetnie radzić, mając na dodatek buty na obcasach. Jak może spokojnie odpuszczać tym niedorajdom prowadzącym inne samochody? Jak może nie przytrąbić chamowi, który jej drogę zajechał, nie wyprzedzić tego ciamajdy, pieszych na pasach uszanować, policyjne patrole w porę przewidzieć? Ona prowadzi, radio gra, a on cierpi.
Mądra kobieta do tego nie dopuszcza, stosując przemyślne i humanitarne znieczulenie słowotokiem. Im lepszym jest kierowcą, tym więcej i tym głupiej musi nawijać.
Fantastycznym przykładem kobiecej samoświadomości motoryzacyjnej jest autentyczna historia egzaminu Hanki Ordonówny na prawo jazdy. Było to w czasach, kiedy automobil do miasta wjeżdżał bardzo zakurzony i dlatego kodeks drogowy przewidywał, że wjeżdżając do miasta kierowca musi się zatrzymać, a następnie szyby i światła przetrzeć. Inżynier Rychter zapytał więc życzliwie:
– Pani Haniu, a jak pani do miasta wjeżdża, to co trzeba zrobić?
A ona na to:
– Zatrzymać się…
– No, bardzo dobrze, pani Haniu! I co dalej?
– No… wysiąść z samochodu…?
– Bardzo dobrze, pani Haniu! I co dalej?
– Nos upudrować… usta pomalować…
– Jak to?!
– Aha! I poczekać, aż pan policjant szybę i światła szmatką przetrze!
No i tak Ordonka zdała egzamin i prawo jazdy otrzymała. Miało się jej ono bardzo przydać, kiedy przyszło pani Hance znacznie trudniejszy egzamin w wojennych czasach zdawać.
Powróćmy jednak do meritum: jak skutecznie truć za kierownicą, i właściwie, po co? Można przecież po prostu oddać mężczyźnie kierownicę i niech sobie sam prowadzi! Kobiety tak czasem robią.
Niektóre nawet nie mają prawa jazdy, żeby ich nie kusiło. Ale po pierwsze: współczesna kobieta raczej musi mieć prawo jazdy, bo jak by inaczej na dom zarobiła i za potrzebami edukacyjnymi dzieci zdołała nadążyć. No, a poza tym – postawmy sprawę jasno: mężczyzna za kierownicą się bardzo męczy i resztę pasażerów też.
W najlepszym przypadku jedzie cicho i wolno. To jeszcze pół biedy, choć oczywiście – szkoda czasu. Ale jeśli trafi się człowiekowi taki „śpiwór samochodowy”, to ostatecznie można się jakoś przyzwyczaić do jego notorycznych przechwałek na temat tego, ile to on już lat bez wypadku jeździ. Na skali niebezpiecznych menów za kierownicą zajmuje on miejsce w niskich rejestrach. Tyle, że trzeba się nauczyć pożytkować jakoś dłużący się czas spędzany na skrzyżowaniach, przed skręceniem w lewo, przy znakach stop itd., itp…
Na naszej skali najwyżej sytuują się egzemplarze zrośnięte fizjologicznie wstydliwymi partiami swego męskiego ciała z rozmaitymi częściami samochodu. Najczęściej spotykany jest zespół pedałowo-jądrowy. Jeżeli jądra są zrośnięte z pedałem hamulca – stara się nie hamować, albo hamując strasznie krzyczy, a jeśli zrośnięte są z pedałem gazu – na odwrót: krzyczy, kiedy musi odpuścić.
Tragiczne są przypadki uwikłania jąder ze sprzęgłem. Ale pozostawię wyobrażenie sobie tego wrzasku i całokształtu okoliczności temu towarzyszących wyobraźni czytelniczek. Takiemu trzeba kupić wóz z automatyczną skrzynią biegów, bo po prostu długo facet nie pociągnie.
Mamy też niegroźne na pierwszy rzut oka fobie i filie klaksonowe.
Klaksonofob za nic nie zatrąbi. Tłumaczy to pokrętnie zamiłowaniem do ciszy. Ale tak naprawdę ma poważny uraz: musiał w okresie karmienia zostać ukarany przez matkę brutalnie za złe traktowanie kobiecej piersi. Klaksonofob boi się zatem nie dźwięku, tylko samego naciskania. Należy czujnie naciskać za niego w sytuacjach, które tego bezwzględnie wymagają i nie zważać na protesty. W gruncie rzeczy będzie ci wdzięczny.
Od klaksonofilów roi się w ciepłym klimacie Morza Śródziemnego. Tamtejsze matki pozwalają synom na wiele i potem taki trąbi, bo lubi sobie ponaciskać. Jeśli chcemy u mężczyzny tego typu zachować na długie lata spontaniczną oraz radosną gotowość do uprawiania seksu – nie walczmy z klaksonofilią. On to uważa za rodzaj scen zazdrości, a trąbić i tak będzie, bo bardzo to lubi.
Mężczyzna za kierownicą jest i niebezpieczny, i trudny do zniesienia. Dlatego też staraj się prowadzić sama. Ale rób to świadomie i pamiętaj – jeśli już go wieziesz – znieczulaj.
Wulgarną metodą jest podawanie mężczyźnie przed przejażdżką alkoholu. Przejażdżka zamienia się wtedy w transport i po kłopocie. Ale bywa, że trzeba go dowieźć trzeźwego. No i wtedy znieczulaj słowem. Jak? Po pierwsze chwal:
„O tu, tu zaraz będzie Czesiaczku ten zakręt, co ty go tak bierzesz, że och!”.
„Cudownie zmieniłeś tę lewą wycieraczkę, ja bym nigdy na to nie wpadła, że przez nią właśnie nic, ale to dosłownie nic nie było widać…”.
„A pamiętasz Czesiek, jak dwa lata temu zimą w Alpach tak tą serpentyną zasuwałeś?”.
Po drugie: zapewniaj, że bez niego gazu od hamulca nie odróżniasz.
„Nigdy nie będę, kochanie, prowadziła tak jak ty, ale dzięki twoim radom idzie mi już troszkę lepiej…”.
„Jezu, Czesiu, na którym biegu ten zakręt pojechać, co?”.
„Patrz Czesiek – pada! To teraz cały czas trzeba z wciśniętym sprzęgłem jechać, tak?”.
Wreszcie publicznie chwal go bez opamiętania, nawet jeśli ostatnio po przejażdżce z Twoim Drogim Czesławem kuzynka Jola miała przez tydzień z nerwów biegunkę.
Oczywiście istnieją mężczyźni, którzy rzucają ci się przy każdej okazji na kierownicę, klakson, a nawet rękami na hamulec. Wrzeszczą przy tym nieparlamentarnie, nawet przy dzieciach, dają po pysku współużytkownikom dróg publicznych. Czy jest na to jakaś rada? Owszem. Wsiadając do samochodu czule związujesz i kneblujesz Czesia, a następnie zapraszasz do bagażnika, mówiąc:
– To dla twojego dobra, kochanie, żebyś się nie denerwował. Masz tam poduszeczkę….
——————
Barbara Czerska urodziła się w grudniu 1950 roku w Warszawie. Filolog, filozof, publicystka. Mężatka. Profesor w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, gdzie naucza historii filozofii. Posiadaczka psów i kotów. Wierzy w lepsze jutro i gotowa jest o nie walczyć.