Swoje podobieństwo fizyczne do dziadzia odkryłem w wieku pięciu, może sześciu lat. Jeden z kuzynów mojej mamy, wujek Zdzisek, szył dla Kryśki – córki cioci Hani, a mojej siostry ciotecznej – futro z nutrii. Kryśka to była strojnisia. Matka pracowała w zakładach, gdzie się robiło materiały, miała mnóstwo znajomości i piękne tkaniny kobietom ze wsi na sukienki załatwiała. Kryśka z tego korzystała; co chwilę nową sukienkę szyła. Miała przez kogoś burdę z Ameryki przysłaną, gdzie tyle pięknych pań w sukienkach było, a ona sobie te sukienki wybierała i sąsiadka krawcowa, zawsze jej coś takiego szyła. Kiedy miała iść Kryśka na jakieś wesele, to potrafiła nawet cztery sukienki sobie uszyć. Biegała co chwilę do domu, przebierała się i wszystkie nowe kreacje na weselnym przyjęciu prezentowała.
Wtedy były modne futra z nutrii. U cioci hodowano nutrie, zabijano, a skóry wyprawiano i suszono na strychu pod dachem. Kryśka zażyczyła sobie takie futro, to wujek Zdzisek specjalnie ze Śląska przyjechał i jej to futro szył.
Stała maszyna Łucznik w dużym pokoju na stole, siedział za nią wujek w rogowych okularach, w których miał takie duże oczy, jak wilk z Czerwonego Kapturka, i szył. Naciskał nogą pedał, ręką wprawiał w ruch koło zamachowe, a maszyna terkotała. Na łóżku, na krzesłach, wszędzie leżały papierowe formy i kawałki skóry odpowiednio wycięte, aby je później zszyć i kolejny fragment futra do siebie przyłączyć. Kryśka, kiedy wieczorami ze szkoły wracała, rzucała szybko torbę, wpadała do pokoju i od razu chciała futro przymierzać. Mizdrzyła się do wielkiego lustra stojącego w kącie pokoju i wybrzydzała:
– Tu za szeroko!
– Gdzie? – pytał wujek.
– O tu! Niedopasowane!
– Krucapoła! – denerwował się Zdzisek. – Trzeba bedzie pruć!
– Tu za wąsko, nie obstanie! – marudziła Kryśka.
– Gdzie?
– No tu!
– Krucazeks! Trzeba bedzie znowu pruć!
– Tu mi ręka za bardzo nie wchodzi!
– Gdzie? – pytał coraz bardziej zirytowanym głosem wujek. Z lekka pochylał głowę w stronę Kryśki, oczy w tych śmiesznych okularach robiły mu się coraz większe, a Kryśka dalej cudowała.
– No nie wchodzi, wujku! Za wąsko, ręka nie wejdzie!
– Jak ci nie wejdzie? Boś se za gruby sweter ubrała!
– A jaki miałam ubrać? Przecież w krótkim rękawku pod futro nie wejdę! To ma być na mrozy, a nie na lato, a zimy teraz takie ciężkie!
– Ale pod futro to nie trzeba w takim grubym iść. Przecież ono cie mo grzoć! Wystarczy coś lekkiego ubrać i bedzie!
– A wujku – delikatniejszym głosem spytała Kryśka – uszyjesz jeszcze czapkę do tego futra? Starczy skóry na czapeczkę jeszcze?
– Starczy, co by nie starczyło, tylko dziecko kochane, najpierw to jo musze to futro dlo ciebie skończyć, a późni o czopce bede myśloł.
Wujek Zdzisek z naszej wioski pochodził, ale za młodu po Polsce jeździł. Lubił wódkę pić, bić się po zabawach, ale przede wszystkim kochał pracę. Był istnym pracoholikiem. W Gdańsku bywał, Warszawę z ruin podnosił, w Szczecinie w stoczni pracował, gdzie ponoć jego wizerunek w pochodzie pierwszomajowym nieśli jako przodownika pracy, ale partyjny nigdy nie był. Wszystko, co robił, robił z miłości do pracy. Później osiadł na Śląsku, narzeczoną ze wsi tam sprowadził, pobrali się
i założyli rodzinę.
Wujek umiał zrobić wszystko. Oprócz futra z nutrii dom potrafił postawić, piec kaflowy do grzania w pokoju, piec z bradrurą i blachą do gotowania w kuchni. Wszystko umiał zreperowć, wszystkim się posługiwać, a jeszcze do tego czas na towarzystwo znaleźć potrafił. Noce wraz z żoną, ciocią Hanią i innymi ludźmi przesiadywali, wódkę pili i w karty grali. „Ćwiorteczka u mnie zawsze musi być” – mawiał. Nie był alkoholikiem, nie upijał się, ale lubił sobie do kieliszka zajrzeć. Wódki kupnej, czystej, ze sklepu nie tolerował, innych alkoholi też nie za bardzo. Najlepiej mu smakowała palonka – kupny spirytus, majony, przypalanym cukrem. Taką wódkę lubił najbardziej. Klął do tego niemiłosiernie, ale bez agresji, takie miał po prostu swoje językowe usposobienie.
Dziwnie się złożyło, że po latach, kiedy ja już na studiach byłem, wujek Zdzisek grób dziadkowi Leonowi zrobił. Dziadziu był pochowany w sąsiedniej wsi, gdyż wtedy, kiedy umarł, naszej parafii i cmentarza jeszcze nie było. Babcię Marysię już u nas, w pierwszym rzędzie cmentarza zakopano. Dziadziu długo pomnika nie miał, tylko zwykły, gliniany stożek, w który wbity był najpierw drewniany, a później metalowy krzyż. W końcu ciocia Hania wzięła się za sprawę i wujka Zdziska o zrobienie grobu dla dziadka poprosiła.
Wieźliśmy na dwukółce ten brzydki, nieszczęsny pomnik do dziadka na grób. Ja z wujkiem Zdziskiem staliśmy na platformie przyczepki i pilnowali, żeby pomnik się nie stoczył z okrągłych, drewnianych pali pod niego podłożonych, dla lepszego zsunięcia cokołu na ziemię. Wujek był już wtedy w podeszłym wieku i część rzeczy, które wytwarzał, było dość niechlujnie zrobionych, ale on tego nie widział. Uważał, że wszystko wykonane jest jak należy. Jeżeli mu się zwróciło choć delikatną uwagę, to zaraz denerwował się, parskał i mówił: „Tyś jest majster, to ty rób! Jo tu jestem nikt. Jo tu jestem uczeń, tyś jest majster. To jak wisz, jak robić, to mi powidz, a jo bede robiuł tak, jak przykorzesz. Tyś jest majster, jo tu jestem nikt – całe gówno!”
Kiedy kilka dni wcześniej zobaczyłem w stodole na klepisku jakieś druty, trochę piasku, cementu i żwiru, to nie mogłem uwierzyć, że wujek z tego grób zrobi. A kiedy pojawił się przy mnie, szczerze i z pewnym zakłopotaniem zapytałem go:
– Jak ty wujku chcesz z tego grób zrobić?
– A jak! – rzekł ochoczo. – A normalnie! Tu przypierdole, tam przypierdole, tu mu jedne i kurwa zrobione! – a z jego ust wyrwał się gromki śmiech.
Takie to były z wujkiem rozmowy, który nie lubił jak mu się uwagę zwracało, jak również nie zdradzał nikomu tajemnic swojego warsztatu.
Staliśmy teraz we dwóch na tej dwukółce, podskakiwaliśmy śmiesznie na wybojach, a wujek, który w tym wieku był już przygłuchawy, jechał naprzeciwko mnie, śpiewał sobie, coś do mnie mówił, dokazywał, rękami machał, a ja nic z tego nie rozumiałem. Patrzyłem tylko na ten brzydki pomnik koloru, jakby ktoś wczoraj buraczków ćwikłowych ze żwirem się najadł i dzisiaj to wydalił. Zastanawiałem się, co by dziadziu Leon na ten swój grób powiedział, i mnie to trochę martwiło, ale potem sam się przekonałem: „ Całe życie o sprawy materialne nie dbał. Nigdy nie był ubogi, ale i nie bogaty, bo mu to do niczego nie było potrzebne. Lubił ludzi i towarzystwo; lubił sobie sztachnąć kielicha i pożartować, napsocić. Na wszystkie wesela we wsi go zapraszali, ponieważ ładnie śpiewał i potrafił na żywo przed publicznością wymyślać nawet kilkanaście zwrotek po kolei. Pewnie teraz, jeśli gdzieś jest, też prowadzi lekkie życie, pełne rubasznych piosenek, więc raczej mu taki grób nie będzie przeszkadzał. Pomyślałem sobie nawet, że dziadek to by – swoim zwyczajem – jakąś piosenkę z tej okazji wymyślił, i z racji tego, iż znałem co nieco jego styl, sam taką zwroteczkę naprędce, w stylu dziadzia ułożyłem:
Wybudowali mi grób,
co som wyglondo jak trup.
Leży grób trup na mym trupie,
A jo mom wszystko w dupie.
Wiele razy opowiadała mi mama, że dziadek miał konia, Siwka, którego wszyscy podziwiali i jako ozdobę na weselach chcieli mieć. Siwek, zwierzę maści białej, kiedy mu się pióropusz z bibuły do łba przyczepiło, zaprzęgło do drabiniastego wozu, na którym gości weselnych do kościoła wiózł i kiedy zagrała muzyka, to w rytm jej paradował, jak zwierzę szkolone.
-Tylko marsza usłyszał – mówiła mama – a już nogi podnosił i w rytm muzyki szedł. Ludzi to radowało, a dziadek za lejce trzymał i podśpiewywał sobie sprośne piosenki.
Starsze panie ze wsi, koleżanki dziadzia, kiedy na mnie patrzyły, mówiły, żem cały Leon. A jedna sąsiadka, Zośka, co ją głową trzęsło i przez to na nią mówili „Zośka trzęsionka”, raz mi opowiadała, że była na którymś weselu swaszką:
– Młodo wtedy byłam, płocho i wstydliwo. Na weselu tłum. Na środku izby z bukietem kwiatów stałam, a miałam na sobie taką błękitną sukienkę w białe groszki i zasłaniałam se twarz tym bukietem, bom się strasznie wstydziła. Wtedy do izby wszedł chyżo twój dziadziu i zaśpiwoł:
A nasza swaszusia mo bielutkie ciało, mo bielutkie ciało.
Tylko ji pod pympkiem cosik okopciało, cosik okopciało.
– Tak się zawstydziłam, sponsowiałam, że rzuciłam tym bukietem i uciekłam na pole. Wstyd mi było i do gości bołam się iść. Taki był nicpoń z tego Leona.
– I wroz! – krzyczał wujek Zdzisek. – I wroz chłopy! No coście takie słabe? Chłopy wyście so, czy nie? Czy żeście obiadu nie jedli? I wroz!
Musieliśmy słuchać wujka, który często przy ciężkiej robocie, tak właśnie dokazywał. Było nas pięciu: on, ja, mój ojciec, kuzyn Michał – brat Kryśki i sąsiad Bronek z naprzeciwka. Męczyliśmy się trochę z tym sraczko-buraczkowym pomnikiem, ale w końcu się udało. Postawiliśmy rzeźbę wujka na betonowym podeście, specjalnie do tego przygotowanym i wszyscy, oprócz Zdziska, robiliśmy dobrą minę do złej gry. Nagrobek był za krótki o jakieś czterdzieści centymetrów. Do tego wydawał się jakby niepewny swej formy, tu i tam jego brzegi z lekka falowały. Żwir, użyty niejako do przyozdobienia, kruszył się, co sprawiało wrażenie, że wokół cokołu cały czas jest naśmiecone. Kiedy wujek zobaczył, że pomnik jest krótszy niż podest, trochę się zdziwił.
– O skurwysyn! Ale mi się udoł! Ha! Ha! Ha! Ale to nic, tam na końcu będziecie stawiać świcki. Tu bedo stoły krezantemy, a tam w jedny kupie świcki. Będzie nowoceśnie! Nie?
Co mieliśmy powiedzieć. Wszyscy jakoś niezdarnie przytaknęliśmy, nikt już wujka krytykować nie chciał.
Wziąłem kawałek futra nutrii, odcięty przez wujka Zdziska z większego płatu, i dokładnie mu się przyjrzałem. Był to mały kwadracik, jakieś dwa centymetry na dwa. Włosie trochę kłuło, a skóra wydawała przyjemny zapach. Nie wiem, co mnie skusiło, pokierowała mną jakaś intuicja; podszedłem do lustra stojącego w rogu pokoju, przed którym Kryśka tak lubiła się mizdrzyć i położyłem skórkę nad górną wargą, pod nosem. Podniosłem wargę do góry, tak żeby kawałek lepiej się trzymał i spojrzałem w lustro.
– Popatrz wujku, mam wąsy! – Wujek zerknął z nad wielkich okularów.
– Piekne mos chłopoku wąsy, jak prowdziwy baciar.
Wtedy jakoś odruchowo spojrzałem na dół lustra na szafkę, gdzie stało małe zdjęcie dziadka w szklanej ramce. Dziadziu ubrany był w wojskowy mundur. Zauważyłem, że mam podobne do niego proste blond włosy. Oczy dziadka na fotografii wydawały mi się jasne, chyba niebieskie; moje też były niebieskie. Podniosłem z półki grzebień i jak tylko mogłem, ułożyłem fryzurę na podobieństwo tej dziadkowej. Włosy jakby mnie nie słuchały, odskakiwały, nie chciały się ułożyć. Dziadziu miał z lewej strony przedziałek, a resztę włosów przeczesanych na prawą stronę. W końcu i mi udało się ułożyć podobną fryzurę. Pod nosem miałem imitację dziadkowych wąsików.
– Popatrz wujku, jaki jestem podobny do dziadzia z tej fotografii. Mam takie same wąsiki jak on.
Wujek znowu spojrzał na mnie przez swoje śmieszne okulary i powiedział:
– Rzeczywiście dziecko, cały dziadek Leon z ciebie. Idź mu sie pokoż, to sie na pewno ucieszy.
– E, chyba nie. Dziadziu już jest stary i ciągle ma zły humor. Jak chcę coś do niego powiedzieć, to ściąga czapkę z głowy i chce mnie nią bić. To może nie będę do niego szedł.
– A to nie chodź, jak nie chcesz – odparł wujek.
Przyglądałem się sobie jeszcze przez chwilę. Przeginałem głowę to w prawo, to w lewo, dokładnie obserwując swoją twarz i zauważyłem, że oprócz fryzury i wąsików z futra nutrii, mam jeszcze do dziadkowych podobne: usta, nos, brwi, a nawet lewe ucho. „Czyli prawdą jest, kiedy mi dziadkowe koleżanki mówią, żem cały Leon Mazurek. Jestem do niego podobny.” – pomyślałem. Tak oto odkryłem w sobie podobieństwo do dziadka ze strony mamy.
⃰ ⃰ ⃰
Na kilka dni przed 11 listopada spadł śnieg i chwycił mróz. Na dworze było pięknie, a ja miałem duży problem. Ojciec nie miał samochodu, nie miał mnie kto zawieźć na występ. Autobusy tego dnia nie jeździły, nikt z sąsiadów nie chciał mnie odwieźć, a musiałem – mimo dnia wolnego – wcześnie wstać, pożywić się prawie na cały dzień, bo w trakcie występu poczęstunek zorganizowano tylko dla notabli, i iść przez pola zasypane śniegiem około czterech kilometrów. Była to dla mnie ciężka przeprawa; nie dość, że padał gęsty śnieg, to jeszcze wiał silny wiatr. Szedłem polną drogą, gdzie nie stały żadne domy ani nie rosły drzewa czy krzaki, które osłaniałyby mnie choć trochę przed zawieją. Gruba zimowa kurtka z kapturem osłaniała mi twarz i głowę, ale potężnie zmarzły mi stopy, a co najgorsze, zmarzły mi również palce u rąk. Bardzo trudno mi się szło. Pod kurtką, kapturem i szalikiem mocno się pociłem. Bałem się o białą koszulę, w której miałem występować, że będzie mokra od potu, ale najbardziej bałem się właśnie o palce. W pewnym momencie bardzo zdenerwowany ściągnąłem kaptur z głowy; zdjąłem rękawiczki i zauważyłem, że mam sine i skostniałe dłonie. Śnieg i wiatr jakby celowo się na mnie uwzięły, ostro cięły mnie po odsłoniętych częściach ciała, jak jakieś złośliwe małe szpilki. Przeraziłem się, że takimi palcami nie będę w stanie przyciskać klawiszy, nie zapanuję nad akordeonem i pomylę się. Chciałem wypaść dobrze, przecież występowałem przed elitą całej gminy. Jeśli się pomylę, to złość wszystkich organizatorów akademii skupi się na mnie. Byłem przerażony. Nerwowo zacząłem rozcierać palce, a te jakby jeszcze bardziej sztywniały i robiły się różowe. Puściły mi nerwy. Kucnąłem i zacząłem spazmatycznie płakać. Byłem bardzo nieszczęśliwy w tej chwili. Złość, przerażenie i rozpacz powodowały, iż miałem wrażenie, że jestem sam, samiuteńki pośród tych potwornych zaśnieżonych pól, które chcą mnie pochłonąć i unicestwić. Nie rozumiałem świata i życia. Czułem się winny i bardzo niesprawiedliwie potraktowany. Nie mogłem pojąć, dlaczego spotkał mnie tak okrutny los. Inni chłopcy siedzą w swych domach, oglądają telewizję i nie muszą się szwendać na tym zimnie, a ja muszę iść przez zasypane grunty, żeby dać koncert na głupim instrumencie, którego nienawidzę.
Wydawało mi się, że nawet Bóg mnie opuścił, zsyłając tę okropną pogodę. W pewnym momencie, cały czas pocierając dłonie o siebie, spojrzałem w górę i z wyrazem twarzy pełnym bólu, złości i cierpienia krzyknąłem płacząc:
– Kuuurwaaa!!! –
Sił jakby przybyło. Założyłem rękawiczki na dłonie, powziąłem postanowienie, że się tak łatwo nie poddam i ruszyłem dalej. Parłem do przodu ciężkimi, zamaszystymi krokami, co wymagało zużycia dużej ilości energii. W pewnym momencie, nie widząc zasypanej śniegiem drogi, nieświadomie zszedłem na zaoraną rolę. Potknąłem się o skamieniałe od mrozu bruzdy ziemi i upadłem na twarz. Poczułem potworny ból w kolanie. Wiedziałem, że gdyby nie grube kalesony, pewnie bym sobie rozciął skórę na nodze i przeraziłem się, kiedy spojrzałem na spodnie, zauważywszy na nich rysę od rudej wystającej spod śniegu ziemi. Rozpłakałem się ponownie. Zdenerwowany biłem pięściami mocno w śnieg. Myślałem, że już nie wstanę i zamarznę tutaj, ale mróz, który coraz bardziej szczypał mnie w palce u stóp i rąk, jakoś mnie zmobilizował.
Podniosłem się i ulepiłem małą gałkę ze śniegu. Chciałem nią wyczyścić brud ze spodni, który jeszcze bardziej rozmazałem. Zapłakany, zdenerwowany rzuciłem to wszystko i poszedłem dalej. Do szkoły dotarłem wyczerpany, mokry od łez, spocony i potwornie zły. Po korytarzach biegali rozgorączkowani uczestnicy akademii. Zobaczyłem wchodzących notabli: wójta, sołtysa, jakichś dwóch księży witanych zaszczytnie przez dyrekcję szkoły i widziałem jak dziwnie wszyscy mi się przyglądają. Kiedy poczułem piorunujący wzrok Starej na sobie, ze strachu prawie się skuliłem. Czułem się jak sierotka czy jakiś Kopciuszek na balu pełnym wrogich mi ludzi.
W pewnym momencie podleciał do mnie kolega z klasy akordeonu i zaśmiał mi się w twarz:
– Gościu, co ty tak dziwnie wyglądasz? Po śniegu się tarzałeś czy pijany jesteś? Do tego masz całą nogawkę u spodni ubłoconą. Jacie!
– Wiem, po… – próbowałem odpowiedzieć, ale wtedy, jak spod ziemi, wyrósł przede mną Chwast.
– Chłopcze, jak ty wyglądasz! Gdzieś ty się tak umorusał jak nieboskie stworzenie? Jak ty chcesz teraz przed taką publicznością występować? Idźże się dziecko do łazienki jakoś ogarnij. I te spodnie wyczyść, przecież nie wejdziesz na salę taki brudny.
– Ja właśnie… – ledwo wydobyłem z siebie głos – chciałem o coś pana spytać.
– O co ci chodzi, chłopcze?
– Bo ja właśnie…, przez pola szedłem i strasznie mi palce zmarzły. Chciałem się zapytać…
– Idź dziecko do łazienki i włóż ręce pod wodę – przerwał mi Chwast. – Tylko nie gorącą, bo ci sflaczeją. Za zimna też nie może być. Puść sobie wodę letnią, raczej chłodnawą i potrzymaj chwilę ręce pod strumieniem, powinno ci przejść. Chwast się oddalił, widać było, że nie chce mnie słuchać. „ Co za urwis.” – usłyszałem jak jeszcze mówi pod nosem i z życzliwym uśmiechem zwraca się do innych uczniów, w tym do Mariusza, który zerknął na mnie z wyrazem triumfu w oczach.
W tej całej niemiłej sytuacji czułem się naprawdę jak sierota: nikomu niepotrzebny, opuszczony przez wszystkich, a do tego jeszcze wystawiony na pośmiewisko. Poszedłem do łazienki, puściłem letnią wodę z kranu i włożyłem pod nią palce. W oczach ciągle miałem małe łzy i gryzłem ze złości, i smutku wargi, żeby stłumić te potworne uczucia. Kiedy już ręce doszły do siebie, wyczyściłem spodnie z rudej ziemi i w miarę zadowolony wyszedłem z łazienki.
– O, Marcin! Jak się masz? – entuzjastycznie przywitał mnie Wabik, który ubrany w elegancki, czarny garnitur, białą koszulę i bordową muszkę, żwawo podążał w kierunku sali gimnastycznej, wymachując swoimi wielkimi rękoma.
– Dobrze, proszę pana, tylko… – chciałem wyżalić się przynajmniej jemu.
– No coś niedobrze wyglądasz – wszedł mi w słowa dyrektor. – Taki jesteś czerwony na buzi i oczy ci się świecą. Chory jesteś? Masz gorączkę?
– Nie, tylko szedłem tu przez pola i trochę zmarzłem.
– No tak, pogoda dzisiaj okropna. Wieje i strasznie zimno, ale ty jesteś zuch chłopak. Nie zawiedź mnie dzisiaj. Liczę, że wraz z zespołem dacie wspaniały koncert. – I poszedł.
Przed drzwiami prowadzącymi na salę gimnastyczną stał Tomek, mój sąsiad, ze swoją mamą Wandą. Byli spokojni i uśmiechnięci.
– Cześć Marcin – zagadał Tomek.
– Dzień dobry ciociu – zwróciłem się do mamy kolegi. – Cześć Tomek, jak tam?
– Dobrze, a u ciebie? Boisz się?
– Trochę. Strasznie zmarzłem.
– To jak ty się tutaj dostałeś? – spytała ciocia Wanda.
– Przyszedłem przez pola.
– W taki mróz? Dziecko, nikt cię nie podwiózł?
– Nikt. Tata nie załatwił mi żadnego transportu.
– Ech ten twój tata – westchnęła ciocia. – Przecież mógł się z nami dogadać. A myśmy tu przyjechali z wujkiem Józkiem. Mógł wczoraj podejść do nas i zapytać; w samochodzie było miejsce, mogliśmy was nawet we dwóch zabrać.
– No mógł, ale tego nie zrobił. Co ja mu na to poradzę.
– No nic – westchnęła znowu ciocia. – Ciamajda ten twój ojciec i tyle, że tak o ciebie nie dba.
– No ciamajda i tyle – odparłem smutno.
Siedliśmy z boku sceny, a za nami usytuowani byli członkowie dziecięcego chóru Wabika. Za sceną na ścianie wisiało duże, welurowe, bordowe płótno, na którym przypięte były: kształt mapy Polski po odzyskaniu niepodległości, w środku wizerunek Matki Boskiej z Częstochowy, a obok widniał jakiś napis patriotyczny, którego treści nie pamiętam. Z przodu sceny, w jej rogach stały duże wazony z pięknie ułożonym kwiatami.
Akademię rozpoczął starszy chór Wabika: mężczyźni i kobiety, wszyscy ubrani w takie same uniformy, wychodzili powoli i dumnie na scenę. Ustawili się w trzech rzędach: pierwsi stali na scenie, drudzy na niskiej ławce, a trzeci na ławce najwyższej. Wszyscy byli radośni i pewni siebie. W rękach trzymali bordowe skoroszyty, w których mieli nuty i teksty wykonywanych utworów. Przez chwilę panowała dumna, patetyczna cisza. Po czym tryumfujący Wabik, niemalże w podskokach, wszedł wyniosły na scenę. Ukłonił się publiczności. Rozgorzały gromkie brawa. Maestro odwrócił się do chóru i wzniósł ręce do góry, zamknąwszy przy tym oczy i spuściwszy majestatycznie głowę w dół. Znowu była tylko cisza, z sali dało się słyszeć kilka nerwowych chrząkań. Wabik, niczym bóg, który czeka na absolutny spokój, by w wiecznym a twórczym bezgłosie stworzyć coś oszałamiającego, stał tak jeszcze chwilę, po czym opuścił ręce, zawinął nimi znaczne półkola w okolicach górnych części łydek, szarpnął kończyny gwałtownie w górę, podniósł głowę, otworzył oczy, a usta uformował w kształt, jakby chciał z nich wydobyć pierwsze prastare słowo, będące początkiem wszechrzeczy. Dłonie wzniesione w górę zdawały się ciągnąć jakąś magiczną siłę z eteru, by w grzmocie, który nastał, uformować pierwsze byty Wszechświata. Zdawało się, że napręża elipsy planet, sytuuje ciała niebieskie na swoim miejscu: jednym ruchem ręki w górę stwarza światło, a drugim ruchem ręki w dół kreuje ciemność; strąca w otchłań wygasłe gwiazdy; wnosi w niebiosa chóry anielskie i jednocześnie przegania krnąbrne i zbuntowane duchy w otchłanie piekieł. Bóg Ojciec – Stań Się! – tak wyglądał, jak potężny demiurg, kształtujący własny świat na nowo.
Chór wypuścił z siebie grzmot „Bogurodzicy”. Zaniemówiłem na chwilę. Z rozdziawioną gębą patrzyłem na to pompatyczne widowisko. Wabik mi imponował. Zazdrościłem mu tej pozycji, tej siły i możliwości. Wsłuchiwałem się w słowa pieśni, byłem bardzo poruszony jej melodią; nie mogłem złapać tchu z wrażenia, w oczach miałem łzy zachwytu i bezradności.
Urzeczony, znarkotyzowany „Bogurodzicą” zapomniałem o całym świecie. Przed oczami miałem tylko ciemność jako tło: w środku, jako epicentrum – lewitującego Wabika, który ruchami rąk, dziwnymi zaklęciami swoich dłoni i cichymi słowami wydobywającymi się z jego ust, konstytuuje świat podług swoich planów. Na początku było słowo i ruch, i słowo było u niego, i nim było słowo. Słowo i ruch były nim.
I powiedział, wskazał dłonią, i stało się. Nastąpił dzień, a po nim noc i wszystkie ciała niebieskie znalazły swoje miejsce. Wszystko na Ziemi co było, weszło w swoje formy. Ukształtowała się woda w oceany i ziemia w lądy i w góry. Tak minął dzień pierwszy – bóg z chaosu wydobył świat.
Sala oniemiała – uczestnicy akademii byli oczarowani. Po zakończeniu pieśni cała widownia zerwała się na równe nogi i zgotowała artystom gromkie owacje. Wabik tryskał dumną, niczym czarny król-Słońce. Barwa jego garnituru, oczu, włosów, choć wszystko w ciemnych kolorach, purpurze czerni, zdawały się tryskać złotymi promieniami.
Kiedy już cały aplauz ucichł, chór zaintonował pieśni patriotyczne. Patos trochę osłabł. Były to zbyt duże emocje, by mogły się utrzymać przez dłuższy czas na tak wysokiej częstotliwości. Nawet ja czułem, jakby zeszło ze mnie powietrze. Po stanie pewnej powagi zacząłem się w duchu śmiać. Obserwowałem uczestników chóru, ich pozy i miny, które u niektórych osób zdawały mi się zbytnio przesadzone, wymuszone i na siłę artystyczne. Szczególnie ci, którzy zdawali się być niepewni swojej chóralnej kompetencji, choć musieli mieć głosy odpowiednie, aby znaleźć się w grupie Wabika, starali się nadrobić bombastycznymi minami. Powodowało to efekt groteskowy, co mnie bardzo bawiło. Spojrzałem na widownię i również zaśmiałem się sam do siebie. Może przez to chciałem rozładować jakieś napięcia: tremy, stresu przed występem, pamięci tego, ile musiałem z siebie dać, żeby tutaj być na tym wielkim wydarzeniu.
Z około pół tysiąca osób obecnych na sali, nieliczni tylko zdawali się rozumieć powagę sytuacji, mieli miny dostojne i adekwatne. Reszta wyglądała na jakichś półgłówków, których zgoniono tutaj, aby wsłuchali się w kulturę. Śmieszył mnie jeden lokalny polityk, po którym widać było, że jest zaharowanym na roli chłopem. Miał dłonie poorane czarnymi bruzdami, wiekowy już chyba garnitur i przedepokowy krawat. Tępo patrzył w stronę chóru, a dolna warga zwisała mu imbecylsko, ukazując końskie, pożółkłe zęby. Śmieszyli mnie ksiądz biskup i jego zastępca, którzy zajmowali chyba po dwa stołki na raz, tacy byli grubi i ospali. Tłuszcz wylewał się im z twarzy, a wzrok mieli dziwnie senny i otępiały, jakby tylko czekali, kiedy skończy się liturgia Wabika, a oni zasiądą do wyczekiwanego z utęsknieniem poczęstunku. Bankiet po akademii zorganizowano wystawny. Od ilości serwowanej wódki, poległ na nim niejeden sołtys, niejeden klecha, poległ sam bóg – Wabik, którego znaleziono ponoć w ubikacji, klęczącego przed sedesem, śpiącego z głową na desce klozetowej i miną niewinną jak u bobasa.
Po wystąpieniu chóru przyszedł czas na uczniów tejże szkoły. Najpierw ci najmłodsi, z białymi i czerwonymi kokardami w rękach, rozbawiający do łez swoich rodziców i dziadków. Później klasy starsze, z konferansjerką Agnieszką, która ryngraf z godłem narodu trzymała dumnie na swojej piersi przyszłej Matki Polki, zawieszony na łańcuszku pożyczonym ode mnie, należący jeszcze niedawno do kukułki z rosyjskiego zegara, spoczywającej teraz w swoim grobie – na strychu mojego domu. Pomyślałem wtedy, że patosu i przesady było w tym zanadto. Oczywiście, mógł być chór, „Bogurodzica” i patriotyczne pieśni, mogły być dzieci ze swoimi wierszykami, ale tutaj tego wszystkiego było za dużo. Pomyślałem, że ten tak ważny dla całego narodu dzień można by spędzić inaczej, w domu, wraz z rodziną i wspólnym obiadem.
Później przyszła kolej na nas, a na końcu – niczym wisienka na torcie – wystąpił jeszcze najmłodszy chór Wabika. Myśmy dostali również gromkie brawa, bo występ wyszedł nam bardzo ładnie. Ja, grający pierwszy głos, w ogóle nie czułem tremy i nie pomyliłem się. Może dlatego, że miałem nuty przed sobą i to mi dodawało pewności, a poza tym jakoś w grupie lepiej mi się grało, pewniej, radośniej i bez takiego negatywnego podkładu emocjonalnego, który wszystko niweczył i zsyłał na mnie paraliżujący strach. Pełen radości był Chwast, który ten jeden jedyny raz wystąpił z nami w zespole. Pruderyjnie kłaniał się później widowni wielce uradowany, cały czas wskazując na nas i mówiąc, że to głównie nasza zasługa.
⃰ ⃰ ⃰
– Dzisiaj mamy coś specjalnego – rzekł Wojtek, kiedy wchodziliśmy do naszej kryjówki. – Zobaczysz, spodoba ci się. Masz latarkę? – spytał stojącego za mną Mirka.
– Mam. Tylko musimy uważać. Rąbnąłem ją bace ze ściany nad łóżkiem. Używa jej, kiedy chodzi w nocy szczać. Muszę być ostrożny, żeby baterie się nie wyczerpały, bo będzie później afera.
Mirek wyciągnął płaską, emaliowaną na zielono latarkę z dużym, okrągłym, świecącym polem. Z tyłu przedmiotu u góry był metalowy trójkącik, służący do zawieszania latarki. Dla babci Mirka to jednak było mało, przewiązała uchwyt szeroką, różową gumką od majtek. Parsknęliśmy śmiechem.
– Po co twojej babce ta rozciągnięta guma z jakiś reform? – spytał ironicznie Wojtek.
– Ej, no weź przestań – odparł Mirek. – Wiem, że to głupio wygląda, ale nie mogłem ściągnąć tej gumy. Babka, jak idzie nocą do kibla, to boi się, że się przewróci i owija tak sobie rękę, żeby latarki nie zgubić, gdyby się miała przypadkiem wywalić.
Weszliśmy do środka. Każdy zajął swoje miejsce i wtedy Wojtek wyciągnął ze specjalnej skrytki jakieś kolorowe gazety. Myślałem początkowo, że dzisiaj będziemy palić szlachetniejszy gatunek „tytoniu”, a tu moim oczom ukazała się, widniejąca na okładce, naga blondynka z wielkim biustem.
– Patrz kurde, mamy gołe babki – zaśmiał się kolega i dał każdemu po jednej gazecie. Trochę było za ciemno – latarka nie za bardzo spełniała swoją funkcję. Wojtek wyciągnął ze schowka jeszcze dwie mocno nadpalone świeczki. Kazał Mirkowi je potrzymać, zapalił knotki i podał mi jedną świeczką, drugą wziął dla siebie, a Mirek miał latarkę. Niewygodnie tak było trzymać w jednej ręce świeczkę, z której po chwili, kiedy niechcący ją przechylałem, zaczął kapać wosk na palce.
– Skąd wy to macie?
– A, stary – odrzekł Wojtek. – Ma się starszych kumpli. Oglądaj i ucz się. Jak dobrze pójdzie, to w przyszłym tygodniu możemy u mnie obejrzeć pornola. Wstępne ustalenia, co do pożyczenia kaset, już mam. Musimy tylko poczekać, aby starych i sióstr nie było w domu.
Przeglądałem gazety, czując równocześnie lęk i pożądanie. Wiedziałem, że robimy kolejną zakazaną rzecz, co u mnie w domu surowo było zabronione, nazywane świństwem i rozpustą.
Bałem się pornografii, a jednocześnie coś mnie do niej ciągnęło. Jednak dziwny lęk i skurcze w brzuchu przezwyciężały ogromne podniecenie i poczucie wolności. Od tego momentu często myślałem o erotyce, szukałem w tajemnicach alkowy wyzwolenia i upustu emocji.
– Stoi wam? – wypalił nagle Wojtek.
– Co? – spytał nieśmiało Mirek. Widać było, że speszył się, zresztą ja też.
– No kurwa, pytam czy wam stoi, bo mi tak!
– Stoi, stoi – odparł jakby od niechcenia Mirek. Zaniemówiłem. Wydawało mi się, że zapadłem się w jakąś przyjemną otchłań połączoną z lękiem. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Chciałem się masturbować, ale nie miałem gdzie. Moje podniecenie wzrosło, kiedy ujrzałem nagiego mężczyznę na kilku zdjęciach: był wysokim, przystojnym brunetem, mocno owłosionym, z dużym członkiem i jądrami. Miał w sobie coś tak podniecającego, a zarazem przerażającego, że aż trudno było mi to było pojąć.
– O kurwa! – krzyknąłem. – Tutaj facet laskę wali! – Chłopaki przysiedli się i łakomie patrzyli na obrazki widniejące w gazecie przeze mnie trzymanej. Czułem ich głośnie sapanie wynikające z mocnego podniecenia.
– Ja pierdolę, ale akcja! Ale ją rżnie! Widać lubi to laseczka! Patrzcie, aż się spocił – komentował Wojtek. – Ej, chłopaki! Mam niezły pomysł! Pokażmy sobie fiuty!
– Co? – wykrzyknął Mirek zawstydzony. – Daj spokój!
– No kurwa, co? Czego się mamy wstydzić? Wystawmy pały i zobaczymy, który ma największego. Przecież to jest normalne. Nie czytaliście tej książki, co nam na biologii kiedyś kazano: „O chłopcach dla chłopców”? Przecież tam było napisane, że chłopaki w wieku dorastania – a my przecież w takim jesteśmy – czują tak silne zainteresowanie swoim ciałem i genitaliami, że często pokazują sobie fiuty i nawet się macają.
– E tam! Weź przestań! – odrzekł Mirek. – Co ty myślisz, że jestem jakimś pedałem? Na pewno fiuta swojego wam nie pokażę! – We mnie coś zadrżało, zaczęły mi się trząść nogi i ręce.
– Jakie pedały, chłopie! Mówię ci przecież, że to normalne! Stary, tak nawet w książkach pisze, więc czego się tu wstydzić? Stary, właśnie odbywamy lekcję biologii, anatomii i wzajemnego odkrywania oraz akceptowania swojej męskości, swojego ciała! Powinniśmy z tego piątki w szkole dostać! Ba, nawet szóstki! Nie każdy ma odwagę na takie eksperymenty. Ciesz się, że jesteśmy tak pilnymi i pojętnymi uczniami! A mnie tam jeszcze wyzywają, że jestem leniem śmierdzącym, kiedy ja się do waszego rozwoju tak przyczyniam.
W pewnym momencie kolega odłożył gazetę, klęknął przed nami – na twarzy Mirka wystąpił skurcz strachu, oczy zabłysły mu z przerażenia, zdziwienia i zaciekawienia – i ściągnął spodnie. Zaniemówiliśmy, kiedy zobaczyliśmy jego członka w zwodzie.
– No, dalej! – zachęcał. – Teraz wy! – Mirek się ociągał, ja poszedłem w ślady Wojtka; w końcu i ten ostatni się przekonał. Klęczeliśmy przez chwilę w ciszy naprzeciwko siebie i obserwowaliśmy nasze członki. Mój i Wojtka były podobnych rozmiarów, grubsze i trochę dłuższe od Mirkowego, którego penis był bardziej czerwony i chudszy. Kolega nie miał pełnego wzwodu: członek jego jakby się wstydził, nie strzelał dumnie w górę jak nasze, ale zwisał nieśmiało w dół.
– A ja mam pod spodem pieprzyka – wypalił nagle Wojtek, który zadziwiał nas swoją odwagą i szczerością – i podniósł swojego członka do góry. Pod spodem, dokładnie na samym środku, miał na skórze dość duże znamię. Zaczęliśmy się śmiać, a kolega, dumny ze swojego trofeum, wydatniej prezentował nam przyrodzenie, przechylając się coraz bardziej do tyłu i zagryzając język w wargach, który służył mu jako ster do utrzymania równowagi.
– Dobra chłopaki! – zaproponował Wojtek. – Teraz każdy wolną ręką łapie drugiego za fiuta!
– E tam! Weź kurwa przestań! – wkurzył się trochę Mirek. – Mówiłem ci, że ja nie jestem pedałem. – Mi znowu jakoś dziwnie się zrobiło, znowu począłem się trząść.
– Jakim pedałem? Co ty gadasz! My się tylko uczymy poznawać swoje ciała!
– No to jużeśmy je poznali! – Oponował cały czas Mirek.
– Poznaliśmy swoje – cierpliwie wyjaśniał Wojtek – a teraz czas poznać czyjeś. Musisz przecież być wszechstronnie wykształcony, nie?
– Mówiłem ci, że nie jestem pedałem!
– Jakim pedałem? Co ty gadasz? Ile razy mam ci powtarzać, że uczymy się tylko poznawać swoje ciała. Przecież tak było napisane w tej cholernej książce. Pedały to się ruchają w tyłek, a my poznajemy tylko własną męskość. – Po czym wziął moją wolną lewą rękę i skierował ją w kierunku swojego prącia. Jakoś bezwiednie dłoń rozszerzyła mi się w powietrzu, po czym delikatnie oplotła trzon kolegi. Poczułem aksamitną skórę i ciepło. Po chwili Wojtek złapał Mirka za członka, ten zamknął oczy – widać było, że walczy ze sobą i drży, by w końcu niepewnie złapać mojego penisa. Lekko mną wstrząsnęło, bo dłoń była zimna. Klęczeliśmy przez chwilę tak naprzeciwko siebie; mieliśmy zamknięte oczy i ciężko oddychaliśmy. Po raz pierwszy poczułem w powietrzu zapach nie tylko mój, ale innych chłopców: charakterystyczny młodo-męski pot z okolic krocza, lekko gryzący zapach moczu i niedomytego śluzu spod napletka. Penis mi drgnął, Wojtkowi też. Zmieniliśmy się rękoma. Teraz Wojtek trzymał mnie za penisa, a ja złapałem Mirkowego. Było inaczej. Członek kolegi był cieńszy, prącie miał twardsze, bardziej wyczuwalne, które spowijały delikatne żyły. Czuć było jak pulsuje w nich krew. Wydawało mi się, że przyrodzenie kolegi odzwierciedla stan jego ducha: było niepewne, zawstydzone, wystraszone. Nie sprawiało mi to trzymanie, w przeciwieństwie do poprzedniego, przyjemności. Nie wytrzymałem. Wytrysnąłem.
– O kurwa, stary! – krzyknął Mirek. Puściliśmy swoje członki. Wojtek złapał swojego, gwałtownie zaczął poruszać napletkiem, od czasu do czasu widać mu było czerwony żołądź wystający spod skóry; zacisnął wargi, zaczął potwornie sapać i też wytrysnął. Mirek się zdenerwował, bo trochę spermy poleciało mu na spodnie. Nerwowo zaczął rozcierać ją rękoma.
– Co wy kurwa robicie! – krzyknął. – Jeszcze dostanę AIDS! – Ryknęliśmy śmiechem z Wojtkiem.
– Przecież tak AIDS się nie dostaje, idioto! – wyśmiał Mirka kolega. Jakbyśmy się mieli zarazić?
– No nie wiem. W tych broszurkach, które rozdawali w szkole, było napisane, że AIDS dostaje się przez stosunek. Co będzie jak mnie zarazicie?
– Głupi! – tłumaczył mu Wojtek. – Musielibyśmy się od kogoś zarazić, a nie tak, jak ty myślisz.
– A skąd wiesz, że nie masz tego w sobie? – nie dał się przekonać Mirek.
– Ale jak? Coś ci się ubzdurało i tyle! Weź wyluzuj!
Założyliśmy już spodnie. Ja i Wojtek byliśmy miło zmęczeni, Mirek jakby był zawstydzony. Widać było, że ta zabawa nie odpowiadała mu. W powietrzu unosił się zapach świeżego nasienia i wosku.
– Miałeś już wytrysk? – zagadał Wojtek Mirka.
– Co? – spytał ten wystraszony, przyczajony, jakby spodziewał się jakiegoś ataku.
– Miałeś już wytrysk? – powtórzył Wojtek.
– Nie wiem. Chyba jeszcze nie. – Widać było, że kolega jest zdenerwowany i zawstydzony. – Ja się na tym nie znam tak, jak wy. Nie mam jak i gdzie. U mnie w domu zawsze śpię z bratem i nie mam jak. – Kolega spuścił głowę; milczeliśmy.
U Mirka w domu było razem sześcioro rodzeństwa, plus prababcia, babcia, matka i ciocia Jadzia. Ojciec całe życie siedział za granicą. Może kolega naprawdę nie miał możliwości, by dobrze poznać swoje dorastające ciało.
Kiedy opuściliśmy naszą kryjówkę, mimo, że było ciemno, popatrzyliśmy sobie milcząco w oczy – mocno nam błyszczały. Nic nie mówiliśmy, ale między nami było jakieś mocniejsze ugruntowanie relacji koleżeńskiej i niewysłowione porozumienie.
⃰ ⃰ ⃰
Zrobiłem tak, jak postanowiłem. Od września nie poszedłem do szkoły muzycznej. Mój bunt wyraziłem jeszcze w inny sposób.
– Co ty tak leżysz jak nieżywy? – spytałem Wojtka, kiedy po wejściu do jego pokoju, zobaczyłem kolegę spoczywającego na łóżku.
– Cicho, wejdź tu i zamknij pokój. Stary, coś ci powiem, ale kurwa była jazda. Chodź tu i usiądź przy mnie.
Podszedłem, usiadłem koło kolegi i nachyliłem głowę w jego stronę, kiedy ten ruchem ręki skinął na mnie. Przybliżył swoją twarz do mojej, otworzył usta i chuchnął w moim kierunku.
– O kurwa, co to tak śmierdzi? – z obrzydzenia potrząsnąłem głową. – Co to za kwas? – Wojtek zaśmiał się z satysfakcją.
– Stary, ale jaja. Mam niezły plan. Już ci wszystko mówię. Przyjechał do mnie dzisiaj tak na chwilę Michał z miasta. Zeszliśmy po coś tam do piwnicy, Michał zobaczył butlę wina robionego przez mojego ojca i zaproponował, abyśmy spuścili trochę i wypili. Starzy gdzieś pojechali, a my byliśmy sami. Wziąłem ze spiżarki jakiś słoik i Michał nauczył mnie spuszczać wino. Czaisz? Wypiliśmy. Trochę mam teraz fazę, kurwa. Po raz pierwszy w życiu jestem pijany. Łeb mnie lekko boli, ale jest super.
Byłem tak zdziwiony, że nic nie mówiłem. Zastanawiałem się jaki Wojtek może mieć plan; domyślałem, się tylko, że chodzi o to wino.
– No i plan jest taki – kontynuował Wojtek – że w poniedziałek, kiedy do późna nikogo w domu nie będzie, pójdziemy we trzech: ty, ja i Mirek, upuścimy flache wina i obalimy w sadzie.
– A myślisz, że Mirek się zgodzi?
– Chłopie, ty się już o to nie martw. Wiesz przecież, że się zgodzi. Na pewno mnie posłucha.
Wino nie za bardzo mi smakowało, jak i inne gatunki alkoholu, ale postanowiłem spróbować.
Kiedy po lekcjach przyszliśmy do Wojtka, butelka półtoralitrowa stała już przygotowana. Byliśmy niesamowicie podekscytowani; Mirek nerwowo stąpał z nogi na nogę. Wojtek wyciągnął spoza butli plastikowy wężyk, uklęknął przed gąsiorem, odkorkował butlę, włożył tam rurkę; wziął końcówkę do ust i zaczął dziwnie cmokać. Coś pokazywał jedną ręką, ale nie wiedzieliśmy o co mu chodzi. Staliśmy jak wryci.
W końcu kolega zacisnął wężyk, wyjął z ust i zdenerwowany krzyknął:
– No co tak kurwa stoicie, przecież pokazuję, żebyście mi podali butelkę! Nie mogę tak ciągnąć w nieskończoność, bo wino poleci i się udławię. Rozlać na podłogę nie możemy, bo będzie śmierdziało i ojciec się zorientuje!
Podaliśmy mu butelkę. Włożył rurkę jeszcze raz do buzi, pociągnął mocno kilka razy. Nagle oczy mu poczerwieniały, skóra na twarzy podobnie, a na czole ukazała się gruba żyła; zakrztusił się, wypluł zawartość ust na butlę, a z butli zaczął lać się na podłogę czerwony napój.
– O kurwa! Wylało się! – krzyknął Wojtek. Nerwowo złapał za butelkę i niezdarnie włożył końcówkę wężyka do środka. Alkohol oblał naczynie, rękę kolegi i ukształtował się w małą, ciemną plamę na podłodze. Kiedy wina było dosyć, Wojtek wyciągnął wężyk z gąsiora i dumny podał nam napełnioną flaszkę.
– Teraz to trzeba posprzątać. Cholera, nie jestem jeszcze wprawiony w spuszczaniu, a ojciec o niczym nie może się dowiedzieć. Trzeba choć na chwilę otworzyć okno, żeby zapach się ulotnił.
Posprzątaliśmy, przewietrzyli pomieszczenie, włożyli alkohol do plecaka i ruszyli w sad.
Za sadem rósł mały zagajnik, głownie młode iglaki i brzozy. Bardzo gęsto obsadzone drzewami miejsce, na środku którego była mała łąka, przeznaczona na ogniska. Czasami piekliśmy tutaj ziemniaki w popiele albo na leszczynowych kijach smażyli kiełbasę lub jabłka. Teraz usiedliśmy pod najwyższym iglakiem. Drzewo u spodu miało poobcinane gałęzie, a te u góry tworzyły naturalne zadaszenie, chroniące nas przed ewentualnym widokiem postronnych osób. Wojtek, świetnie we wszystkim przygotowany, wyciągnął plastikowy turystyczny kubek i wino. Nalał do pełna i spytał:
– Który pierwszy?
Spojrzeliśmy z Mirkiem po sobie wylęknieni; żaden nie chciał zacząć.
– Ej, no kurwa – strofował nas Wojtek – ja nie zacznę. Od tego ciągnięcia i wdychania oparów już mam fazę. Idziemy według wskazówek zegarka. – No i wypadło na mnie.
Wziąłem powoli kubek do ręki, popatrzyłem na toń alkoholu i powąchałem. Kolor był ładny, czerwony, choć trochę mętny. Pachniało stęchlizną i gryzło w nozdrza. Czuć było jakieś sfermentowane owoce, których nie mogłem rozpoznać. Spróbowałem. Początkowo poczułem dość przyjemny i lepki smak czerwonych porzeczek, zawierający w sobie krótkotrwałą słodkość, przechodzącą w coś tak kwaśnego, że migdałki zaczęły mnie szczypać, a na końcu był odrażający smak fermentacji, jakby brudnych skarpetek.
– Fu! – Oderwałem głowę nagle od kubka i zacząłem nią potrząsać, jakbym chciał zrzucić z siebie jakiegoś nachalnego, dokuczliwego owada. – Ale syf!
– Co, dobre? – spytał z lekką ironią Wojtek. – Porzeczkowe. Nie bój się, mój stary słynie z tego, że robi cholernie niedobre wino, po którym dostaje się sraczki i rzyga jak zdechły kot. Pij!
Spróbowałem znowu. Mimo obrzydzenia nie chciałem pokazać przed kolegami słabości i wypiłem od razu pół kubka. Kątem oka obserwowałem chłopaków. Wojtek stał w triumfującej pozie z dumną miną, jak mały bies, kontent z tego, że skusił do grzechu kolejną niewinną duszę. Mirek był przerażony. Miał łezki w oczach; widać było, że chce mu się płakać.
– O kurwa, ale to jest syf – odrzekłem na półmetku. Wziąłem kilka głębszych oddechów i dokończyłem pić alkohol. Pewną ręką, jak zaprawiony alkoholik, chwyciłem kubek mocno i strzepałem w kierunku ziemi te kilka kropel, które w nim zostały.
– Reszta należy się bogom – oznajmiłem pewnie i dumny ze skończonej inicjacji. Czując się bardziej męski, oddałem kubek Wojtkowi. – Niech oni też mają swoją ucztę – dodałem.
Wojtek nalał kolejną porcję i podał Mirkowi, który cały drżał.
– No co ty się kurwa trzęsiesz tak, jak w febrze? Teraz twoja kolej!
– Chłopaki, ja… – Mirek coś próbował powiedzieć, ale Wojtek mu przerwał:
– Albo pijesz z nami, albo nie należysz do naszej paczki.
Zaśmiałem się głupkowato, gdyż alkohol zaczął już działać. Czułem przyjemny zawrót głowy i spokojnie rozchodzące się ciepło w żyłach, dające pozór spokoju i wyluzowania. Lekko kręciło mi się w głowie, drzewa przyjemnie falowały i cały czas chciało mi się śmiać. Mirek smutno trzymał kubek w drżącej dłoni i zaczął mówić:
– Przypomniała mi się „Ania z Zielonego Wzgórza”. Pamiętacie jak upiła Dianę podobnym winem? Czytaliśmy to pod koniec szóstej klasy.
– O Jezu, ale ty kurwa jesteś sentymentalny. Żebyś się tu zaraz nie poryczał. Pij! – ciągle nalegał Wojtek. Mirek delikatnie podniósł kubek do ust, spróbował i wzdrygnął się z obrzydzenia, lecz nie dawał za wygraną. Początkowo pił jak święta bigotka, uśmiechając się do nas głupkowato; na ustach błyszczał mu alkohol. Po wypiciu połowy, oczka zaświeciły mu się lekko, nabrał odwagi, przechylił pewniej naczynie i dokończył swojego dzieła.
-Ech! – wrzasnął i strzepał kubek podobnie jak wcześniej ja to zrobiłem. – Ale dobre. Pali jak cholera, ale dobre. A reszta niech będzie na ucztę bogom! – po czym pewnie oddał kubek Wojtkowi.
– Teraz żółtodzioby popatrzcie jak się pije! – oznajmił Wojtek. Nalał sobie cały kubek, stanął pewnie w rozkroku, wyprostował się dumnie, przystawił kubek do ust i w oka mgnieniu wypił jego zawartość. Strzepał naczynie, uśmiechnął się i chamsko beknął. Parsknęliśmy śmiechem. Nalał ponownie wina i podał mi.
– To już ? Tak szybko?
– A co? Co się będziemy cackać. Stary, już nie ma prawie pół butelki. Więcej niż po dwa nie wypijemy. Dawaj! Szkoda czasu!
– Może zostawimy na kiedy indziej? – nalegałem. – Przecież schlejemy się jak świnie.
– I o to chodzi. Nie zostawimy tu butelki, bo jeszcze ojciec przyjdzie i wyczai. Pij, mówię!
Czułem już dość mocny zawrót głowy, cały czas chciało mi się śmiać, ale przecież kolegom się nie odmawia. Wypiłem szybciej niż za pierwszym razem. Po mnie wypił Mirek i zakończył Wojtek. Mi już tak kręciło się w głowie, że musiałem usiąść pod drzewem. Wszystko naokoło wirowało, a głowa opadała na klatkę piersiową. Czułem, że alkoholu było za dużo. Coś, jakby klisza, taśma, zaczęło mi się rwać i zacinać w mózgu. Wojtek usiadł i wyciągnął papierosy.
– Kto pali? – spytał.
– Ja nie – odrzekłem zdziwiony. – Tego syfu już nie wezmę do ust.
– A ty? – zwrócił się Wojtek do Mirka, który dziwnie zwinął się w kuleczkę i głupkowato chichotał.
– Ja mogę spróbować – odrzekł lekko już bełkocząc. Podszedł chwiejnym krokiem do Wojtka, wziął papierosa, zaciągnął się i zakrztusił. – Ee, nie chcę! To mi nie leży. Za dużo, zaraz się porzygam.
– Nie, to nie. Do tego już was nie będę zachęcał. Sam sobie wypalę. Michał nauczył mnie zaciągać się, jestem od was w tym lepszy i bardziej doświadczony.
Po wypaleniu papierosa kolega popadł w jakąś dziwną niemoc. Złapał się za głowę; łokcie chciał oprzeć na kolanach, ale cały czas się chwiał. W oczach miał przerażenie. Widać było – i czuł – że głupio postąpił.
– Kurwa! Mogliśmy wziąć drugą butelkę wody, trochę zneutralizowalibyśmy fazę.
Ja siedziałem pod drzewem bardzo rozbawiony całą sytuacją. Świat wirował jak w karuzeli, zachciało mi się śpiewać.
– Szła dzieweczka do laseczka…- zacząłem.
– Zamknij się kurwa, bo nas jeszcze ktoś usłyszy! – zganił mnie Wojtek.
Mirek, któremu głowa na chwilę opadła, podniósł ją nagle, na twarzy miał delikatny uśmiech, lekko oślinione usta, i zaczął się śmiać.
Ej, chłopaki – odezwał się nagle. – Czuję w sobie taką moc, czuję w sobie taką siłę, że kurwa świat mogę cały podbić. – Próbował wstać, kilka razy się potknął, ale w końcu chwiejnym krokiem udał się w krzaki; wywinął tam orła, podniósł się, otrzepał spodnie, wziął w rękę jakiś długi kij i podszedł ku nam.
– Do zielonego, cha! Cha! Cha! Do zielonego! – nuciłem ubawiony. – Wojtek coś się wkurzał, a Mirek, patrząc zdziwiony na swój kij, oznajmił:
– To jest mój miecz, kurwa! Jestem rycerzem króla Artura, a to są moi wrogowie! – Podszedł do dwóch niskich brzózek i zaczął walić kijem po gałęziach. Chwiał się przy tym jak żywy paragraf, ale po lecących cząstkach liści widać było ile ma w sobie siły. Sprawiało mu to wielką radość. Gadał coś o templariuszach, Krzyżakach, zdobywaniu zamków i cały czas nawalał kijem w gałęzie brzóz. Ja siedząc, kołysałem się jak w bujanym fotelu i kontynuowałem kuplecik. Wojtek ciągle był zły.
– Ale wy jesteście pojebani! Widać, że jeszcze nie dorośliście, by z wami pić. Jesteście kurwa niezłymi gówniarzami! – strofował nas, ale mieliśmy to gdzieś. Ja śpiewałem, Mirek zdobywał Ziemię Świętą. – Z wami się nie da normalnie gadać. Ja to bym zaruchał jakąś laskę. Kurwa, ale mi się dupczyć chce! – Wstał, podszedł do rosnącego nieopodal drzewa, objął je rękoma i zaczął symulować seks. Kiedy Mirek to zobaczył, rzucił swój Ekskalibur i podleciał do innego drzewa.
– Jestem He-Man dziwko! Najpierw cię zgwałcę, a później wyrwę z korzeniami! – Złapał za pień, zaczął stękać przez chwilę, po czym objął drzewo mocniej, napiął się i pociągnął w górę, jakby faktycznie chciał wyrwać konar z ziemi. W tym momencie puścił głośnego bąka. Wojtek odwrócił się i zaczęliśmy się śmiać.
Mdłości, które odczuwałem od jakiegoś czasu, nasiliły się. Jakby wzburzona piana szła mi od żołądka w górę; domagała się wydostania na zewnątrz. Nie było to przyjemne. Chciałem wstać, lecz nogi miałem jak z waty. W mgnieniu oka poczułem, jakby ktoś nagle odkorkował butelkę z mocno wzburzonym płynem w środku; przechyliłem głowę i zwymiotowałem. Wydawało mi się, że wino wylatuje mi również przez uszy i oczy. Na pewno leciało buzią i przez nos. Łzawiłem potwornie. Piekło tak, że chciało mi się płakać. Miałem wrażenie, że dostałem gorączki, jak podczas nagłego ataku anginy. Poleciało raz. Okropny smak i zapach niestrawionego wina, stęchlizny i żółci były tak gorzkie, gryzące i tak paliły w gardle, że zwymiotowałem drugi raz. Nie mogłem prawie oddychać. Koledzy byli przerażeni. Wojtek chciał do mnie podejść, lecz nagle rzuciło go w krzaki, padł na kolana i również zaczął wymiotować. Mirek stał przez chwilę, opierając się o drzewo, w oka mgnieniu padł również na kolana; na szczęście asekurował się rękoma, bo uderzyłby twarzą o grunt, i jako trzeci puścił porządnego rzyga. Jęczał coś. Wydawało mi się, że płakał. Wojtek zataczał się w krzakach i potwornie charczał.
Reszty naszej biby za bardzo nie pamiętam. Chyba zasnąłem. Otworzyłem oczy na chwilę, kiedy usłyszałem ponownie wymiotującego Mirka. Zasnąłem kolejny raz, by po jakimś czasie obudzić się i zwymiotować znowu. Miałem potężne skurcze żołądka. Brzuch gwałtownie wciągało mi do środka. Nie miałem już co z siebie wydalać, z buzi wylatywała mi żółta, gorzka i potwornie piekąca maź. Z oczu leciały łzy. Kolejny raz popadłem w pijacki sen. Kiedy otworzyłem oczy, żadnego z kolegów nie ujrzałem wokół siebie. Poczułem trochę więcej siły, więc próbowałem wstać, ale jeszcze nie byłem w stanie. Zasnąłem znowu, nie wiem na jak długo.