Rafał Lasota
Przeklęte, kochane Kresy
Wielka Rzeczpospolita od morza do morza – wspomnienie historii do dzisiaj budzi demony.
Niewielki autobus PTTK, zawiezie mnie z Warszawy na Wołyń, Podole i dalej do Lwowa. Wycieczka opłacona, przewodnik – starsza kobieta dźwiga pokaźną reklamówkę z zapasem kanapek na dziesięć dni. Przez chwilę zastanawiam się, jak „małgośkę” z krakowską, trzymaną pod siedzeniem, można bez wstrętu zjeść czwartego dnia podróży?
Przewodniczka udowodni, że taki pokarm jest do strawienia, i to bez większych przygód. Spoglądam na zebranych. Rozmawiamy, ktoś z Krakowa, inny z Poznania, kilka osób ze stolicy.
Ruszam na wyprawę szlakiem przodków – dreszcz emocji na plecach, w powietrzu zapach przygody. Droga – jak pogoda – przyjemna. Granica. Stoimy. Pyzaty polski celnik tłumaczy cierpliwie, że to nie przez niego ta kolejka. Służbowy pies wsiada do autokaru. „Nie głaskać” – słychać głos opiekuna. A kto by chciał go dotykać? Psina rozgląda się po siedzących, wciska nos w kanapki przewodniczki i podejrzanie szybko wyskakuje na zewnątrz. Szlaban idzie w górę.
Kilkadziesiąt metrów dalej Ukraina – dawna Polska – dziś zagranica. Pogranicznicy w granatowych mundurach kontrolują paszporty. „Dywy sa na mene” (patrz się na mnie) brzmi komenda. Krępa czarnobrewa dziewucha w uniformie milicjanta przeszywa spojrzeniem. Uśmiecham się, służbistka nie reaguje, węszy. Jej bystre czarne oczy patrzą na zdjęcie w paszporcie i na mnie. Mundurowy cyborg zastanawia się czy „ja” na zdjęciu i „ja” na siedzeniu to ten sam „ja”. Weryfikacja pozytywna, można jechać. Wokoło pola.
„Wreszcie obsiane te ugory, ruszyli się do roboty” – mówi przewodniczka i odpakowuje pierwszą kanapkę.
Mijamy Łuck, Kowel, Równe. Pod Kowlem we wrześniu 1939 roku mój dziadek Józef, strzelec wyborowy Korpusu Ochrony Pogranicza, wyjaśniał z ruskimi i Ukraińcami różnicę w poglądach na temat granic Rzeczpospolitej. Strzelając celnymi argumentami, jedni i drudzy przekonywali się blisko dwa tygodnie. Kilku dziadek przekonał na amen… Przyjęli Polski punkt widzenia.
Na rozstajach dróg niewielki pomnik, kilka nazwisk wypisanych cyrylicą. Na kolumnie z „trójzębem” żółto – niebieskie flagi Ukrainy. Tuż obok czarno – czerwone chorągwie Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) – dzisiaj to też flagi Ukrainy. Żółto-niebieskie i czarno- czerwone proporce falują zgodnie na wietrze.
Jedziemy do Krzemieńca. Miasto piękne, takie z łezką w oku. Stare, butwiejące kamieniczki, cmentarzyk a na nim grób z nazwiskiem Słowacki, zamek na wzgórzu. Wjeżdżamy na szczyt. Droga tragiczna pełna dziur, ale autko dzielnie przeciska się między rozstępami. Kiedy wysiadamy kierowca natychmiast zasypia. Kunszt jego drzemki przyjdzie porównać jedynie z odpornością żołądka przewodniczki.
Na zamkowym wzniesieniu wita nas Olga. Sympatyczna, rudowłosa pani doktor – naukowiec z uniwersytetu. Ma trzy i pół tysiąca ukraińskich Hrywien na miesiąc – jakieś pięćset złotych. Opłaca z tego wodę, prąd i gaz. Zostaje połowa.
„Za to co zostaje da się żyć?” – pytam.
„Można się nauczyć.”
Ola mieszka z rodzicami. Dwójka emerytów dorzuca na utrzymanie jeszcze tysiąc czterysta Hrywien – to około dwieście złotych. Aby związać koniec z końcem, Ola dorabia oprowadzając wycieczki. Znakomicie mówi po polsku.
„Skąd znasz Lacką mowę? Byłaś w Polsce?”
„Tak, ale nie wspominam tego dobrze. Pokochałam kogoś. Był przystojny, był ślub. Ale jego rodzina chciała posługaczki. Chciałam pracować, zarabiać, być kimś. Nie pozwalał. Dzieci nie mieliśmy. On nie chciał. Jednego dnia zabrałam paszport, rzeczy, wsiadłam do pociągu i wróciłam do rodziców… A tutaj ruiny zamku. Widok jak z lotu ptaka. Kiedy przyjdzie jesień część tych ścian runie. Nikt o to nie dba. Tą bramą chodziła królowa Bona ze Sforzów. Kiedyś, o tam, za wzniesieniem był piękny drewniany most… ”
Czas minął – ruszamy w dalszą drogę.
Ola ze smutnymi oczami zostaje na miejscu, razem z zamkowym wzgórzem i ruinami franciszkańskiej kolegiaty. Będzie czekała na następną wycieczkę. Za kilka godzin z pięknym kresowym akcentem znowu będzie opowiadała historię Polski, kraju w którym nie znalazła szczęścia…
Godziny odliczane kanapkami spod fotela przewodniczki szybko płyną. Wiśniowiec – posiadłość księcia Jaremy, wspaniale odnowiona. Widok z tarasu zapiera dech. Gdzieś tam, po drugiej stronie rzeki, pięćset lat temu stał kozacki obóz Chmielnickiego. Ciepły wiatr smaga twarze patrzących. Może przyniesie zapach płonących ogni, albo odgłosy starożytnej bitwy? Chwila napięcia. Tylko cisza. Zniknęli dawni Zaporożcy, zniknęła Sicz, znika także pamięć po księciu Wiśniowieckim. W rodowym gnieździe kniazia Jeremiego Wiśniowieckiego na żadnej z tysiąca ścian nie ma nawet jednego portretu właściciela. To zabronione.
Kilka godzin jazdy po dziurawych ukraińskich drogach przyprawia o zawroty głowy. Pojazd kołysze się na wybojach. Co kilka chwil z końca autobusu słychać donośne „ups”. Siedzący na tyle miarowo wybijają głowami otwory w suficie. Wreszcie postój. Nad skalistym brzegiem Dniestru pręży ramiona twierdza Chocimska. Przed wejściem na dziedziniec zamczyska pomnik kozaka Piotra Sahajdacznego – zwanego zwycięzcą spod Chocimia! W 1621 roku obroną twierdzy przed Turkiem i Tatarem dowodził Jan Karol Chodkiewicz – nie jakiś kozacki ataman Sahajdaczny! „Batko daj idy z lachamy rezat pohanciw ”, „ojczulku daj nam z Polakami bić Turków” tak wołały kozackie pułki do swoich atamanów tuż przed bitwą. Ktoś o tym pamięta? Ja pamiętam, ale tam w Chocimiu nikt dzisiaj o tym nawet nie wie.
Jedziemy wzdłuż rzeki Zbrucz, dawnej polskiej granicy. W oddali jakieś smutne, postrzępione ruiny. „Gdzie wieś tam pałac, gdzie miasto tam zamek” – mówią Ukraińcy o kresach. Zatrzymujemy się na brukowanym kocimi łbami podjeździe. Drewniana brama, tuż obok pomnik z trójzębem, na nim chorągwie Ukrainy: żółto – niebieska i czarno – czerwona. Falują na wietrze.
Ruiny posiadłości Lanckorońskich – Skała Podolska.
Wzdłuż stromego zbocza osuwisko. Ściany kresowego pałacu leżą pomieszane z mchem i trawą. Kikut dawnej fasady stoi wsparty drągami.
„Tu remont robią” oznajmia dobroduszny ukraiński przewodnik Mykoła. Faktycznie ekipa jest na miejscu. Trzech zmęczonych życiem facetów siedzi za prowizorycznym blaszakiem. Przed nimi leży jedna zardzewiała łopata. Mężczyźni patrzą na rzekę. Wkoło leniwie snuje się woń dzikiej mięty i trawionego alkoholu.
Wspinam się na rumowisko, zaraz potem schodzę w dół prosto do zamkowych lochów. Zwały ziemi i gruzu piętrzą się pod półkolistym sklepieniem. Tuż obok samotny kilof, taczki i kielnia. Chwytam oskard. Uderzam w ziemne osuwisko. Coś podłużnego, w kolorze zmurszałego brązu, wyłania się spomiędzy cegieł. To kość. Długa z wydatną panewką biodrową. Kolejne uderzenie. Kości śródręcza z delikatnym „klik, klik, klik” wysypują się z pryzmy. To ludzkie szczątki. O pomyłce nie ma mowy, wiele razy byłem przy ekshumacjach powstańców w Warszawie. Byłem, kiedy odkopywali powstańców ze Starego Miasta przy Placu Krasińskich, byłem na Solcu kiedy wydobyli obrońców Czerniakowa.
Przez chwilę trzymam w dłoniach resztki zdrewniałego szkieletu, ostrożnie odkładam je na bok. Wypełzam na powierzchnię. Trójka robotników siedzi tam gdzie ich zostawiłem. Zaczepiam ich. Są zdziwieni słysząc własną mowę z ust „Lacha”.
„Pracujecie tu.”
„Tak” odpowiada jeden, cedząc słowa przez bezzębne usta.
„Tam w wykopie, gdzie wasze taczki szkielet ludzki”.
„ Nie panie – to kot.”
„ Nie żaden kot a człowiek. Kości długie z uda i ręki.”
„ Aaa, to pan doktor” szepcze kolejny.
„Tak, do cholery doktor” odpowiadam.
„My wczoraj znaleźli czerepy ale co z nimi robić? Nikt nie powiedział. Rzuciliśmy tam w krzaki „ – mężczyzna wskazuje ręką w stronę kępy kwitnących maków.
Wyciągam sto złotych z portfela. Wciskam w łapę bezzębnemu kopaczowi.
„Pochowajcie te szczątki, tam, nad rzeką.”
„Dobrze pan. Tak zrobimy” – zapewnia mężczyzna i łapczywie chwyta banknot.
Autokar znowu cicho gra. Ruszamy.
Na przydrożnym rynku przewodniczka kupuje kwiaty. W oddali niewielka wioska Kołodno. Kilka chałup z eternitem na dachu. Na podwórku obskurnego „chutoru” opel na rzeszowskich numerach. Polanka pośród drzew, wygrodzona niskim płotkiem. Pośrodku pomnik z czarnego marmuru. Na nim wydłubany krzyż. Na czarnym blacie z krzyżem nie ma śladu żadnego nazwiska, żadnej litery. Nic więcej. Zaschnięte wieńce z białoczerwona szarfą.
„Kto tu leży?”
„Nasi!”
Zbieram wypalone znicze. Ktoś pomaga usuwać zmurszałe kwiatki. Jest cicho. Różane truchła jak trupy pakujemy do czarnego worka. Kierowca zabiera wszystko do kabiny.
„Będzie jakiś kosz to wszystko wyrzucimy.”
Zapalam świeczki i ustawiam na maleńkim ziemnym wzgórku.
„Ilu ich tu jest?”
„Dwustu, trzystu albo pięciuset – nie wiadomo, wszyscy w jednym grobie. Starzy młodzi, bez znaczenia.”
Ta pryzma ziemi pod moimi nogami to zbiorowa mogiła naszych rodaków? Jakaś mała ta górka z ciał! Taka do kolana, nie wyższa. Długa może na metr. Wszystko ukryte wśród płożącego bluszczu, który łapczywie oplata stopy. Zieleń tu piękna, soczysta. Na Polskiej krwi porosła!
Zastanawiam się czy człowiek bez nazwiska zasługuje na pamięć?
Tak! – z krzykiem zafalował oburzony tłum w mojej głowie. Dobrze niech tak będzie, zasługuje! Ale jak tego nieszczęśnika nazwać?
Może właśnie… człowiek? Bo inaczej to niepolitycznie!
Niech zatem będzie!
Człowiek!
W tej samej chwili my Polacy uniesieni „zwycięstwem”, że zgodnie ustaliliśmy jak nazwać ofiarę napiszemy kamienne epitafium:
„Tutaj, w tym grobie, leży pięćset człowieków!”
To idiotyczne, głupie!
To może… lepiej wcale ich nie nazywać? Będzie jak jest teraz! Zostawmy, żeby nie drażnić!
Po co „brudzić” się przeszłością? Niech pozostaną ziemią, glebą na której wyrosną perze i burzany. Będą szumieli w łodygach traw, wiosną zakwitną w kwiatach. To jest życie! O ludziach z mogiły wiadomo wszystko, kim byli, jak się nazywali – ale do dzisiaj nikt nie ma odwagi oddać im imienia!
Rozglądam się dokoła. Zza drzew patrzy na nas kilka par czujnych oczu. Starsza kobieta Ukrainka otoczona wnukami uśmiecha się przyjaźnie.
Podchodzę. Pytam po ukraińsku.
„Co tu się stało babciu?”
„Zdrowy bądź syneczku. Ja mała była.”
„Co babcia pamięta?”
„ O tam, zaraz stała chałupa. Wdowa mieszkała „laszka” i dwie córeńki bliźniaczki. Babka moja do tych co przyszli wołała. Zostawcie ją, ona wdowa i małe dytyny (dzieci)… A tu zaraz dwie dziewuchy za stodołę uciekły. Tam były bagna i pole. Wołali na nie. „Zwertaty sa niczoho wam ne bude.”( „wracajcie nic wam nie zrobimy.”)
„Wróciły?”
„Tak…”
„Kto ich mordował?”
„Nie wiem. Dzieckiem byłam.”
„A wasz ojciec był wtedy w domu?”
„Wziął widły i poszedł do sąsiadów. Mówił, że w polu pomagał… ”
Odchodzę.
Na głowie kobiety chustka w czarno – czerwone kwiaty.
Faluje na wietrze jak chorągiew na rozstajach dróg.
Rafał Lasota – dziennikarz, publicysta, pisarz. Urodzony w Warszawie. Ukończył studia na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W trakcie studiów współpracował jako dziennikarz z Powszechną Agencją Informacyjną (PAI), zajmując się tematyką społeczną i polityczną. Następnie związał się z telewizją, brał udział w tworzeniu pierwszej prywatnej stacji komercyjnej „Porion”. W telewizji „Super Stacja” prowadził cykliczny program polityczny pn. „Przesłuchanie”. W latach 2007 – 2012 jako publicysta związany był z TV Biznes POLSAT.
Od 20 lat pełni funkcję rzecznika prasowego w samorządzie Warszawskim.
W 2011 roku Lasota debiutował tomikiem poezji dla dzieci pt: „Pląsaki” (Wydawnictwo ASPRA, 2011)
– Podczas licznych spotkań z czytelnikami wiele osób, zwłaszcza tych bardziej dorosłych, pytało mnie czym lub kim są Pląsaki. Zawsze odpowiadałem z uśmiechem na to pytanie. Co ciekawe dzieci nie pytały o to nigdy. Maluchy zawsze wiedziały kim jest Pląsak i co naprawdę potrafi.
Następnie na rynku ukazały się zbiory opowiadań i wierszy dla najmłodszych:
- „Śmieszki i Zachwytki” (Wydawnictwo ASPRA, 2012 – zbiór wierszy dla dzieci)
- „Roześmiane Cienie” (Wydawnictwo ASPRA, 2013 – zbiór opowiadań i wierszy dla najmłodszych)
- „Po drugiej stronie drzwi” (Wydawnictwo ASPRA, 2014 – wybór opowiadań dla dzieci)
- „Moja mała ojczyzna” (Wydawnictwo ASPRA, 2015)
- „Czterolistna Koniczyna” (Wydawnictwo ASPRA, 2016 – tomik wierszy dla dzieci)
W 2015 trafiła na rynek pierwsza historyczna powieść Lasoty „Zwierciadło mistrza” (Wydawnictwo ASPRA, 2015)
„Kanwą mojej opowieści stał się legendarny czarownik Twardowski. Polski mag to bardzo wdzięczna, złożona osobowość, w której dobro i zło zostało idealnie połączone. Wykorzystanie historycznych postaci w powieści, przy jednoczesnym przeniesieniu akcji do współczesności, dało zaskakujące rezultaty.”