Marek Jastrząb – Huśtawka

0
380

Marek Jastrząb

 

Huśtawka

 

Runda wstępna


Kresto Hegedusic

Egzotyczne chwile niedocenianej szczęśliwości, przyzwyczajenie do reguł porządkujących świat, norm wyznaczających mu odgrywaną rolę, ramę bezpiecznej, szarej, lecz pewnej egzystencji, nagle, skonfrontowane z wizją czekających go rytmicznych i regularnych zmian, wydały mu się przemijającym snem, niemożliwością, bo kiedy zrozumiał, że odtąd polegać musi wyłącznie na sobie, że infantylne, ukradkowe przemykanie po doznaniach bezpowrotnie zakończyło w nim pierwszy etap zapoznawania się ze sobą i swoimi psychicznymi bezdrożami, nagle poczuł się przestraszony zbyt częstą odmianą losów; ich gwałtowne koniugacje mąciły mu zmysły, burzyły je, sprawiały, że był w nich zdezorientowany, pogubiony,  bo ledwie zdążył przywyknąć do jednego stanu ducha, do jednego samopoczucia, natychmiast zjawiało się nowe, na przykład w miejscu ogarniającego go zadowolenia, znajdował smutek i płacz.

Inauguracja

Przeszedł korytarzem obok łazienki i bezpiecznie zniknął  za drzwiami pokoju, a kiedy nikt go nie widział, zdjął maskę. Uwikłany w swoje rozterki, ogarnięty przez wyrzuty sumienia, zadręczał się tym, że był niesprawiedliwy, a gdy już po chwili pragnął powiedzieć, że wcale nie chciał rzec tego, co mu się wyrwało, że chce naprawić to, co zniszczył i wynagradzać to, co już było nie do cofnięcia – wiedział, iż nie umie przyznać się do swojego błędu, nie potrafi być sobą, że wszystkie jego maski są tak zużyte i nieautentyczne, iż niezależnie od tego, jaką wdzieje, skruchy, czy wściekłości, w każdej wygląda fałszywie, a jego usprawiedliwienia są zgrzytem, konsonansem, niezręczną próbą ratowania nieistniejącej twarzy.

 

Jego dzikie, mało wyrozumowane, natychmiastowe reakcje, przeważnie chwiejne riposty wprowadzające zamęt w umysły, do których były kierowane, świadczyły nie o tym, że te przesadne, spontaniczne efekty dotykają go bardziej, aniżeli było to po nim widać, przeciwnie, dowodziły, że już nie umie zagłuszyć ich w sobie, gdyż brakuje mu wiary w to, że mogą ranić innych oprócz niego. Bo ten brak wiary, który decydował o jego  działaniach, był przez nich postrzegany i definiowany jako niecierpliwość, owo bezceremonialne i w gruncie rzeczy uwłaczające demonstrowanie woli, która, nie mogąc znaleźć prawidłowego ujścia, szukała – gładkiej drogi po emocjonalnych wertepach.

 

Choć po części przyznawał się do swojej niecierpliwości, uwidoczniona i powszechnie znana prawda o niej, była zaledwie fragmentem tej, którą o sobie znał. Z pewnością nie najistotniejszym, a być może – drugorzędnym, nie tłumaczącym go z zacietrzewionego reagowania na otoczenie, to przecież, nie będąc wylewnym do końca, nie precyzował jej w całości, a bojąc się całkowitego wyjścia ze swojej tajemnicy i z tego, że odarty z niej, zostanie uznany za nieuzasadnionego wybuchowca, zachowywał milczenie.

Rozszerzenie

Zazwyczaj nie opuszczał pokoju. Siedział w domu, ukryty za bielą firanek, skulony za oknem wychodzącym na las, dziki i stary jak on, gęsty, pozarastany wysokimi paprociami, wśród konarów grubych na metr, pogiętych przez wiatr, omszałych, gdy je dotknąć, w otoczeniu ptaków o znajomych głosach, lecz nieznanych imionach.

A gdy tak zmęczony, przybity, pogrążony w ogłuszającym milczeniu, warował nad sobą, zamykał oczy i zapadał w sen. Wydawało mu się wtedy, że ostrzej widzi, wyraźniej słyszy to, czego nie było w rzeczywistości, co wszakże istniało w nim, umierało poza monotonią jawy, w pytyjskim świecie nieznośnych wspomnień i fantazji, gdy nareszcie mógł być młodym, niefrasobliwym bez powodu, wiecznie szczęśliwym jak jaki hebefrenik: niegroźnym, ogólnie lubianym wesołkiem.

Lecz kiedy budził się, wszystkie te wyobrażenia traciły sens, ulatywał więc z niego poprzedni, rozsadzający go humor. Stawał się ponury, nieprzystępny, podejrzliwy, jakby przestawało mu wystarczać ostrzegawcze memento udzielone przez los, jak gdyby razem ze zmianą atmosfery nadciągało przerażenie: chuliganiąca się w nim, natrętna myśl, że już nic go nie czeka, że pozostało mu się pogodzić ze sobą, przyznać, kim jest: kurduplem z wygórowanymi ambicjami, stworzonkiem udającym olbrzyma. Zaraz jednak, pospiesznie i skwapliwie pozbywał się duszących nastrojów; świadomie, z rozpaczliwą premedytacją zapominał, kim pragnął być.

W rezultacie tego zapominania powracał do dzisiejszej rzeczywistości, do maskujących obrazów ze spędzanych tu dni. A ponieważ tylko niektóre doznania sprawiały mu przykrość, reszta zaś była nieszkodliwa, niby migawkowe zdjęcia, fotografie rozbłyskujące w nim na moment i znikające prędzej, nim zdążył się zorientować, co znaczą i kogo przedstawiają, chciał je zatrzymać, uwięzić w czasie.

Zamknięcie

Denerwowały go pajęczyny. Resztką świadomości dostrzegał pleśń i wszędobylski brud. Teraz, no, może nie od tak zaraz, ale jak tylko sobie odpocznie, z niewielką pomocą ochoty, zabierze się za sprzątanie. I będzie to sprzątanie doskonałe. Trzeba się doprowadzić do porządku, stwierdził, uwalając się na rozgrzebanej pościeli. Odremontować i działać na jego rzecz. Pielęgnować zamieszkałe pogorzelisko. Z hobby bliżej. W kuchni przydadzą się tapety. Położy je sam: łaski bez. A w sieni zamontuje pawlacz. Bezwarunkowo. Albo zmieni armaturę w łazience. Kto wie, może starczy mu samozaparcia i szarpnie się na prysznic. A gdy już się rozpędzi, to, jak we wszystkim, czego się podejmował, będzie nienaganny. 

 

– Aktywny błądzi dłużej – powiedział na głos do swojego drugiego ja. Robota, to grunt. Wykazywać się. Świecić przykładem, a nie gołym tyłkiem. Być wzorem. Arbitrem. Patrz na niego: IDEALNA SPRYCIULA. PRECYZYJNIAK. UNIWERSALISTA. PEDANCIK. Niestety, ostatnio – BAŁAGANIARZ I LUMP. – Zauważ, jak on to ma opanowane, poukładane, że też nie zdarzy mu się pomylić, komu należy się uśmiech i drżący głos, a komu język jak łopata.

– Powiedz, kim jesteś, a powiem ci, jak żyjesz. To, jak widzą Cię inni, zależy od Ciebie, a nie od statystyki, według której Człowiek wcale nie brzmi dumnie.

– Nie ma dróg przeciętnie mądrych, jednakowych dla każdego; są one nieustannie zmienne, bo są modyfikowane przez upływający czas, a zawsze są trudne, jeżeli rezultatem ich ma być szlachetny cel.

– Zakonotuj sobie, brachu:  rano chwytaj każdy nowy kilogram dnia, bo ruch we właściwym kierunku, to twoje nowe powołanie. Twoim bojowym przeznaczeniem jest to, by zapewnić sobie pracę, a nieistniejącej rodzinie kołacze, bo praca uszlachetnia, bo  w zdrowym ciele zdrowy muł, bo kto nie pracuje, ten nie jest brany na serio, a kto nie jest brany na serio, ten zamiast serwus, usłyszy definitywne żegnaj i gdzie nie polezie, wszędzie mu nie po drodze.   

– Nie należysz do gatunku zapobiegliwych, nie potrafisz chodzić wokół swoich interesów – dowalił sobie na koniec.

Otrząsnął się i przystąpił do odmawiania codziennej modlitwy:

Człowiek Prawdziwy musi być człowiekiem o nieskazitelnej dobroci, osobą złożoną z samej szlachetności, ponieważ miłość, do której poznania, zrozumienia i zdefiniowania dąży przez całe swoje zasrane życie, jest nieograniczona w swoim znaczeniu; jest różnorodnością jej odcieni, a jej  bogactwo  zależy od pasji, od chęci dostrzegania Świata i targających nim, nieuchronnych przemian.

Człowiek Prawdziwy, zależny od zadawania pytań i poszukiwania na nie odpowiedzi, ma tyle twarzy, ile w Nim zaciekawienia, składa się z charakterologicznych warstw, których podstawowym i naturalnym mianownikiem powinien być brak egoizmu.

Powinna cechować Go aktywna, otwarta, nieustannie przyjazna gotowość do wzięcia na barki odpowiedzialności za swój kształt, a wymowa przekonań powinna decydować o tym, z czym walczy, z czym się użera, do czego się przyznaje i w co wierzy.

 

Wstał z klęczek, otrzepał spodnie z ewentualności kurzu i wyszedł na zewnątrz, a tam, na dzień dobry, zainkasował niezłego kopa w przedziałek.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko