Piotr Prokopiak – Trzy opowiadania
Przymierze
Jesienne burze na Koszałkowej najczęściej spędzałem przed domem. Pod daszkiem. U wejścia na klatkę schodową. Nigdy nie wierzyłem, że Bóg się gniewa, że „gra w kręgle” odpoczywając od spraw stworzenia. On po prostu zaciągał poły prochowca, abyśmy zrozumieli naszą dziecięcą bezradność. Abyśmy na chwilę przestali wyglądać słonecznych serafów i zaczęli szukać prawdy w zasięgu wzroku, najlepiej w sobie.
Zapachy dobyte z ziemistych porów mile drażniły nozdrza. Wiatr porywał liście topolom nieczuły na rozpaczliwe gałęźne gestykulacje. Odpływały niesione niewidocznymi prądami, jak małe łódeczki ludzkich istnień pozbawione ojczystej macierzy. Potem odnajdywałem je zwiędłe, sponiewierane w załomach rodzinnego podwórka. Zawsze się bałem, że mnie również oderwie i zniesie, zasuszy w opłotkach obcego świata. Czyjś dom, stanie się moją bezdomnością, a nieczuła miotła pozbawi resztek godności.
Pierwsza kropla spadała na chodnik, rozpryskując się w amebę. Jak kleks dobyty z chińskiego pióra, upierdliwie szpecący wypracowanie pierwszoklasisty. Niemniej jednak w kroplach odnajdywałem piękno. Jakąś harmonię łączącą odrębne światy w zatoki wilgotnych społeczeństw. Wzburzonych, szukających ujścia, wsiąkających, następnie osuszanych, wyciąganych ku niebu w lotnej pneumie.
W zachwyceniu wnikałem w nakrapianą iluminację, kiedy głodne gwiazdki pochłaniały obszary, podając przez próg suchości spocone nibynóżki. Tak, kropla szuka kropli. Krople nie lubią samotności. Muszą pełzać, ocierać, by w końcu zlać się w jedno dżdżyste ciało. W podobny sposób człowiek pragnie drugiej osoby. Tak powstają klany, społeczności, narody. Tak wreszcie pragnie mężczyzna kobietę. Być wilgotnym i pragnąć, nasycać, sam będąc głodnym. To nie jedyne paradoksy natury. Ale wtedy, mając zaliczonych zaledwie kilka lat świadomości, dopiero budziłem się do zrozumienia. Moje zdziwienie narastało i dorastało do burzy. Megalitycznej erupcji uczucia, nagromadzonego w czeluściach podświadomości. Przejęcia w posiadanie odrębnej ekscytacji.
Muzyka. Jedna kroplista nuta, jeszcze nie czyni symfonii. To nie jest proste. Tu potrzeba wielu wodnistych struktur, by powstał zawsze jeden i niepowtarzalny opus. Dopiero wtedy zagra, zabębni, zasiurla. Dopiero wtedy zrozumie się ciszę. Jej nieocenioną konieczność i melodyczne znaczenie. Kolejny paradoks. Nie ma melodii bez ciszy. Ona jest pauzą, przystankiem dla umykających nut. Tak naprawdę muzyka jest rozczłonkowaniem głuszy. Parcelacją na nierówne części. Zamkniętą w czasie kompilacją przerywników. Oddziałującym na słuchacza wznoszeniem i opadaniem, łukowatością i falowaniem, repetycją drżących tremoli.
Materia nie jest głucha na deszcz. Pod rzęsistymi snopami odzywają się dachy, połaciami przekazując spiętrzone roztoki łapczywym rynnom. Bębnienie przechodzi w siorbanie i mlaskanie. Gdzieniegdzie jeszcze pojedyncze pacnięcia, weryfikują niedoróbki budowlańców. I zaczynało się. Powoli z podniebnej dali, ruszały na Koszałkową tysiące rydwanów. Szum narastał, by przetoczyć się z całą mocą po kalenicach, drzewach, trawnikach, wcisnąć się w każdą szczelinę mojego tu i teraz.
Koty w przemokłych futrach obsiadywały piwniczne okienka. Wytrzepując zimno z puchowych okryć duszy, kręciły zdziwionymi mordkami. Zapewne z ich perspektywy ja również wyglądałem niepoważnie.
Stałem w aurze wilgoci. Patrzyłem jak łakoma ziemia połyka wodniste chłosty nieba, aż do nasycenia, spienienia w odruchu wykrztuśnym. Wtedy krople poczynały gromadzić się w kałuże. Zabarwione poruszoną glebą bajora. Czasem w ich nakrapianych licach dostrzegałem wykrzywione obrazy, jakąś sekretność, galaktyki innych wymiarów. Miksowane bezkształtem wiatru. Koronowane pianą. Pod wpływem narastających opadów, uwalniały strumienie żmij, na poszukiwanie nowych obszarów. Wijące i pazerne. Zjadały stopniowo każdą szczelinę i zagłębienie podwórka. Podpełzały pod moje buty. Odsuwałem się w bezpieczny obręb suchej enklawy – ziemi okolonej daszkiem. Nie wiem czym groziło ukąszenie. Jaki skutek ma wodnisty jad na krwiobieg? Czy roztrwoniłbym się w pejzażu? Czy może spłynął podziemnymi przełęczami do puenty wszechświata? Może wykiełkowałbym drobnymi stopami jako drzewo gofer, z którego wybudują korab Pana.
Z niepokojem wysłuchiwałem bluzgów dobywanych z pękniętej rury spustowej. Ironia i zacietrzewienie. Frustracja i świadomość bezsilności wobec chmurnego skroplenia. Niezrozumienie dla obłocznej ewangelii, pojącej spragnionych, karmiącej głodnych, zstępującej za sprawą mesjaszy wcielonych w wodne iskry.
Z biegiem czasu ja również przestawałem rozumieć. Najbardziej, żal mi było drzew. Ociężałych, pochylonych jak średniowieczni biczownicy pod świstem bykowca.
Uniesiony szeptem, od siedmiu lat drzemiącego we mnie Parakleta, wbiegłem w mokre kłosy. Spojrzałem w niebo, ale błękit utopił się w moich oczach. Postanowiłem krzyczeć, wstawić się za rodzinnym ułamkiem doczesności.
– Dość Panie! Wstrzymaj anioła niebnych akwenów!
Skulony nie czekałem długo. Ucichło. Nad kotłownią zajaskrawiła się tęcza. Obietnica, że kiedyś znów podczas którejś ulewy, o ile będę czujny… ponownie będę miał siedem lat.
Nagroda za wstawiennictwo.
Odetchnąłem…
Z pod strzechy Pana zleciał wróbel, niosąc pod skrzydełkami pojednanie suchości.
Wrzesień 2010r.
„Gdzie jest Prawda, tam nie ma Piękna.”
(S. Chwin)
Dystymia
To dojrzewało… z każdym rokiem cierniściej, z każdym dniem bardziej i bardziej rozczarowując, jak niegdyś Barszcz Sosnowskiego w Państwowych Gospodarstwach Rolnych. Teraz rozplenione, pączkuje skołtunioną toksyną. Opatula budynki, drzewa, podpływa do brzegów na grzebieniach niechcianych fal. Wychodzi za miasto. Ostrzy horyzont do wykrwawienia, do ostatniej kropli desperacji, tryskającej z nabrzmiałych żylnych cieków. Wdziera się w źrenice przygaszoną barwą, bo nic już… nie jest jaskrawe, zachęcające, błogie, wypatrujące pierwszej jaskółki na niebie. Bo nic…
Siedział nad jeziorem. Przypominał poturbowaną przez kota kawkę. Nie dostrzegając upierdliwych spojrzeń przechodniów, tkwił w myślach, bez emocji oddawanych powrósłom wiatru. Zapewne, gdyby obsikał go jakiś puszczony w samopas pies, pozostałby niewzruszony, stępiały, zetlały jak ostatni poemat w płomieniach dogasającego ogniska.
Krwawiące sino jezioro, przyprawiało o rozszeleszczenie olsze klany zakorzenionych.
– Światła, ześlijcie iskrę światła! – mrugały listkami ku słowiańskim bogom, wygnanym z domowych ciepłot.
Ale już nie ma światła, nie ma bogów zagrzewających do starodrzewnej wiary, do tych połysków wypełniających luki pomiędzy zwątpieniami. Zostaje chwila… przechodząca w chwilę, słój za słojem postępując ku dojrzałości, zmęczeniu, zmurszeniu… Co bardziej przerażone, zamierają z rozdziawionymi w niemym krzyku dziuplami.
Siedzącym wtrząchnął szloch. Jakby uwięzione w jego ciele zwierzątko próbowało się wydostać. Lecz bezsilność wobec nieprzeniknionej powłoki nie dawała szansy na oswobodzenie. Siedzący już wiedział – nie tęskni. Został pozbawiony ostatniej kładki rzewności – tęsknoty za nie wiadomo czym. Kto ją zasadził? Kto pielęgnował? Kto wyrwał? Zapewne świadomość, od zawsze kłócąca się sama z sobą. Zdradliwa odrębność szukająca jedności z wielością, a potem pogryziona przez insekta prawdy, uciekająca w głąb… i tak do pomieszania, zmielenia w psychodelicznym młynie. Zresztą, nawet jeżeli jest inna tego przyczyna, to i tak bez znaczenia, wszak nikt nie dojdzie do pełni. No chyba, że pełnią jest doznanie, doświadczenie paranoicznie alogicznego paradoksu… że pełnią jest pustka. Uzmysłowienie, iż musi być jak jest, bez szansy na zmianę, bez doszukiwania się głębszych sensów.
Pozostało więc egzystować. Tak po prostu trwać z katatonicznym spojrzeniem. Obojętnie czekać na oścień w plecy. Co nadejdzie we właściwym czasie, ponieważ musi, ponieważ wszystko zjednoczyło się w nim i przeciwko niemu, ponieważ słowa dopowiedziano, ponieważ myśl nie ogarnia, ponieważ nie posiada już siebie…
Przez moment się poruszył. Targnęło nim zdziwienie, jakiś ostatni zamysł zrywający się do refleksji. Zapytał, irracjonalnie wypuszczając z ust słowa, nie skierowane do żadnego konkretnego odbiorcy:
– Czy możliwym jest, że to skulone i skołtunione JA, było w zaleśnej przeszłości… MNĄ?
Lipiec 2011r.
Powrót
Jesień ścieliła park buczynowo. Szedłem daleko. Na peryferie. Gdzie jedynie szumność i pojedyncze mlaszczenie liści pod samotnością moich stóp. Gdzie zaczyna się lesistość. Taki żal kwitł, taka melancholijna ballada szumiała, chociaż to nie pora była kwitnięcia, wręcz przeciwnie, wszystko schodziło pod, kurczyło się i marszczyło, jak śliwka cierpnąca obok matczynego pnia.
Moje czternastoletnie marzenia snuły się mgielnie. Obejmowałem spojrzeniem, obszary noworosłych pokoleń starodrzewnej filozofii. Dobrotliwie trącałem, pieściłem w palcach pierwsze generacje witek z zażółconą na listnych manuskryptach treścią.
Szedłem coraz głębiej, gdzie wilgotne pajęczyny wciąż gęściej i gęściej supłały zarośla w soczystą masę. Spowolnione kroki odliczałem z uszanowaniem dla odwiecznej mądrości organicznej duszy. W oddali rodzime jezioro wypłukiwało z nastroszonych szuwarów opuszczone gniazda. Nasączając atmosferę ziemisto-gnilnym aromatem, pluskało w szarych komórkach tradycyjnym chorałem Wyższych Mocy. Pamięcią o tych, którzy przymknęli już powieki, o tych którzy się pojawili, o tych co zostaną dobyci z iskier krzesanych zamysłem starych bogów.
Zadrżałem na myśl o powrocie. Bo powrót zawsze następuje… kiedy pojawia się życie. Pierwotne nie odgadnięcie, nie ogarnięcie, sens bezsensu, gasnące ogniska wyczekujących i piekące pytania: dlaczego, po co, dlaczego po co…? Gdzie powrócę, kiedy moje ciało opadnie w rozkład? Gdzie podąży myśl? Jaką konsystencję przybiorą wypowiedziane słowa, wypuszczone jak ptaki z lęgowisk?
Wyłoniła się z drzewnej społeczności niespodziewanie. Choć może, to ja wyszedłem ku niej… wszak ona stała w miejscu, jak wrośnięta, czerpiąca soki z gąbczastego poszycia, w aureoli sosnowo-bukowej tęczy. Jej ciemne długie włosy spływały za biodra. Sięgająca ziemi atramentowa sukienka, doskonale akcentowała dziewczęcą sylwetkę. Była niezwykle ponętna. Nie wiem ile mogła mieć lat. W tej leśnej postaci dostrzegałem jakąś dostojność, która sprawiała, iż mogła być moją rówieśniczką, a równocześnie starszą o kilka lat kobietą.
Stanąłem obezwładniony raptowną metaforą. Dzieliła nas niewielka odległość, tak, że doskonale czytałem twarz dziewczyny. Przechyliwszy głowę na bok, patrzyła na mnie. Oczy miała przejmujące, smutne, grubo obramowane czarnym tuszem. Ust wymalowanych niebieską szminką nie zakłócał żaden szept. Po prostu milczała i przeszywała mnie spojrzeniem, od którego zacząłem drżeć w niepokoju, nieprzyjemnym, a zarazem pociągającym.
Chciałem coś powiedzieć, ale strach przed strywializowaniem niesamowitego widoku sprawił, że wolałem milczeć, że wolałem mieć nadzieję, że być może to ona przemówi… Nic takiego się jednak nie stało. Tkwiliśmy więc nadal, naprzeciw siebie. Nieodgadniona z zaskoczonym. Oboje zanurzeni w mrocznej godzinie zbieżnych egzystencji. Bliscy i oddaleni. W czasie zawieszonym pomiędzy… jak mucha w pajęczym hamaku.
Odnosiłem wrażenie, że jesteśmy gotowi do duchowego dialogu, a wzajemne zrozumienie, boleśnie zapuści korzenie pod skórę. Rodząca się jedność zawsze jest ingerencją w odrębny organizm.
Deszcz spłynął jak sąd potopu. Widocznie ktoś w górze zazdrościł i gniewnie przebił olbrzymi bukłak wód otchłani. Albo zwyczajnie, wszechwładny Perun, śląc szkliste groty, próbował przybić nasz czas do większej struktury, zbawić, nadać bieg nowemu zamysłowi stworzenia.
Zewsząd dochodziło plaskanie. Drzewa ulegały pomieszaniu. Las wodny, las zatopiony, las bezbronności wobec interwencji tego, co ponad…
Postać dziewczyny zaczęła się zmieniać. Nadal stała nieruchomo, ale niebne chłosty przeobrażały ją. Tak jakby wcielała się w drzewo podobne… do lipy. Stłamszonej, o liściach szeleszczących nad wypłukiwanym z nich ciepłem. Po policzkach płynęły smoliste łzy. Rozpuszczony błękitny pigment wykrzywiał usta w demonicznym grymasie. Wyglądała przerażająco i pięknie zarazem. Sam nie wiem, jak mogła tak wciąż stać, stać i patrzyć, jakby była ucieleśnieniem pokornego cierpienia, którego jedynym, wyznaczonym przez upiorne zastępy zadaniem jest… nie mieć końca.
Zastanowiłem się, czy owa bolesna inkarnacja, nie jest aby moją własną, na chwilę dobytą z podświadomości i osadzoną w innym miejscu. Nagle coś pchnęło mnie do ucieczki. Pozostawiwszy dziewczynę samą, biegłem potykając się w wądołach losu. I tak, aż po antypody przeznaczenia…
Potem szukałem ją, ale pamięć zarosła, nie mogąc myśli wyplątać z chaszczy.
Po wielu latach, gdy wieczory suną pod powieki gwiazdami, coraz częściej wydaje mi się, że ona idzie ku mnie, dźwigając balast nieznanego cienia.
Rodzi tęsknotę i strach.
Tak na przemian…
Wrzesień 2011r.