Zdzisław Antolski – Nocny motyl

0
290

Zdzisław Antolski


Nocny motyl


Brygida MielcarekWieczorem, na opustoszały peron, w małej miejscowości Ostrobrzegi, położonej malowniczo na brzegu leniwej rzeki Nidy, wtoczyła się kolejka wąskotorowa, zwana powszechnie przez mieszkańców powiatu ciuchcią, sapiąc przy tym z wysiłku i kolebiąc się na boki, jak wiejska baba. Ciągnięta była przez stary i wysłużony, przedwojenny parowóz, jakby żywcem wyjęty z wierszyka Tuwima. Z wagonu wysiadł mężczyzna w starszym wieku, ubrany w biały prochowiec, z wielką czarną walizką, którą postawił obok nogi na peronie..Był środek maja, wiosna w całym rozkwicie. Szaleństwo zieleni, eksplozje kwiatowe. Pszczoły kręciły się po kwiatach, buczały wielkie pasiaste trzmiele, ptaki omdlewały od nieustannych miłosnych treli, śpiewnych zalotów i nawoływań. Dwa bociany majestatycznie krążyły nad pobliskimi łąkami.

Peron powoli zarastał krzewami, między popękanymi płytami z betonu, strzelały w górę młodziutkie drzewa, trawy kępkami rozpychały się w szparach i szczelinach asfaltu, rozlanego na drodze do wsi. Na krzewach bzu pieniły się kiście białych i fioletowych kwiatów. lekki wiaterek roznosił ich upojny zapach, dmuchając ciepłem od czasu do czasu, od zachodu, gdzie czerniała, na tle wolno zachodzącego słońca, masywna, rozległa ściana lasu, budząca podświadomy lęk, jakby stamtąd zbliżały się nieprzeliczone gromady wojska obcego najeźdźcy. Budynek dworcowy wyglądał jak opuszczona ruina. Brudny, z liszajami odpadłego tynku, popękane dachówki, zarośnięty bujnymi chwastami.

Ciuchcia, staruszka, najlepsze lata życia miała już za sobą. Wybudowano ją w latach dwudziestych, po odzyskaniu niepodległości i po wojnie z najazdem bolszewickim, a inicjatorem był starosta pińczowski o nazwisku Lamot, dlatego też ciuchcię nazywano na początku, bardzo wdzięcznie, „lamotówką”. Starosta, dawny legionista, kolega wojewody kieleckiego Dziadosza, też byłego żołnierza Pierwszej Brygady, na otwarcie chciał zaprosić samego Marszałka. Jednak w polityce był gorący okres i obeszło się niestety bez pierwszej osoby w państwie.

Kolej przyczyniła się do gospodarczego rozwoju powiatu. Z winy zaborcy,  nie było tu dróg bitych. Rosjanie zabraniali ich budowy, bowiem na wypadek wojny chcieli utrudnić nieprzyjacielskim wojskom poruszanie się w przygranicznym terenie,. Chłopi na rozklapłe jesienne polne drogi mówili „końska krzywda”. Ziemia zaś tutaj była bardzo urodzajna, czarnoziemy i rędziny, a także lessy. Dzięki wąskotorówce ruszyły stąd na Śląsk transporty zboża, ziemniaków, buraków cukrowych. Kraina, przypominającą ślepą kiszkę, rozciągająca się po obu stronach kapryśnej i meandrującej wśród łąk  rzeki Nidy, zaczęła trochę gospodarczo oddychać.

Dworzec wyglądał na opuszczony, nikt nie wyjeżdżał, nikt też nie przyszedł, aby powitać gościa. Z daleka słychać było perlisty dźwięk kościelnej sygnaturki, wzywający wiernych na nabożeństwo majowe. Kilka zakochanych par przechadzało się leniwie. Monotonie odliczała kukułka. W wieczornej ciszy niósł się wulgarny rechot żab znad rzeki.

Na wzgórzu widać było bielejący w promieniach słonecznych pałac Margrabiego. Przepiękna budowla według projektu Marconiego pyszniła się pośród rozległego parku w stylu angielskim, wśród egzotycznych platanów i miłorzębów japońskich, a także rozrosłych lip i kasztanowców.

Przybysz poszedł wolno w tym kierunku. Był to Maciej Modroń, człowiek który tu się urodził i wychował, w czasie wojny siedział w pobliskim lesie jako partyzant, a potem w Polsce Ludowej zrobił karierę jako pisarz. Dostał obszerne i wygodne mieszkanie w Warszawie, posadę redaktora w „Chłopskiej Gazecie”, a każda jego nowa książka była natychmiast drukowana w dużym nakładzie. Władza ludowa umiała się odwdzięczyć za poparcie, zwłaszcza w tych najtrudniejszych latach, zaraz po wojnie. Wrócił Tuwim, Gałczyński, pojawił się Czesio Miłosz, jego dobry kolega sprzed wojny… Nawet odwiedził go na wsi podczas okupacji.

Ale najpierw miał być księdzem. Tak sobie umyślił i wymarzył jego ojciec – syna na księdza wykierować! Takie było rodzicielskie życzenie i marzenie. Ale młody Maciek ani myślał życie w celibacie spędzać. Kochliwy był bardzo. Potem w książkach ta miłość do niewieściego rodu u niego bardzo była widoczna.

Wstąpił do kościoła. Rozrosłe bujnie krzewy bzu pachniały intensywnie, niemal dusiły. Na każdym stopniu schodów ogrodzenia zatrzymywał się na chwilę. Tyle wspomnień kojarzyło mu się z uroczystościami kościelnymi. Wielkanoc, Boże Ciało, Boże Narodzenie… Kolorowe obrazy migały przed oczami jak w kalejdoskopie. Musiał się zatrzymać, serce waliło nieprzytomnie szybko. Wysupłał z kieszeni fiolkę i wziął małą pastyleczkę pod język.

W świątyni było niewielu wiernych. Starsze babcie w chustach, kilka gospodyń, trochę młodych osób. Mali chłopcy, ministranci w białych komeżkach, uwijali się przy ołtarzu. Wdychał znajomy zapach, trochę metaliczny, kadzidlany, niepowtarzalna woń kościoła. Pod chórem, w konfesjonale, dostrzegł siwiutkiego jak gołąbek księdza. Ukląkł i zamyślił się. Po chwili usłyszał ciche pukanie.

– Kradłem jabłka z księżego sadu – powiedział półgłosem.

– Dawno ci to, synu, zostało wybaczone – odpowiedział ksiądz z udawaną powagą.

Poznał Modronia. Wyszedł z konfesjonału, z uśmiechem na pomarszczonej twarzy i serdecznie się przywitał.

– Wróciłeś? Na długo? A może już na stałe? – zapytał ksiądz, bawiąc się guzikiem u sutanny. Zerkał przy tym z ukosa na okazałą walizę Modronia. – A może chcesz, synu, zrobić rachunek sumienia? Uzbierało się chyba trochę, co? Masz duży bagaż życiowy.

– Intencje zawsze miałem dobre – odrzekł w zamyśleniu stary pisarz.

Po wyjściu ze świątyni Modroń szedł wolno w stronę pałacu Margrabiego. Mieściła się tu teraz szkoła rolnicza z internatem. Grupki młodzieży, roześmianej i hałaśliwej, oraz przytulone pary, spacerowały po parku wysadzanym egzotycznymi platanami, o grubych pniach i rozłożystych konarach, a także rodzimymi lipami. Jakże inaczej wyglądał pałac w czasach jego młodości, chudej i biednej. Olbrzymi, wyniosły, niedostępny, jak szklany zamek z bajki. Figury ludzkie, rzeźby nad gankiem, wydawały się takie piękne i groźne. Teraz pałac wydawał się mniejszy, ot zwykła szkoła. Budynek był wyremontowany po zniszczeniach okupacyjnych i przez przejście frontu.

Ojciec wymarzył sobie dla młodego Macieja status księdza i nigdy mu nie wybaczył, że nie został proboszczem. Pisarz, cóż to znaczy pisarz? Tyle, co pisarz gminny, na posyłki urzędnik. Zabrakło ojcu pieniędzy na opłacenie studiów syna w Warszawie i młody Modroń zebrał się w sobie, poszedł do pałacu, „po prośbie”, jak sam sobie szyderczo mówił. Ostatni potomek Margrabiego przyjął go w swoim gabinecie, będącym wielką biblioteką, jaką zostawił po sobie Margrabia. Setki zabytkowych ksiąg, które katalogowali najlepsi naukowcy. Starożytne bezcenne pergaminy w specjalnych metalowych tubach.

Dziedzic wysłuchał go uprzejmie, wszak była demokracja, tytuły szlacheckie zniesiono, obejrzał egzemplarz „Wiadomości Literackich”, z opowiadaniem młodego Macieja. – No to pan jesteś dumą Ostrobrzega – uśmiechnął się trochę ironicznie, patrząc niechcący na workowate portki młodego pisarza. Wyciągnął srebrną papierośnice z monogramem, Poczęstował aromatycznym egipskim papierosem, podał ogień ze śmiesznej zapalniczki w kształcie białego słonia. Po naciśnięciu kciukiem trąby, z głowy egzotycznego zwierzęcia buchał ogień. Dziedzic też prenumerował „Wiadomości Literackie” Grydzewskiego, ale jakoś opowiadania Modronia nie zauważył. Dokładniej czytał pisma myśliwskie, niż literackie. Na wielkim dębowym biurku leżał za to egzemplarz kolorowego „Asa” i popularny dziennik krakowski, Ikac.

Młody Maciej nie palił nałogowo, nigdy nie przyzwyczaił się do papierosów, głównie z biedy, nie stać go było na taki wydatek. Jego ojciec kupował dla siebie kilka sztuk popularnych cowboye’ów, zwanych przez chłopów „cymbołkami”, w sklepiku Żyda, ale tym razem, w gabinecie dziedzica, przez grzeczność, żeby nie odtrącać poczęstunku, Modroń ciągnął egipskiego, trzymając papierosa w dwóch palcach, kciukiem i wskazującym. Puszczał dym cienką strużką, krztusząc się przy tym dyskretnie, w drugą, zwiniętą garść.

Modroń zły był na siebie za swoją niezgrabność i uniżoną postawę, choć młody dziedzic, ułan jazłowiecki, zadzierzysty, z wojskową szorstką grzecznością, traktował go przecież jak równego. Dziedzic był demokratą, ale Modroń czuł, że gdzieś te wieki pańszczyzny i obecne ubóstwo sprawiały, że była miedzy nimi przepaść. Między bogatym posiadaczem ziemskim, potomkiem Margrabiego, arystokraty, skoligaconego z dworami europejskimi, a nim, chłopskim pisarzem o lewicowych poglądach, który prosi o pieniądze na ukończenie studiów. A Margrabiego, choć był przeciwnikiem powstania zbrojnego, poważał nawet Marszałek Piłsudski, którego popiersie z brązu stało na biurku dziedzica. Margrabia śnił się komendantowi Legionów, kiedy ten nocował w jego pałacu, podczas marszu na Kielce w 1914 r..Potem wybuchła wojna i dziedzic, ranny podczas bombardowania, znalazł się w obozie jenieckim, chory, wyciągany stamtąd poprzez włoskich arystokratów, z którymi Hitler przez snobizm, i przez wzgląd na Mussoliniego, się liczył.

Podczas okupacji umierał mu ojciec. – Wiesz, po co się żyje na tym świecie? – zapytał już ciężko chory. – Po to człowiek żyje, żeby umrzeć. – to były ostatnie słowa starego Modronia.

Związał się wtedy z lewicową partyzantką, zbierali się na akcje, rozbili jedną mleczarnię. Wciągnął go przedwojenny socjalista, też literat, Mozga, spod Kielc, który za wiedzą Rosjan organizował podziemną Radę Powiatową. W chłopskiej stodole, pod lasem, zebrało się kilku działaczy i obradowali. Fotografował ich rosyjski zrzutek i w gazetach frontowych Armii Czerwonej, wydawanych w języku polskim dla ludności cywilnej, rychło ukazały się artykuły z fotografiami nowej władzy ludowej. Przedwojenny starosta Lamot, prosto z obozu jenieckiego, gdzie trafił we wrześniu 1939 roku, wyjechał do Anglii. Nie czekało go tu nic dobrego. Pińczowskie więzienie wypełnione było przedwojenną i okupacyjną reakcją.

Modroń cudem uniknął śmierci z rąk oddziału Narodowych Sił Zbrojnych „Żbika”, który przemaszerował przez powiat, zostawiając na swojej drodze trupy rozstrzelanych komunistów. Mieli swoich informatorów wśród miejscowych, sami się jacyś ludzie zgłaszali z donosami, nie czekając aż „Żbik” ich zapyta. Pewnie ci sami, co donosili Niemcom. Taka wredna natura ludzka.

Nadciągał nieuchronnie front. Niemcy wszystkie konie z hodowli dziedzica popędzili na zachód. Piękne araby, z wysmukłymi, łabędzimi szyjami, marszczyły, delikatne jak skórka moreli, chrapy, stłoczone w panice, bite przez pijanych łajdaków. Ze zdenerwowania plątały im się długie, smukłe nogi. Obserwował tę scenę o zachodzie słońca. Żal mu było szlachetnych, rasowych koni, które żołdacy zamęczą i zadręczą na śmierć na wojennych szlakach.

Rosjanie rozlokowali się w pałacu. Z bezcennych książek i dokumentów Margrabiego, rozpalili w środku salonu wielkie ognisko. Cud, że cały pałac nie spłonął. Tylko w posadzce została wypalona czarna, paskudna dziura. Stare inkunabuły czerwonoarmiejcy wrzucali pod koła ciężarówek, bo te buksowały w tłustej mazi błotnej. Modronia serce bolało, ale cóż miał zrobić? Protestować? Rzucać się jak Rejtan pod koła ciężarówek? Jeden strzał zniecierpliwionego komisarza i byłoby po nim.

Zaraz potem dostał się do Rady Powiatowej, jako pełnomocnik od kultury, w praktyce miał przejmować majątki ziemian. Mógł teraz przyjąć dziedzica Ostrobrzega w swoim gabinecie. Ale rychło okazało się, że był tylko figurantem. Naprawdę rządziło wszystkim UB, z radzieckimi towarzyszami jako doradcami. Z ulgą więc przyjął zaproszenie kolegi, który zaproponował mu posadę i mieszkanie w Warszawie.

Do polityki się nie mieszał, choć proponowali mu kandydowanie do Sejmu, a także inne, intratne stołki, na świeczniku. Wolał ciche dyrektorskie posadki w placówkach kulturalnych, z ograniczoną odpowiedzialnością.

A teraz znów Polska jest na rozdrożu. Trwają obrady Okrągłego Stołu, więc przewrót odbędzie się w sposób cywilizowany, nikt nie ucierpi, nie będzie ofiar, ale przecież wszyscy starzy pisarze są krytykowani. Chcą ich usunąć z pamięci czytelników. Pod drzwi Modronia też ktoś w nocy przynosi jego książki.

Najwięcej krzyczy zza granicy ten Memling-Budziński, pochodzący z żydowskiej rodziny pod Kielcami. Swoje przeszedł w gułagu sowieckim, potem wraz z Andersem znalazł się we Włoszech, a teraz ze słonecznego Neapolu, poprzez Radio Wolna Europa, pomstuje na literatów w kraju, że kolaboranci, że bezwartościowe książki, tylko na śmietnik. Atakował nawet samego Czesława Miłosza, przyjaciela Modronia, za jego powojenny flirt z władzami komunistycznymi. A przecież ten Memling, to socjalista przedwojenny, może nawet komunizujący. Bo Żyd prawicowiec, to wbrew naturze – uśmiechnął się Modroń pod nosem.

Pies ujadał na niego zajadle. W domu zapaliło się światło w oknie. Modroń spod ogrodzenia domu swojej siostry zawrócił na dworzec. Późno się zrobiło, nie chciał jej budzić, tłumaczył się sam przed sobą, ale tak naprawdę nie chciało mu się z nikim gadać, tłumaczyć, po co, dlaczego? Postanowił wracać do swojego domu w Warszawie. Sam nie wiedział, czemu tu przyjechał, pod pretekstem odwiedzin rodziny.

Kiedy siedział już z powrotem na pustym peronie, przestraszył się pewnej myśli, bo przypomniał sobie, jak Lew Tołstoj uciekał pociągiem przed śmiercią, a może przed żoną? Czyżby on też czuł zbliżającą się już śmierć? – Człowiek żyje po to, aby umrzeć – pamiętał słowa swojego konającego ojca.

Powracający pociąg z piskiem i zgrzytem hamulców zatrzymał się na stacji. Modroń, taszcząc swoją pustą walizkę, z ulgą wsiadł do przedziału. Zobaczył wielkiego nocnego motyla, który tłukł się o szybę. Otworzył okno jednym energicznym ruchem i patrzył z uśmiechem, jak owad, niezgrabnie, ale uparcie, żegluje w powietrzu przed siebie. Na peronie panowały ciemności, rozświetlane lampami, zawieszonymi w pustce, jak słońca we wszechświecie.

 

Zdzisław Antolski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko