Krystyna Tylkowska – Fale w kostiumie teatralnym i współczesnym

0
194

Krystyna Tylkowska


Fale w kostiumie teatralnym i współczesnym


(o Falach w reżyserii Agnieszki Błońskiej,

wystawionych w Soho Factory w Warszawie)

 

 Przed wielu laty poznałam twórczość Virginii Woolf. Jeśli literatura to forma uwodzenia, „jestem uwiedziona na zawsze i bez wybaczenia.” Świat Woolf stał mi się bardzo bliski, był jednym z tych, które mnie ukształtowały, przez pryzmat których postrzegam rzeczywistość do dziś. Później miała miejsce ekranizacja Godzin Cunninghama, co w Polsce zaowocowało modą na autorkę Pani Dalloway. Miało to swoje dobre strony, gdyż kilka powieści angielskiej pisarki zostało wówczas wydanych po raz pierwszy w naszym kraju. Inne natomiast, (w tym Fale), znane już rodzimym czytelnikom doczekały się kolejnych wydań i stały się bardziej dostępne.

 

  Fale to chyba najpiękniejsza z książek Virginii Woolf. Monologi szóstki bohaterów, opowieść o sześciu istnieniach… przyjaciół? Ludzi sobie obcych?A może opowieść o sześciu twarzach, wariantach jednej osoby? Monologi, które nigdy się nie przecinają, nie zmieniają w rozmowę, choćby w dialog pozorny. Jednak bohaterowie niekiedy mówią o sobie nawzajem, komentując swoje czyny i doświadczenia. Jest jeszcze siódma, milcząca, nie wypowiadająca się postać- Percival. Jego obecność jednak jest bardzo wyczuwalna, nie tylko dzięki wypowiedziom pozostałej szóstki i sprzecznym emocjom, które osoba ta w nich wzbudza. Percival zdaje się spajać ze sobą wszystkich, jakże samotnych bohaterów, jego cząstka jest w każdym z nich. Może zresztą wypowiada się poprzez rytmiczny odgłos fal?

 

  To bardzo poetycka powieść. Przełożenie jej na język teatru wydało mi się niemożliwe. A jednak się udało! Teatralna adaptacja na dodatek nie uroniła nic z walorów i piękna swojego literackiego pierwowzoru. A musiała być to praca karkołomna! W jaki sposób pociąć, skrócić na potrzeby sceny dzieło, które urzeka każdym swoim zdaniem? Poza tym, biorąc pod uwagę fakt, że odbiorcami spektaklu nie będą sami wielbiciele twórczości Virginii Woolf, jak sprawić, by ten trudny, poetycki tekst był czytelny, atrakcyjny dla współczesnego widza?

 

  Tym większe brawa dla reżyserki Agnieszki Błońskiej i dramaturga, autora adaptacji Pawła Dobrowolskiego. Wydaje się zresztą, iż pani reżyser jest dokładnie osobą, która mogła w zwycięski sposób podjąć wyzwanie, jakie niesie za sobą sceniczna adaptacja Fal. Agnieszka Błońska bowiem jest autorką projektów teatralnych Był sobie dziad i baba(o emerytowanych tancerzach, wspominających chwile swojej sławy, więc także o starości i przemijaniu) i Grubasy (o ludziach wykluczonych z powodu otyłości, a tym samym o tolerancji i kanonach piękna). Projekty te, wedle słów Błońskiej, „odnosiły się do teatru jako miejsca dyskursu społeczno- politycznego”. Oprócz tego stanowiły jednak okazję do formułowania pytań o kondycję ludzką, o sposoby istnienia, funkcjonowania w świecie, o tworzenie i poszukiwanie własnej tożsamości, wreszcie pokazywały koleje życia, etapy, ból przemijania.

 

  Wszystko to w jakiś sposób konweniuje z problematyką Fal, mimo iż w tym przypadku reżyserka musiała zwrócić się ku wnętrzu człowieka, porzucając tło społeczne.

  Kiedy wchodzimy w przestrzeń teatralną, akcja już się toczy. Zewsząd słychać szum fal.  Scena pozbawiona jest niemal dekoracji. Na jej środku leży kobieta w eleganckiej sukni, co nie pozwala wziąć jej za plażowiczkę, turystkę. Wydaje się raczej symbolem morza, jedną z fal, co sugerują płynne, rytmiczne ruchy i sukienka, tajemniczo mieniąca się w świetle reflektorów. Kobieta- fala odczynia swój leżący taniec do chwili, gdy na scenie pojawiają się pozostali bohaterowie. Wówczas zmienia się w Jinny- tę postać, której rysem charakterystycznym jest ciągła potrzeba tańca, ruchu. Sceniczna Jinny, grana przez Weronikę Pelczyńską, wyraża się zresztą właśnie poprzez taniec, w ten sposób snuje swą opowieść, bardzo rzadko mamy okazję ją usłyszeć.

 

  Wraz z pojawieniem się kolejnych bohaterów przestrzeń gęstnieje. Ustawione po bokach stoły, wcześniej niezauważalne, tworzą granice, dookreślają miejsce każdej postaci, wyznaczają rytm i kierunek. Te jedyne dekoracje pomogą aktorom w wyrażeniu emocji, (przecież można po nich biegać, stukać w nie).  Będą też stanowić rodzaj tablic, na których pragnie się wypisać, wyrysować, zaznaczyć ważne życiowe momenty. Na koniec przedstawienia całe zostaną pokryte kredowymi napisami, rysunkami, symbolami, w czym każda ze scenicznych postaci   będzie miała swój udział.

 

  Kiedy wybrzmią pierwsze słowa, z sufitu zjedzie również sześć ekranów. Na każdym pojawi się twarz  jednego z bohaterów spektaklu. Co jakiś czas twarze będą znikać, zmieniając ekrany w białe, puste płachty, aby potem powrócić w starszej, bardziej zniszczonej życiem wersji.  Im bliżej końca przedstawienia, tym portrety zaczną stawać się bardziej abstrakcyjne, tracić szczegóły, kontury, rozmywać się, niknąć.  Piękny symbol przemijania, upływu czasu.

 

   Istotą spektaklu jest jednak poezja ukryta w słowach, albo raczej poezja wydobyta przez aktorów z prozy Virginii Woolf. Wypowiedzi brzmią bardzo współcześnie, przejmująco. Wzruszają i poruszają widzów. Mówiący bohaterowie stają się jakoś bliscy i prawdziwi. Powtarzające się sekwencje ruchów podkreślają cykliczność życia, pokazują emocje, których nie trzeba nazywać.

 

  To, że słowa tak pięknie, wiarygodnie wybrzmiewają ze sceny jest zasługą aktorów, z których każdy jest niezwykłą osobowością sceniczną. Za pomocą oszczędnych  środków stwarza bardzo wyrazistą postać.

 

Oczom widzów ukazują się  więc: Tańcząca Jinny, Susan (Anna Sroka-Hryń) silna,pełna nienawiści, ale też kryjąca w sobie  niezwykłą delikatność. Zagubiona, przestraszona Rhoda (Klara Bielawka), nieumiejąca się dookreślić, zbyt słaba, żeby być szczęśliwa. Louis, grany przez Jakuba Snochowskiego, który w życiowych potyczkach szybko traci wrażliwość, zmieniając się w pełnego żółci karierowicza i snoba. Zbyt delikatny, kruchy Neville (Romuald Krężel), który nie potrafi zgodzić się na zastaną wersję świata. No i Bernard (Paweł Nowisz), starszy od pozostałej piątki, najbardziej statyczny, ale też mówiący najwięcej, co czyni z niego przewodnika, narratora. To on nazywa kolejne etapy życia wszystkich postaci.

 

  Wszyscy bohaterowie są bardzo samotni. Nie odnajdują szczęścia, co najwyżej chwile radości, ekstazy, ale właśnie te drobne chwile nadają ich życiu sens.

 

  Spektakl bardzo porusza, zmusza do refleksji nie zawsze przyjemnych, ale chyba niezbędnych w dzisiejszym zgiełku. Dzięki wszystkim twórcom przedstawienia słowa Virginii Woolf, ubrane w teatralną formę brzmią bardzo dobitnie, współcześnie i aktualnie.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko