Marek Jastrząb
Zaczarowana drynda, albo duch naszych czasów
Karetka pogotowia, jak nakazuje obyczaj, zaprzężona w cztery rącze cuganty, miała, oprócz kogutka, przynitowane bezpośrednio do pleców woźnicy na koźle, dwa firmowe znaki dwóch kompatybilnych firm.
Jeden, to zakład pogrzebowy i wówczas jeździ stępa, świadcząc karawanowe usługi, drugi, to Hurtownia Sakramentów Małżeńskich. Wtedy zjawia się serwisowy łazęga, by zamontować turbinę z przyświstami i wówczas pojazd pędzi rysią, a w zależności od ładunku, woźnica zmienia wyraz twarzy.
Jeżeli zaś chodzi o pasażerów: ma się pewność, że im cała ta komedia powiewa, że gdyby było na odwrót, też by było niczego.
Kraczydła
Przeptaszenie stało się ciałem; na dzień dzisiejszy jest nas dziesięć, no, może dwadzieścia miliardów z hakiem i całym pogłowiem obijamy się na drzewach. Natomiast na dzień wczorajszy było nas, średnio licząc, ze dwa razy mniej.
Poprzednio nie mogliśmy swobodnie drzeć mordy, bo każdy ptaszek miał swoją prywatną gałąź, konar z podsłuchem przebranym za dzięcioła. Teraz, jak wszyscy, mamy sublokatorów. Im kto wcześniej zaczyna zawodzić, tym prędzej wywrzeszczy sobie większą substancję odpoczynkową – tego też co rychlej przenoszą aż pod koronę drzewa, gdzie przewidziano dla namolnych większe metraże, znośne warunki, istne raje.
Z czasem i dla nich wprowadzono szlaban na kłapanie dziobem. Kto został przyłapany na lamentowaniu bez zezwolenia i pytlował na dziko, tracił prawo do stałego zasiedlania gałęzi. Z punktu dostawał skierowanie do bajora na zadupiu i tam, do upadłego, mógł zajmować się roszczeniami. Niewielu więc było chętnych do oficjalnego kręcenia dziobem.
Ten, co pomstował po cichu i na pół gwizdka, bez uprzedzenia zostawał odgórnie doceniony i mógł dopraszać się podciągnięcia pod ulgowy przepis gwarantujący możliwość zasiedlenia całego drzewa. Wtedy wywyższał się na swojej powierzchni, puszył się, szarogęsił i kokosił ze swoją metrażową pomyślnością, aż wszystkich przestrzennie upośledzonych za mocno kłuło to w oczy i nie było wyjścia: musieliśmy przywołać go do porządku i, dla przykładu, walić go w cztery litery, by nabył ogłady.
A cały ten galimatias z zagęszczeniem powstał z powodu wron; wrony od zamierzchłych czasów żyły w opozycji do logiki:
a)
opowiadały się za demokratycznym znoszeniem jaj,
b)
zawzięły się na nas złośliwie postanawiając przekształcić się w liczebniejsze stado i zajęły się nauczaniem śpiewu.
Zaloty królewicza Zagryzka
Królewna stała się panną do wzięcia. Co się tyczy jej rodziny, to pewnego dnia przestała istnieć, a pozostałą częścią dworu owionęła plotka, że zalecać się do niej postanowił Zagryzek, krewki tetryk, sflaczały lowelas i znany fanfaron. Był z niego dosyć wiekowy młodzian, który obiecywał przy świadkach, że spuści manto każdemu, kto by mu się ośmielił przeszkodzić w konkurach. Wszyscy jednak wiedzieli, jak fatalnie pudłuje z bandoletów i niemrawo wywija bambusową szablą, nikt więc zdrowy na rozumie nie miał ochoty wierzyć w jego przechwałki. Mimo to zadufany w sobie Zagryzek wsiadł na pomyloną szkapę i z animuszem w gąsiorku wyruszył na podbój serca królewny.
Dużo by mówić, ile miał przygód, ale mówić o tym nie warto, bo już po kilku tygodniach trafił do pałacu bram. Był zmordowany od dźwigania kobyły, która co prawda nie umiała mówić, ale za to pięknie rżała ludzkim głosem.
Wycieńczony, dowlókł się do głównej stodoły dworzyszcza, gdzie lokaj w akselbantach, zamiast uniżenie prosić go na pokoje, dał mu talara i oznajmił: rad jestem poczciwcze, żeś zawitał w moje skromne progi, wszelako daremnie ponosiłeś mozoły, albowiem tu jadła, napitku, ni tym bardziej barłogu nie uświadczysz. Ducha jednak nie trać, gdyż zarutko pod lasem sterczy szklana góra, a na tej górze karczma. Gdy tam dojdziesz, obrok mieć będziesz, a i szkapa też sobie odsapnie.
Już się zamachnął, by drzwi zatrzasnąć, kiedy Zagryzek rzekł: słuchaj no, ropuchu niemyty, jestem Zagryzek, a więc nie byle sroka, toteż prowadź mnie do królewny, bo inaczej przeflancuję ci ucho lewe na prawą stronę i będą cię brali za trędowatego.
Rozsierdzony lokaj wziął się pod boki, półgębkiem zarechotał, a na jego twarz wystąpiły cętki. Z wyraźną wzgardą zlustrował zaświnione szaty Zagryzka, w przeczyste niebo wzrok wbił, na koniec parsknął:
dosłysz mnie choć raz dziadu wredny! Jeżeli chodzi o królewnę, to ona już nie jest królewną, a pomywaczką srebrnych statorów, które miłościwie zezwalamy jej pucować. Jako była władczyni, mieszka w karczmie na szklanej górze. Skończył się nam feudalizm i od dwóch dni mamy republikę, a ja zostałem jej najjaśniejszym prezydentem. Doszły mnie wieści, że pozbawili cię tronu, berła i wszystkich termoforów, ale nie frasuj się: na razie nie są to wiadomości sprawdzone, tylko jakieś niesprawdzone słuchy. Szwankują mi donosiciele, ponieważ republika, to u nas ustrój niemowlęcy i w asortymencie tajnej policji mam niedobory. Starzy szpicle nie mają powodu służyć mi aż do śmierci, a nowych się jeszcze nie dorobiłem.
Prezydent kichnął w rękaw i prawił dalej tak:
ja tu z tobą gadu-gadu, ale czy jest sens narzekać z tobą, skoro z ciebie kacyk? W koperczaki się zachciało na stare lata? Prorokuję ci tedy, że wkrótce za banitę brany będziesz i w żadnym przyzwoitym pałacu miejsca nie zagrzejesz .
Zagryzek wszelako nie miał zamiaru martwić się przy fagasie. Monarszą głowę swoją władczo podniósł na znak, iż co do losu żywi inne przekonania, wyminął go, wziął szkapę na barana i ruszył do karczmy na górze, ale że góra była szklana, śliska i niedostępna, szkapa zaś ciężka, Zagryzek stwierdził, że zanim dojdzie do karczmy, ducha wyzipie.
– Niech to dunder świśnie – krzyknął.
I dunder rzeczywiście świsnął jak na zamówienie.
Królewicz zdumiał się.
Na wszelki wypadek odmówił trzy pacierze za spokój duszy dundra.
Poskutkowało; ucichło i w całej przyrodzie było jak na zamówienie: ptaki ujadały sopranami, strumyk wił się i szemrał po parowach, a góra z królewną stała sobie tak niziutko, jak pragnął, więc z łatwością wlazł na nią i do drzwi karczmy zapukał.
Te natychmiast otworzyły się zapraszająco, lecz królewicz nikogo nie ujrzał, więc pomyślał sobie tak:
mój ty dunderku roztomiły, pomogłeś mi się tu wgramolić, pomóż więc, bym był jak ongi, przystojny, młody i miał królestwo, a zmówię za ciebie ze trzy następne pacierze .
Kiedy skończył modlitwę do dundra, powiał solidny wiatr: karczma w pałac się zamieniła, a dawniejszy prezydent trzepał pokłonami kobierzec. Zagryzka pod kolana ucapił i zaniósł do sali tronowej, gdzie szykownej urody panna, z garkotłuka w królewnę przeczarowana, witać go poczęła zawzięcie.
Co sobie naobiecywali, jaka między nimi wybuchła sympatia, siła by gadać. Dość, że wkrótce odbyło się ich huczne weselisko i ja na nim byłem i beczki z miodem taszczyłem.
Z pamiętnika sklerotyka
Było to tak dawno temu, że w Listopadzie był Listopad, a Dzień Próżniaka obchodziło się codziennie, mówiłem, gdy kto pytał, od kiedy go znam. Lecz gdy kto mnie indagował, dlaczego akurat z nim zadaję się najdłużej, do głowy przychodził mi dżem; nie jakieś pożywne i tłuste wióry z supermarketu, ale zwykłe, truskawkowe smarowidło dopasowane do zwyczajnego chleba; dżem stojący nieustannie w tym samym miejscu, na regale, między Encyklopedią Guseł, a Podręczną Historią Krętactwa.
*
W tych latach nic nie było jak trzeba; nie pasjonowały nas bzdety, te egzystencjalne kociokwiki do poruszania w oziębły czas nudów na pudy, nie fascynował nas potargany świat odwiecznych pomyłek i tradycyjnych napraw, cyklicznych, napadowych powrotów do nagle przypomnianych sobie korzeni, ruchomych faktów, pojęć prostych i niewątpliwych zarazem; nasz był przewidywalny i niezmienny, ograniczony przestrzenią pokoju, w którym byliśmy tylko przed sobą, sam na sam ze swoimi problemami.
*
Przychodził do mnie co środę, bo co środę moi staruszkowie bawili u jego, bo nasi protoplaści pracowali w tym samym urzędowisku, poruszali się więc w obrębie podobnych zmartwień i ubolewań okraszonych kostką lodu z kropelką czegoś mocniejszego. A kochane mamy, przy ludziach zwiewne i rozmarzone uosobienia finezji, przyjaciółki na bij zabij, w domu zaś – ckliwe zrzędy, Erynie przeganiające nas wykrochmaloną ścierą, skrupulatne i pamiętliwe, siedząc biodro w biodro obok swoich anemicznych gladiatorów, słuchały ich zakrapianych oracji z wytężonym namaszczeniem.
Ale że słuchały bez możliwości wejścia im w słowo, wepchnięcia się z pociechą w ich rozmamłane biadolenie, że konwersacja naszych ojców, z każdym no to chlup, przestawała być merytorycznym dialogiem, a przekształcała się w nieskoordynowany klekot, gdy tylko nadarzał się pretekst do zostawienia ich, wybywały do kuchni, przenosiły się tam, by w swojackim otoczeniu lodówki wymieniać się najnowszymi przepisami na duszoną małpę w sosie koperkowym.
*
I podczas gdy nasi ojcowie zajęci byli kolejną zabudową świata, a świat krążył między kazaniem o sprawiedliwości a potrawką z niedojrzałej papugi, my, wolni od ich trosk, słuchaliśmy płyt i patrzyliśmy na znikający dżem wiedząc, że kiedy starzy wrócą do domu, zastaną przesłodko śpiące na wznak, dwie rozkoszne dzieciny padnięte na tapczan jak zbolałe sznyty.
Fragment opowiadania Quasimodo
Od kiedy Mama stwierdziła, że dorosłem i większy nie będę, spece od medycyny poradzili, by mnie przekonała, bym dogadał się ze swoją aparycją i dał sobie siana z wychodzeniem z pokoju. Oznajmili, że mogę się powolutku żegnać z planami na przyszłość i powinienem odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, bo nadeszła dla mnie właściwa pora na medytację „o czarnych godzinach i najwyższych czasach”; powinienem zająć się przestawianiem zwrotnic z przyzwyczajeniami i studiowaniem nekrologów. Mówili, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera, co jest, i chodu, więc niech nie traci wiary, nie martwi się skoliozą, ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, wyjścia, przejścia i dojścia, sanatoria i domy z opieką. Jeszcze nie ma tak, by nie było wyjścia! Przecież znane są przykłady, iż ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, i tylko klops.
Powiadali, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest: fizyczna utrata staje się psychicznym zyskiem. Należy mnie nakłonić, bym odstawił zmartwienia, przekabacić mnie na zdrowy rozsądek, podszepnąć, bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniu do medycyny i nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść i powiedział sobie: kto tu rządzi.
Ma mnie przypilnować, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.
Byli nasączeni optymizmem, zbawczymi radami, poleceniami, pociechami, przestrogami, toteż cały mój dotychczasowy, uporządkowany świat skurczył się, złachmycił, zatrzasnął przede mną podwoje z obietnicami, a Mama, jak zwykle – energiczna i nie znosząca sprzeciwu, postanowiła dodać mi otuchy, wypompować ze mnie zgorzkniałą krew i nie dopuścić, bym zwątpił w świetlaną przyszłość.
Od razu też zadbała o kontakty z kumplami z podwórka. Już nie suszyła mi głowy, że przychodzą i brudzą. Nagle była tolerancyjna, przegrzeczna, uśmiechnięta, a niekiedy – taktowna, bo kiedy chcieliśmy zostać sami, wiedziała, gdzie są drzwi.
Ni stąd ni zowąd wpadła na pomysł, że do prowadzenia normalnego życia potrzebuję świeżego powietrza i mniej dusznej atmosfery, czyli wyjścia z domu. Załatwiła mi wieczorówkę, ogólniak dla pracujących i specjalny, akumulatorowy wózek. Miałem mieć zajęcia przez parę godzin w tygodniu. Ale pojawił się problem, bo wymagano zaświadczenia, że pracuję, a lekarze mi zabraniali. Pogadała więc, z kim trzeba, i nikt się nie czepiał.
*
Szkoła była faktycznie średnia i to pod każdym względem: przetłoczona, pedagogicznie posępna i niskobudżetowa. Uczyłem się jednak, bo chciałem do czegoś dojść, coś osiągnąć, wejść na grzędę, zająć czymś zgorzkniały umysł, uspokoić Mamę, że sobie poradzę.
Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie na dystans. Różniłem się od niej. Nie była przyzwyczajona do widoku Quasimoda. Ale do rzeczy: tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdyśmy się poznali, siedział tuż przy tablicy, a ja – stolik za nim, tak że zobaczyłem jego twarz dopiero na przerwie. Z początku nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Lecz całe to odczucie uległo zmianie, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa o mojej kontrowersyjnej prezencji, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem.
Przyjąłem bez sprzeciwu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, jestem nieoswojony z życzliwością. Bałem się jednak odmówić, obawiałem zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że bez odrazy wdycham dym i dopiero po dzwonku pojechałem na salę.
I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami: upychałem wszystkich do jednej przegródki. Odkryłem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki, a przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nimi.
Później wspólny papieros stał się tradycją naszych monosylabowych spotkań. Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie. Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź. Inni tak, reszta dyskutowała, popisywała się i wpadała na nieuctwie. Natomiast on stronił od wyrażania poglądów i początkowo sądziłem, że ich nie posiada. A kiedy już zdecydował się odezwać, zyskałem pewność: dysponował niejednym.
O czym mówiliśmy, nie pamiętam, przecież trochę minęło. Może o matmie, bo miał z nią sęki, może o historii, bo to była ta właśnie dziedzina, w której mogłem się wykazać, zwrócić na siebie uwagę; przez moment, dopóki nie uświadomił sobie, że wcale mi nie chodzi o historię, ale o to, by z nim być.
Już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę. Byłem zasadniczy, nieugięty, pełen skamlącej elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem, przekonywałem, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował. Przecież chce, bym miał znajomych.
Wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest „taki jakiś” i nie kończyła – jaki. Co miała na myśli, pozostawało zagadką. Chyba nie godziła się, że zajął moje serce, a może były tego inne powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, prześcieliła łóżko. Przygotowała kawę, były ciasteczka, zezwoliła nawet na muzykę i spotkaliśmy się.
Przypisy do opowiadania Staruszkowo
Boss
Przywlókł się razem z nadejściem grudniowej dżumy, kiedy o „Solidarności” zakazano mówić, gdy po zdjętej tablicy lokalnej gazetki, jej buńczucznych inseratach i politycznych wiadomościach zostały jaśniejsze plamy, wyblakłe zacieki cudzej aktywności, a przestraszeni ludzie, obdarci z wczorajszych iluzji, snuli się korytarzami jak otępiali, popatrując na siebie z ukosa, bojąc się własnych cieni.
On jednak był zadowolony, promienny. Oto wreszcie zarysowała się przed nim niepowtarzalna szansa, nadszedł jedyny w swym rodzaju moment na udowodnienie wszystkim niedowiarkom, że można polegać na nim jak na Zawiszy, że wypełni wszelkie postawione przed nim zadania. A zadania nie należały do łatwych. Przeciwnie, polegały na przywracaniu poprzednich płycizn, na tłamszeniu ledwo co rozbudzonej samodzielności. Nie próżnował. Już w niedzielę rezydenci poznali, co to „rygor”, „pysk na kłódkę” i „zapadająca klamka”.
Boss, nowa miotła w dekoracjach wcześniejszej epoki, z czasów, które, wydawało się, odeszły, kroczył po nieznanym obejściu z miną tryumfującego kolonisty i starego rutyniarza. Kiedy przed śniadaniem, przybrany w biel wykrochmalonego fartucha, zaglądał do sal z pensjonariuszami zrolowanymi w kołdry, większość z nich brała go za „Inspektora”, osobistość przysyłaną tu, by od ręki rozwiązywał ich przykrości, za postać przystosowaną do wysłuchiwania skarg, wdrożoną do dawania po łapach, nacierania uszu lub jechania po premii.
Gdy pojawiał się, chwytano go za chałat, potrząsano nim jak zbolałą gruszą i kiedy jeden kończył truć, drugi, spod kołderki, nie czekając na uzupełnienie pomstowań współniedolanta i doskomlenie ich do klarownego meritum, przejmował stery, podchwytywał wątek, rwał meszek z głowy, grzmocił się wiotką piąstką po zapadłej piersi, po wystających żebrach, dając liczne ilustracje urojonych krzywd, a Boss, z wiele obiecującym westchnieniem, skrzętnie zapisywał w notesie uwagi dotyczące zapchanej umywalki, lamenty o personelu, który ociągał się ze współczuciem, nie był zorientowany w ich potocznych zmartwieniach, ze wzgardą odwracał się od ubolewania.
Z czerwonym notesem na tle białego fartucha prezentował się doskonale. Pod zmasowanym ogniem pretensji, uśmiech na jego twarzy przechodził remont, malutką modernizację; przekształcał się w coś w rodzaju spłoszonego grymasu. Lecz był to grymas nie tyle spłoszony, co przeciwnie: odzwierciedlający rozdrażnienie właściciela, ilustrujący jego zasłanianie się nawałem papierkowych obowiązków: uśmiech ów wieńczył furiackim ściskaniem wyciągniętych dłoni, ukradkowym liczeniem palców, wyczekującym spoglądaniem na drzwi, które, psiakrew, nie kwapiły się przyjść mu na ratunek, stłumionymi przekleństwami pod nosem, raptownym wypadaniem na korytarz, umykaniem z oparów gęstniejących pretensji, ocieraniem czoła i wilgotnych rąk.
Wewnętrzny regulamin
Kto się bał ciasnych pomieszczeń, miał lęk przestrzeni, ten musiał jeździć windą sam, temu wara było zmagać się z poczciwymi schodami. Kto zanadto lazł Bossowi w oczy, nie chciał się upajać tym, że jest zaopiekowany w sposób najlepszy z możliwych, cackał się ze swoją przypadłością, za często wyjeżdżał z „ranami”, których trzeba się było domyślać, kto zazdrościł pozostałym, że są częściej samodzielni, częściej wyjeżdżają wózkami do parku, temu serwował szlaban na uciechy, ten miał odwiedziny albo skracane, albo tak rzadkie, że lepiej by mu było, gdyby ich nie miał wcale. Kto z poprzedniego wcielenia przywoził psa, bo nieopatrznie sądził, że trafił do domu, a nie do koszar z fundamentalistami, ten już od parteru bywał pouczany, że zwierzęta są niehigieniczne, załatwiają się nieprzepisowo, gromadzą zarazki, biegają bez nadzoru, kagańca i kotylionów, roznoszą niechlujstwo, palą się do robienia głupot nieuwzględnionych w regulaminie, są bez kultury i od ogona po wąsy niezdyscyplinowane, dowiadywał się, że jeśli nie chce podpaść tutejszym pretorianom i być przez nich obruganym z góry na dół, we własnym interesie powinien pozbyć się zapchlonego tałatajstwa.
Fragmenty opowiadań z książki Zaczarowana drynda, czyli duch naszych czasów, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Pisarze.pl