Sławomir Majewski
SEBASTIAN J. THEUS “CASABLANCA”
O Autorze
Sebastian J. Theus urodził się w miasteczku Zutphen leżącym u zbiegu rzek Berkel i IJssel, jako nieślubny syn tamtejszej kobiety i lekarza z Bresse. Wychowany w Cleves, zamierzał wstąpić do zakonu augustianów lecz ostatecznie zwyciężyło w nim zamiłowanie do profesji literata.
(Sławomir Majewski)
CASABLANCA
Udzielając wywiadu pewnemu tygodnikowi, powiedział o sobie introwertyk a nie był żadnym introwertykiem, tylko wiecznie podpitym aroganckim sukinsynem w spodniach z zielonego sztruksu, flanelowych koszulach i kretyńskim borsalino a la Bogart, który sobie kupił po obejrzeniu “Casablanki”. Po co? To była jego wielka tajemnica. Tak wielka jak miejsce w którym mafia ukryła ciało Hoffy.
Czy był Szkotem? Jedni powiadali że tak, inni, że nie. Że wcale nie był Szkotem tylko zapitym Irlandczykiem ściganym przez IRA a jeszcze inni, że to potomek emigrantów którzy uciekli z Polski przed pogromami. Kiedy dociekliwi pytali o jakie pogromy chodzi, znawcy jego biografii porozumiewawczo mrużyli oko, dodając z uśmieszkiem
– I wcale nie nazywa się Mitchell.
– Nie nazywa się Mitchell? A jak?
– Goldberg.
– Goldberg… I co z tego?
– Nie rozumiesz? No…
Pocierali palce wskazujące o kciuki.
– Mosiek. Łapiesz? Przechrzta.
– Aaa, Mosiek!
– No, Mosiek!
A Mosiek nie nazywał się ani Goldberg ani Blumfeld ani nawet Rosenkrantz, bo z dziada pradziada nazywał się Mitchell. Henry W. Mitchell. Urodził się w Redville w Georgii, w zapomnianej przez Boga pipidówie na wysepce o miedzianoczerwonej ziemi uprawianej przez białą hołotę i rozpitych Czarnuchów. Tak, w tej samej Georgii o której Ray Charles tak słodko śpiewa Georgia, Georgia… Co w jego nazwisku oznaczało to duże Wu z maleńką kropką? On sam często się zastanawiał, czy to duże Wu z maleńką kropką nie skrywa aby jakiegoś Willbura albo Winstona a może nawet, uchowaj Boże, Wesleya ale nie, to było tylko takie duże Wu z maleńką kropką. I nic więcej.
W czasie Drugiej Wojny zaliczył w Europie niezbędną ilość lotów bojowych, zrzucając bomby gdzie się da a na pożegnanie z bronią spalił Szkopom Drezno i wrócił z naszywkami porucznika.
– Pieprzyć wojnę, powiedział w nocnym barze do pulchnej blond dziwki w typie Jean Harlow z tego filmu Tajemnicza Szóstka.
– Lepiej pieprzyć mnie, odpowiedziała dziwka i zaproponowała żeby poszli do niej, bo to niedaleczko. Propozycję przyjął bez euforii ale i bez sprzeciwu, po drodze kupując dla Harlow paczkę morelowych biskwitów a dla siebie flaszkę whisky i prezerwatywy. Zanim weszli po drewnianych schodkach do pokoiku nad warsztatem samochodowym, odlał się na tylne koło zardzewiałego samochodu. Otrzepując wacka zapytał
– Jean, widziałaś jak spadał?.
– Jak co?
– Jak spadał? Widziałaś?
– Oczywiście że widziałam, odpowiedziała pojednawczo i wzięła go pod rękę. Chodź, żeglarzu.
– Jestem lotnikiem.
– W porządku, John.
– Nie jestem John tylko Henry. Mam na imię Henry, Jean. I jestem pieprzonym lotnikiem.
– Jasne, Henry. Od razu widziałam że jesteś Henry.
– To okropne, Jean!
– I ja tak uważam, przytaknęła. Okropne. Chodź.
– Ale widziałaś? Powiedz, że widziałaś.
– Oczywiście że widziałam! A teraz chodź.
Rano bolała go głowa więc poprosił Harlow żeby się ubrała i kupiła mu whisky na kaca ale ona podała mu wczorajszą niedopitą butelkę, przyssał się łapczywie i gulgotał aż miło.
– Gulgoczesz aż miło, powiedziała życzliwie, nakładając pończochę.
– Zamknij się! warknął i gulgotał dalej aż miło, chociaż już wcale nie było miło.
– Jesteś gruboskórnym chamem, powiedziała ze łzami w oczach.
– Och, Jean! A weź ty i odpieprz się ode mnie na miłość Boską!
– Jesteś gruboskórnym chamem Henryku, powtórzyła ze szlochem i dodała, ranisz mnie.
Ranił ją, bo był gruboskórnym skacowanym chamem z wojennymi traumami płonących miast i eksplodujących budynków a ta dziwka wcale nie miała na imię Jean jak Harlow z Tajemniczej Szóstki, tylko Marta i przyjechała z Baton Rouge w Luizjanie, do swojej młodszej siostry Elaine, krawcowej. I wcale nie była dziwką tylko miłą, porządną dziewczyną szukającą gentlemana. Więc teraz siedziała w jednej pończosze gorzko płacząc, bo nie znalazła gentlemana tylko tego chama, Henryego a w dodatku tak się złożyło że poprzedni lokator przypiął do ściany fotografię Jean Harlow, wyciętą w 1937 z lipcowego numeru Movie Mirror więc powodów do płaczu miała aż nadto.
W 1950 Henry opublikował niegrubą powieść pod nijakim tytułem Poranek McCombiego. Ten jego McCombie nosił imię Rudolf i pracował w cyrku jako clown i zakochał się w panience imieniem Melanie z bogatego drobnomieszczańskiego domu. No więc on kochał Melanie a ona jego ale jej bogaci rodzice byli przeciw a jego rodzicom było wszystko jedno, bo od dawna nie żyli a na końcu powieści młodzi uciekają, rodzice Melanie w towarzystwie detektywów ich gonią, samochód z uciekinierami spada ze skarpy do morza, kochankowie giną i wszyscy bardzo płaczą nad ich wspólną mogiłą okropnie żałując, że nie pozwolili im się kochać. Koniec. Na milę śmierdziało toto tanim dramatem, toteż Henry zarobił niewiele a kiedy dokumentnie wszystko przejadł i przepił, spakował plecak i pojechał na Alaskę. Najpierw do Juneau, a potem do bezimiennej osady w której rąbał drzewa i od czasu do czasu strzelał do kudłatych grizzly. Nie pisał wtedy żadnych opowiadań, bo po robocie do północy chlał w paskudnym baraku robiącym za saloon i burdel a od północy do brzasku rżnął pijane Indianki, które zawsze były chętne do picia i rżnięcia. Dźgnięty nożem przez jakiegoś pijanego Polaka o kartoflanej gębie, długo leżał z gorączką w chacie z grubych bali starannie pielęgnowany przez squaw imieniem Czarna Sowa. To o nią poszło z tym Polakiem. Nie wiedzieć czemu, Henry wołał ją Casablanca.
Kiedy łososie ruszyły w górę strumieni i zapachniało futrami jesiennych grizzly, poczuł się jak Jack London który w 1902 roku sięgnął po zeszyt, usiadł i napisał Zew Krwi. Henry też usiadł i sięgnął po zeszyt a ponieważ nazywał się Mitchell jak Margaret Munnerlyn Mitchell Marsh, ta z Atlanty, ta od Przeminęło z Wiatrem, więc napisał powieść o życiu snobistycznych bostońskich wyższych sfer. I nie znajdziecie w niej ani linijki o poszukiwaczach złota, traperach czy wilkach z białymi kłami o których pisał London albo ten drugi, Curwood.
Kiedy jego rany zabliźniły się na amen a on skończył pisać, wysłał Casablankę z listem do osady; w liście był zeszyt z powieścią zaś adresatem szanowane bostońskie wydawnictwo. Pewnego wieczora przy łojówce odczytał depeszę
Pan Henry W. Mitchell Oczekujemy szybkiego
przyjazdu do Bostonu w celu zawarcia umowy.
Z szacunkiem…
Na wiosnę, jak tylko mróz i lody puściły a grizzly jeszcze spały pełne łososiowego tłuszczu, igliwia i jagód, spakował plecak, indiański tobołek Casablanki i ruszyli do Bostonu. Podpisał umowę na niebotyczne dla niego pieniądze i zaraz ożenił się z tą squaw która wprawdzie nie umiała poprawnie wymówić ni jednego słowa po angielsku ale kochała go dziką indiańską miłością. W głębi duszy cholernie go to cieszyło mimo że był gruboskórnym, egocentrycznym chamem z wojennymi traumami i kapeluszem a la Bogart, bo w głębi duszy od małego nie czuł się kochany za to doskonale opuszczony przez wszystkich i Czarna Sowa-Casablanca była dla niego jak solidny, ciepły dom z grubych drewnianych bali chroniący go przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Zaraz po ślubie kupił duży, ciepły drewniany dom z grubych, drewnianych bali mający uchronić ich przed wszelkimi niebezpieczeństwami; z okien rozciągał się cudowny, traperski widok na Zatokę a na jesieni Casablanca urodziła mu bliźniaki, dziewczynkę i chłopca. Napisał wówczas kolejną powieść z życia bostońskich wyższych sfer, która znowu przyniosła mu fortunę i utrwaliła sławę; to była druga część tamtej, pierwszej części historii z życia bostońskich wyższych sfer.
Czy już wtedy pił? Co za pytanie? Przecież był pisarzem, co oznacza że pił od zawsze. Tyle że kiedyś nikogo to nie obchodziło a teraz, kiedy był sławny i bogaty jego picie obchodziło wszystkich.
– Nie, panie prezydencie, to tylko obrzydliwe gazetowe kłamstwa!
Wrócił z Waszyngtonu wściekły jak szerszeń i od razu wyrzucił telefon na pryzmę z kompostem. To właśnie wtedy zaczął malować obrazy pełne łąk, niedźwiedzi, stokrotek i falujących wód. I ptaki na błękitnym niebie. Pił ociupinę więcej.
Po tragicznej śmierci Casablanki i dzieci których na wiosnę któregoś-tam roku wielgachna ciężarówka zmiotła z oblodzonej drogi, napisał tylko jedno króciutkie opowiadanie; było o starym, pogodzonym z losem Chińczyku z długim warkoczem i małymi stopami w złotych ciżmach. Czy symbolizowało jego pogodzenie się z losem?
Artur C. Moses, krytyk literacki powiedział w telewizji
– Gówno prawda, Henry nie pogodził z losem! Bo zważmy, czyż można się pogodzić z niedźwiedziem? I dodał, że twórczość Henryego W. Mitchella „dopiero teraz nabrała soczystości i koloratury”, i że niebawem „będziemy świadkami apogeum jego talentu, dzięki owemu straszliwemu, osobistemu katharsis”. Mówiąc to, Artur C. Moses był jak zwykle na fleku.
– Cholerny kutas! Skomentował te słowa Henry W. Mitchell, który obejrzał wywiad w telewizorze stojącym w gabinecie doktora Fraziera leczącego go z dolegliwość prostaty.
– Co z nim? Zapytał doktor Frazier pochylony nad wypiętymi pośladkami pisarza.
– Z kim? Zapytał pisarz doktora.
– Z twoim kutasem, Henry. Odpowiedział zaniepokojony doktor.
– Z moim kutasem? Zaniepokoił się Henry. Coś z nim nie tak? Z kutasem też?
Dobre pół godziny zajęło im rozwikłanie kwestii kutasa.
Wieczorami siadywał na ganku i pociągając z butelki patrzył na wieloryby płynące Zatoką, kiedy strzelały w niebo pióropuszami oddechów. Albo na mgławicę Monarchów lecących prawie 3000 kilometrów tylko po to, żeby obsiąść drzewa w Meksyku jakby tutaj brakowało im gałęzi czy czego tam trzeba do przezimowania.
Czasami zapisywał coś w grubym wystrzępionym kajecie albo stawał przed sztalugą i drobnymi pociągnięciami pędzla korygował jakiś detal: chmury, ptaka, fali, źdźbła, żuka na źdźble lub Indianina polującego na bizona.
Ta Margaret Boyle przyjechała u schyłku sierpniowego czwartku, takim wielkim oliwkowym Packardem. Na głowie miała filcowy, niemodny kapelutek z bukiecikiem sztucznych gardenii; pachniała Youth Dew i od razu zawołała przyjaźnie i wesoło
– Hello, panie Mitchell! Jestem Margaret Boyle z Chicago! Reprezentuję Chicagowski Przegląd Literatury Światowej i…
Henry jak raz siedział wtedy na ganku z napoczętą flaszką a ponieważ od miesiąca miał zły dzień, popatrzył na nią niewidzącymi oczyma
– Spierdalaj! Powiedział i pociągnął solidny łyk a ta Boyle ze łzami w oczach wsiadła do samochodu i odjechała. Po powrocie do Chicago poskarżyła naczelnemu
– Och, co to za cham i prostak!
Redaktor naczelny Derek Jacobi gryząc koniec ołówka kopiowego pokiwał łysą, jajowatą głową.
– Jak każdy introwertyk, Margaret. Ale jaki pisarz! Szkoda moje dziecko że ci nie wyszło… Jesteś damą a damy nie potrafią rozmawiać z bucami. Może kto inny będzie mieć więcej szczęścia. Może Stanley będzie umiał go podejść albo Jim Porter. Kurewsko mi zależy na wywiadzie z tym pieprzonym matkojebcą!
Tydzień później nieustępliwa panna Boyle ponownie zjawia się w posiadłości Henryego W. Mitchella. Tym razem ma na głowie niski szafirowy toczek z plastikowymi żuczkami na liściu morwowca, bluzkę z dekoltem po pas a na tyłku nieprawdopodobnie opięte dżinsy. Wprawdzie pachnie tanimi perfumami jak prowincjonalna zdzira ale ogólnie jest świeża jak owoc kalifornijskiej brzoskwini obmyty wodą z górskiego strumyka.
Gdy wysiadła przed gankiem na którym Henry jak zwykle siedział w towarzystwie napoczętej flaszki, otwartej książki z pozaginanymi rogami i popielniczki pełnej niedopałków cygar, zaintonowała
– Jestem ta sama Margaret, której tydzień temu kazałeś stad wypierdalać, ty cholerny pijanico.
Henry W. Mitchell zdumiał się.
– Ja ci kazałem wypierdalać? Ja? Kiedy? Nie pamiętam nic podobnego… Widać musiałem mieć zły dzień, dziecko.
Powiedział to z niekłamanym ubolewaniem a potem przyniósł z domu drugie krzesło, wytarł je z kurzu tym swoim pomiętoszonym borsalino a la Bogart.
– Borsalino a la Delon? Zapytała a on zaprzeczył, że nie a la Delon tylko a la Bogart. A la Humphrey Bogart. I dodał
– No wiesz, z Casablanki.
Nalała sobie whisky do jego szklanki.
– Dlaczego a la Bogart?
– Bo to najśmieszniejszy aktor jakiego w życiu widziałem.
Była zaszokowana.
– Humphrey Bogart jest dla ciebie najśmieszniejszym aktorem?
– A nie jest?
Kiedy się zastanowiła nad tym co powiedział, kiedy zmrużyła oczy i zobaczyła małego człowieczka o oczach zaszczutego basseta jak chłopięcymi piąstkami nokautuje potężnych przeciwników a w Bosonogiej Contessie drepce w butach na koturnach obok wysokiej Avy Gardner, zrozumiała.
– Wiesz co, Henry? To rzeczywiście najśmieszniejszy aktor na świecie. Może tylko Chaplin jest śmieszniejszy od niego.
– Gówno prawda! Chaplin to aktor dramatyczny. Wspomnij Światła wielkiego miasta. Albo Brzdąca. Znowu przyznała mu rację i właśnie wtedy zobaczyła pióropusze wodnej mgły wznoszące się tu i tam nad wodami Zatoki.
– Henry, na miłość Boską, co to jest?
– To? To są moja mała, oddechy głębin.
Tak jej odpowiedział choć wcale nie patrzył na Zatokę bo właśnie pożerał oczyma jej młode, pękate jak melony jędrne cyce rozsadzające dekolt.
– Masz fajne cycki Margot, zupełnie jak dwa dojrzałe melony.
– Wiem Henry. Wiem że mam cycki jak dwa dojrzałe melony.
Wieloryby odpłynęły kluczem podobnym do klucza dzikich gęsi kiedy odlatują hen tam, daleko.
– Albo jeszcze dalej, na przykład do Kanady, powiedziała Margaret i dodała ze smutkiem, że to wielka szkoda Henry, że w odróżnieniu od wielorybów gęsi nie wypuszczają pod niebo oddechów głębin. Szkoda Henry, prawda?
– Za to srają na ludzi. Chodź do łóżka, mała.
– Muszę cię o coś zapytać Henry, zanim… To dla mnie bardzo ważne!
– No więc pytaj, Margot.
– Czy ty masz zamiar jeszcze cokolwiek w życiu napisać?
– Oczywiście! Nie dalej jak wczoraj zacząłem.
– Co to będzie?
– Wojna i pokój Tołstoja. Chodź do łóżka.
Kiedy się obudzili, długo leżeli myśląc o kawie, jajecznicy na bekonie i o tym że trzeba ruszyć tyłki z wyra choćby tylko po to żeby się wysikać i wtedy usłyszeli gęganie dzikich gęsi; nadleciały kluczem podobnym do tego, którym wczoraj odpłynęły wieloryby kierując się tam, hen daleko.
Przeciągając się leniwie Margaret powiedziała
– Henry, to może być początek pięknej przyjaźni…