Zdzisław Antolski – Śmierć w nowym mieszkaniu

0
217

Zdzisław Antolski


Śmierć w nowym mieszkaniu

 

Maria Wollenberg - Kluza   Mieszkanie w osiedlu Pod Dalnią załatwił mi Zbyszek Nosal, reporter i dziennikarz, a także wówczas członek kieleckich władz ZLP. I choć się potem „śmiertelnie” pokłóciliśmy o politykę, to o jego pomocy przy otrzymaniu mieszkania myślę zawsze z wdzięcznością. W pierwszych latach po przełomie 1989 braliśmy politykę nazbyt poważnie, nie jak teraz, z dystansem, na luzie, a nawet z niechęcią i niesmakiem. Wtedy skakaliśmy sobie do oczu. Zupełnie niepotrzebnie i teraz tego żałuję.
   Długie lata byłem członkiem KSM, ale potem ta spółdzielnia przestała budować nowe bloki i oddawać mieszkania do użytku, to była martwa spółdzielnia, bez perspektyw. Zbyszek wziął mój skład członkowski i swoimi kanałami, korzystając z dziennikarskich znajomości i machając pismami ZLP, przerzucił mój wkład do innej spółdzielni, o banalnej nazwie Domator. Po kilku miesiącach prezes spółdzielni zadzwonił do mnie, czy nie zamierzam się ożenić, bo wtedy dostałbym większe mieszkanie, a teraz mogę liczyć tylko na kawalerkę. Z kolei ja zadzwoniłem do mojej narzeczonej i biegiem zaczęliśmy przygotowania do ślubu.

   Mieszkanie bardzo nam się podobało, nowe osiedle również, podobno planowano je na wzór średniowiecznej Norymbergi, to znaczy tylko układ przestrzenny, bo poza tym panował w nim totalny peerelowski syf, rozkopane chodniki, wszędzie pełno błota i walających się płyt z betonu. Fajne było to, że osiedle powstało za miastem, w naszym mieszkaniu, które żona wylosowała na drugim piętrze, okna wychodziły na południe, widać było klasztor na Karczówce, niestety przesłonięty paskudnym kominem szpitalnej spalarni, który wypuszczał kłęby smrodliwego dymu powstałego z utylizacji strzykawek, kroplówek i czego tam jeszcze nie wyrzucają w szpitalach, najgorszych świństw i obrzydlistw. Okno zachodnie dawało wspaniałą panoramę na zachody słońca w Piekoszowie.
   Podczas przeprowadzki zdarzyło się nieszczęście. Stałem pod otwartą ciężarówką z naszymi sprzętami domowymi i nagle zobaczyłem, że lodówka przechyla się niebezpiecznie i zaczyna spadać na beton. Chwyciłem ją w locie i podtrzymałem nad ziemią, ale wówczas w mojej lewej nodze stało się coś złego. Najpierw poczułem ostry, przenikliwy ból, a zaraz potem straciłem w niej całkowicie czucie. Nie mogłem tą nogą poruszać, a co najwyżej ciągnąłem ją niezdarnie za sobą.. Pojechaliśmy do szpitala i okazało się, że to porażenie nerwu strzałkowego.
   Ale ordynatorowi szpitala, panu Docentowi, nie wystarczyła ta diagnoza. Patrzył na mnie krytycznym okiem i zlecił szereg badań, między innymi na AIDS, a po kilku dniach podczas obchodu zawyrokował, że choruję na stwardnienie rozsiane z dodatkiem Charcota i umrę najdalej za rok. Najpierw stanę się rośliną, na szczęście nie potrwa to długo. Mojej żonie, która przyszła do niego po wiadomości, poradził, aby już rozglądała się za wózkiem inwalidzkim dla mnie.
   – Ale niech się pani nie martwi, dodał. Wózek będzie można potem łatwo sprzedać. Jest duże zapotrzebowanie na wózki inwalidzkie…

   Bardzo był rozczarowany, że nie choruję na AIDS, bo to, jak się wyraził, wyjaśniło by mu wiele wątpliwości o charakterze medycznym.

   Żona przeżyła wstrząs nerwowy. Na korytarzu szpitalnym pomocy udzielał jej znany psychiatra, doktor Plutecki, który właśnie przechodził i zobaczył kobietę w stanie nerwowego szoku.

   Głównym objawem mojej choroby miały być butelkowate łydki, co mi się wydawało dziwne. Widziałem bowiem w telewizji, że Mike Tyson, także miał butelkowate łydki, co nie przeszkadzało mu być mistrzem świata w boksie zawodowym w wadze ciężkiej. Ja się do sportu żadnego, co prawda nie pchałem, ale miałem nadzieję, że pożyję jeszcze trochę, może parę lat.

   Jednak diagnoza Docenta położyła się cieniem na naszym nowym mieszkaniu. Odtąd zacząłem je kojarzyć ze śmiercią, a nie nowym życiem. Miałem kilkuletniego synka i z przykrością myślałem, że go osierocę.

   Na razie leżałem w szpitalu w towarzystwie pewnego chłopa z podkieleckiej wsi, w sile wieku, który miał na imię bardzo literacko – Walenty. Otóż chłop ten czuł się w szpitalu jak u siebie w oborze. Znał wszystkich, z wszystkimi pielęgniarkami był po imieniu. Jak się okazało w szpitalu był już piątą zimę. Lato spędzał w gospodarstwie, a zimę na oddziale neurologicznym. Codziennie miał aplikowane zwykłe kroplówki, dwie rano i dwie po południu. Wydawały mu się one bardzo silnym lekarstwem na wszelkie dolegliwości, niemalże panaceum. Za swoje leczenie podobno płacił słono Docentowi. Dodatkowo jako prezent dostarczył żonie Docenta prosiaka na Boże Narodzenie, o czym nie omieszkał powiadomić wszystkich pacjentów i cały personel.

   Walenty był strasznym hipochondrykiem i wszystko go bolało. W dodatku panicznie bał się śmierci. Dlatego po dwudziestu latach palenia rzucił papierosy w jednej chwili.

   – Siedzieli my panie w sadzie. Poliłem sporta i cosik mie zakłuło w piersiach. Położyłem tego sporta na łopianie, na liściu, niech się poli. I już nie tknąłem papierosa w życiu. Tak jes, panie, tak beło.

   Docent robił mi różne docinki z tego powodu, że byłem poetą i wydałem kilka cienkich zbiorków wierszy.

   – Czy to prawda, że większość poetów to pedały? – pytał konfidencjonalnym tonem niezbyt skrywając wewnętrzny chichot.

Pacjent z sąsiedniego łóżka, młody dwudziestoletni chłopak, dostał również porażenia nerwu, ponieważ wstydził się swojego niskiego wzrostu i nosił buty na podwyższonych obcasach. Pewnego razu potknął się nieszczęśliwie i doznał kontuzji, takiej samej jak moja, porażenie nerwu strzałkowego.

   – Czy pan jest mężczyzną – grzmiał Docent. – Czy pan wie, jak ubiera się mężczyzna? Czy pan nosi sukienki? Czy jest pan homoseksualistą? Po co panu buty na wysokich obcasach?

   Czasy były przełomowe, nadchodziła wielkimi krokami demokracja i pewnego dnia zobaczyliśmy z okien na piętrze jak Docent z bagażnika swojego mercedesa wyciąga gigantyczny obraz Matki Boskiej w złoconych ramach. Portierzy i pielęgniarze rzucili się natychmiast, żeby pomagać, ale Docent odepchnął ich brutalnie świętym wizerunkiem jak tarczą.

   – Nie trzeba – zasapał. – Najświętszą Panienkę, opiekunkę ludzi sam poniosę – wydyszał.

   I szedł z tym obrazem jak prawdziwy męczennik po stromych schodach na drugie piętro, a potem jeszcze raz zbiegł, żeby powitać wielkiego jak góra księdza i zaprowadzić go usłużnie pod rękę schodami na miejsce, gdzie przygotowano polowy ołtarz do odprawienia mszy świętej.

   – Ciekawe, co Docent zrobił z legitymacją partyjną? – zamruczał do mnie jeden z pacjentów, kiedy klęczeliśmy ze schylonymi głowami przy podniesieniu.

   Podczas kolejnego obchodu, kiedy Docent malowniczo opisywał jak najpierw utracę władzę w kończynach, potem stanę się rośliną, a na końcu umrę, a stanie się to najdalej za rok, pewien młody lekarz z brodą, z orszaku mistrza, wyraził nieśmiało opinię, że być może nie jest to choroba Charcota z wariacjami, ale zwykłe zwyrodnienie kręgosłupa.

   Docent się zaczerwienił jakby miał dostać apopleksji, nazajutrz młodego lekarza już nie było w jego orszaku. Ale dowiedziałem się, że otworzył prywatny gabinet. Kiedy wypisano mnie ze szpitala na szybkie umieranie, udałem się prosto do niego.

   – Niech się pan nie martwi – powiedział. – Uzdrowiłem już kilku skazanych przez Docenta na śmierć i z panem też nie będę miał wielkich problemów.

   Jednak dla porządku poszedłem jeszcze z prywatną wizytą do Docenta, jak mu to przyrzekłem podczas wypisywania mnie ze szpitala. Docent powtórzył mi swoją złowrogą diagnozę słowo w słowo prosto w oczy. Szczery był człowiek, nie ma co gadać..

    – Ale – powiedział nagle w zamyśleniu nie patrząc mi w oczy – moja żona sprowadziła pewne leki z Afryki Południowej… – Co prawda są bardzo drogie, tysiąc złotych za opakowanie, ale działają cuda. Powinien pan spróbować.

Nie miałem tyle pieniędzy. Patrząc na okazałą willę Docenta nie dziwiłem się jednak, że leki są tak drogie.

   – Mogła to być po prostu polska witamina C w zachodnim opakowaniu. Wielkie firmy przysyłają Docentowi różne próbki. W końcu mamy wreszcie kapitalizm – oświecił mnie jeden z byłych pacjentów Docenta.

   Jednak czas mijał, a ja jakoś nie umierałem, przeżyłem datę swojej śmierci. Wywinąłem się Charcotowi, mimo że miałem butelkowate łydki. Porażenie nerwu strzałkowego przeminęły niemal bez śladu i mogłem normalnie chodzić.

   Doszły mnie słuchy, że Docent został poetą, wydał wiele książek. Bardzo to było dziwne, zważywszy że wcześniej się z poetów nabijał.

   Jakiś czas potem, zachorowała mi matka i dostała skierowanie do kliniki Docenta. Poszedłem do niego na rozmowę. Przyjął mnie chłodno, słowem nie wspomniał o swojej błędnej diagnozie Charcota z wariacjami, tylko mówił o chorobie mojej mamy. Na koniec sięgnął do biurka i wyjął gotową reklamówkę z kompletem swoich dzieł poetyckich. Zdębiałem. Kilkanaście tomów w twardych okładkach, na doskonałym papierze. To musiało kosztować majątek. A jeszcze foldery reklamowe na kredzie, płyta DVD z recytacjami przez znanych aktorów scen warszawskich, ulotki, fotografie z życiorysem, artystyczne wizytówki.

   Docent z przyjemnością patrzył na moją zbaraniałą minę.

   Dziesięć tomów po około trzysta stron. Straszliwy bełkot, manieryczny i bezsensowny. Dwa wiersze przeciętnie na stronę, czyli około sześćset wierszy w każdym tomie razy dziesięć. Zakręciło mi się w głowie. W jednej z książek znalazłem wiersz o sobie: „Poeta kielecki chory na zwyrodnienie wyobraźni, z atrofią uczyć i złamaną metaforą, został wyleczony, przez lekarza poetę, za pomocą zastrzyków dobroci”. Hmmm… Nawet niezły wiersz jak na docentową grafomanię, najlepszy w jego dorobku. Gdyby chociaż prawdziwy…

   Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało, ze Docent, facet znany ze swojego zamiłowania do pieniędzy, nagle postanowił zostać poetą?

   Potem Docent nagle zmarł na serce.

   Nigdy się nie spodziewałem, że go przeżyję, on chyba też nie. Chociaż tego nie jestem taki pewien. W końcu nie był złym lekarzem, podobno. Ale poetą – marnym.

 

.

.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko