Marek Jastrząb – Staruszkowo (odcinek końcowy)

0
82

Marek Jastrząb – Staruszkowo (odcinek końcowy)

 

Zryw

Maria Wollenberg - Kluza   Minęło parę lat. B. umarł i straciłem ochotę na jeżdżenie do pracowni. W miesiąc po jego pogrzebie dostałem osobny pokój i urządziłem go po swojemu. Przeniesiono mnie, razem z całym majdanem, z ubraniami, bielizną, książkami, zeszytami, notatkami bez wartości, z radiem i telewizorem wykłóconym od Bossa. Pokój, który zająłem, był ciasny. Że ciasny, to lepiej, ponieważ nie miałem za wiele miejsca na fikołki i było blisko do przytrzymania się mebli.Co do mebli: stał tam sekretarzyk z deską imitującą blat biurka, na nim „fiut”, łóżko i szafka z radiem i nocną lampką. Ściany miałem kremowe, sufit biały, wykładzinę w kolorze sraczki, okno z widokiem na las, dwie reprodukcje kultowego pacykarza. Ogólnie było mi do przodu i zasadniczo nie powinienem narzekać: nie pamiętałem tu o świecie pozostającym na zewnątrz i mogłem sobie pozwolić na beztroskę. Czułem się jak świeżo upieczony bogacz. Miałem własny wybieg w kształcie miniaturowego balkonu i otwierałem go, by oddychać normalnym powietrzem. Siedziałem na nim co rano, bo nieograniczona przestrzeń działała cuda, no i lekarz mówił, że zmniejsza rozmiary napadowej melancholii. Posiadałem również przedpokój, kafelkowy trakt prowadzący do wyjścia na korytarz. Ale z tej możliwości korzystałem rzadko, przeważnie nocą, gdy wszyscy spali.

Starałem się być cały czas pochłonięty pracą. Sprawy należące do tutejszych rytuałów, poranne budzenie, mycie, układanie w barłogu, czekanie na żer i na magistra od fizycznej tężyzny, zajęcia te pozwalały mi nie myśleć o tym, co nastąpi. Wreszcie mogłem zajmować się, czym chciałem. W głównej mierze udawaniem, że jestem nadzwyczaj zajęty różnego rodzaju pilnymi robótkami. Zamykałem drzwi na zasuwkę i znajdowałem ciszę, jakbym przebywał poza odgłosami zza ścian. Otulony kotarą z milczenia, uchylałem drzwi od balkonu wychodzącego na widok chodnika i obserwowałem ludzi znikających za krzakiem akacji. I było mi wtedy niezgorzej. Lecz tylko w dzień, bo gdy zbliżała się noc, a razem z nią – strach, popadałem w podłe nastroje.

Pewnego dnia obudziłem się odmieniony. Nic mnie nie bolało, umysł miałem jasny i prosty, litery czytanego tekstu nie zmieniały położenia, słowa układały się w zdania, zdania w rozdziały, a książka znaczyła to, co miała oznaczać. Mogłem bez trudu i karkołomnych interpretacji uchwycić jej sens. Za pierwszym podejściem zrozumieć, w czym rzecz. Monotonne zmory uczenia się, mozoły wielokrotnego powtarzania szeregu cyfr, urwały się tak nieoczekiwanie, jakbym wszedł w zupełnie nowy obszar rzeczywistości i wskoczył w lepszy świat. Odległe, przez co niezrozumiałe wydarzenia z przeszłości, odzyskiwały znaczenie, przestawały istnieć osobno, łączyły się teraz w logiczny ciąg, zlewały w jeden, spójny akt. I potrafiłem pożerać książki aż po świt, gdyż w perspektywie miałem cały dzień na odsypianie zaległości. Ale choć spałem krócej niż przedtem, to budziłem się rześki, jakby czytanie i zarwane noce wzmacniały mój organizm. Częściej też wychodziłem z pokoju.

Inaczej, aniżeli pierwszego dnia, reagowałem na ludzi stąd. Już nie peszyli mnie: byłem z nimi po imieniu, rozróżniałem ich, rozmawiałem, jakby należeli do moich bliskich, a moją powinnością było wnikanie w ich problemy.

Widziałem teraz ich przeszłość, a pod znoszonymi twarzami znajdowałem twarze moich ciotek i wujów. Teren Staruszkowa, jego pokoje, tarasy i park, nabierały innego wydźwięku. Pośród zrezygnowanych, powleczonych rzęsą starców, coraz częściej znajdowałem słońce i otuchę.

Dni, miesiące i tygodnie sprawiły, że ludzie, których spotykałem w swoich wojażach po Domu, po tym kurniku na człowieczej nóżce, zaczęli mnie zauważać, dopytywać, jak spałem, czego sobie winszuję. Interesowali się, co porabiam, co mi się przydarza, gdy nie mogę zasnąć, a w ich pytaniach zawarta była szczera ochota usłyszenia moich odpowiedzi.

Przedtem nikomu nie zależało na nich. Mogłem rzec byle co, że jest mi super lub do chrzanu. Reakcje były podobne: jednakowo chłodne, wyrażające boleściwe, obojętne zainteresowanie. Toteż zamiast odpowiedzi, zacząłem ich odwiedzać. Z ryzykowną odwagą byłem co chwilę gdzie indziej, to w parku, to w dyżurce, to w pracowni, by chłonąć i doświadczać, by niczego co się działo lub miało nastąpić, nie opuścić, nie uronić, nie przegapić, nie zostawić bez konkluzji, swoistego wniosku na pochmurne jutro, by nie zapomnieć najmniejszego wrażenia, by, póki mogę i nie zatrą się w mojej pamięci, być wszędzie od razu, poruszać się, jeździć, przemieszczać na swoim rydwanie jak żywe srebro, żeby łapać i gromadzić, zbierać na zapas te doznania, którymi zapełnię pozostałe, odleżynowe godziny; wszak zdawałem sobie sprawę, że nie ma wiecznotrwałej remisji.

Przez chwilę myślałem nawet, co by to była za tragedia, gdybym nagle wyzdrowiał. Kto wie, czy umiałbym być nie zepsutym po tylu latach? Od nowa przystosowywać się do życia bez przeszkód? Do świadomości, że mogę wykonać to, czego nie potrafiłem przez lata? Iść ulicą nie bojąc się upadku? Stanąć w szczerym polu nie szukając oparcia? Powtórnie wykształcić

w sobie zapomniane zachowania i prawidłowe nawyki? Przewalczyć rutynę, obawy i przyzwyczajenia?

Mylny jest pogląd, że każdy zdrowy, to drań, a choroba – skazuje na izolację. Jest dla wrażliwych umysłów dobrodziejstwem i usprawiedliwieniem jednocześnie, bo skłania do tworzenia przesadnie skomplikowanych obrazów porządku świata.

Jak książka, która w śmiałości pierwotnego założenia miała być zbiorem nieskomplikowanych zapisów, a pod wpływem natręctwa przemyśleń i zbędnych ulepszeń, przeradza się w zbiór frazesów i katalog złożony z poniechanych ambicji, tak drobny zator krwi, pod wpływem niepotrzebnych, a częstych eksperymentów i płodozmianu lekarstw, zamiast cofnąć się, rozpuścić i zniknąć bez śladu, nadal ma swoje podskórne reperkusje, wstrząsy i utajoną aktywność, swoje nawroty, cykle i przesilenia, wiry i narastania wykrzywiające twarz.

Choroba ma swoje pory życia: zwiastuny i epilogi, wiosny i jesienie. Czasami wygląda niewinnie, na przejściowy katar, którym nie warto się martwić, chrypkę tłumaczoną przeciągami. Ale niby rozdział książki, który miał być jej zwieńczeniem, a nieoczekiwanie przeradza się w jej ciąg dalszy i okazuje się, iż pointa będzie w odcinkach, rozłożona w czasie, że to, co miała do powiedzenia, było zaledwie wstępem, próbą pióra, zajawką, szkicem, bo dopiero od tego momentu zaczyna się właściwa, że zostanie poszerzona o nowe wątki, wzbogacona o dzisiejsze odczytania i oświetlenia, tak chrypka, lub katar, są forpocztą grypy z powikłaniami: wieszczą zapalenie płuc, lub wadę serca.

Schorzały instrument poznania buduje rzekomo prawidłowy, lecz w istocie paranoidalny zestaw tłumaczeń, które niczego nie wyjaśniają. Dla niego zwyczajny chodnik nie istnieje. To koszmarny zbiór czyhających na niego pułapek, zagrożeń i ewentualnych upadków. Zamiast normalnego kroczenia po chodniku i omijania przeszkód, ma swój bezpieczny świat nieograniczonej fantazji. Natomiast egoizm, brak wyobraźni, przewidywania i niekłamana chęć na zastanowienie, pomaga ludziom zdrowym w spontanicznym chodzeniu po ziemi. Nie widzą przez to czyhających na nich przeszkód. Omijają je automatycznie. Nie zdając sobie sprawy z ich istnienia. Nawet jeśli bujają w niebieskich obłokach, to w każdej dowolnej chwili mogą się od nich oderwać, wejść na chodnik i być tam, gdzie chcą.

A o cierpiących można powiedzieć, że takie „bujanie w obłokach” jest ich naturalnym środowiskiem, gdyż nie mają innego. Z konieczności zatem muszą pozostawać w zawieszeniu między wyobraźnią, a realizmem, faktem, a konfabulacją. Podczas gdy fizyczne cele są dla niego niemożliwe, to duchowe czynności zastępują mu funkcję ruchu, łagodzą rozmiary rzeczywistych porażek.

Prawda: zdrowy nie był niepełnosprawnym, więc i o „ludziach zmniejszonych szans” pojęcie ma nikłe. I odwrotnie, chory od urodzenia nie ma żadnych odniesień do sytuacji człowieka zdrowego. No a co stałoby się z moją obecną psychiką ukształtowaną przez los? Z wrażliwością dostrzegania innych ludzi z ułomnościami? Czy gdyby mi nic nie było, nadal widziałbym ich ból, a może przeciwnie, starałbym się o nich zapomnieć i jak najszybciej wyprzeć ze świadomości? Ponownie patrzeć na nich z góry? I to tylko dlatego, by za cenę zaniku obecnej emocjonalności znaleźć się w gronie zdrowych?

Chory ma nieprzyzwoicie dużo wolnego czasu i może przeznaczyć go na fantazjowanie o niebieskich migdałach. O ile dysponuje dobrym wzrokiem i umie czytać, doczłapie się – niekiedy – do jakiejś pożytecznej idei czy zajmie własną edukacją. Z praktyki znam przewlekłe chorowanie i wiem, że jest to dosyć wstrętny sposób na życie. Nic się nie chce, a czego się już chce, tego mu akurat nie wolno. Natomiast człowiek zdrowy, a do tego pracujący, nie może pozwolić sobie na luksus nieograniczonych lektur czy pasjonackie szperanie po inkunabułach. Jest zajęty zdobywaniem środków i tak dalej. „Choćby wył ze wszystkich sił”, nie potrafi przesylabizować niczego poza nagłówkami. Skupić się na czymś trudniejszym od gazetowego kompendium niewiedzy. Ma blade pojęcie o tym, co czyta. Nic do niego nie dociera, a jeśli już mu się wydaje, że z grubsza uchwycił sens, zmęczenie poczyna płatać mu figielki z pamięcią, gdyż początek wnikliwych dywagacji o ilości glutów na księżycu nie konweniuje mu zakończeniem tekstu. Rzuca więc gazetę, bo rano musi biec za autobusem i być w robocie przed szefem. Jego misją jest zapewnienie sobie pracy, bo ponoć uszlachetnia, no i nie na darmo się mówi, że „w zdrowym ciele zdrowy muł”. A kiedy kończy gorzkie żale nad zidiociałą rzeczywistością, wali się do wyra na pysk, zaś w mózgu ma breję.

*

Trafiałem do dyżurki pragnąc dowiedzieć się czegoś, usłyszeć o czymś nowym, zobaczyć kogoś dopiero przyjętego. Z dnia w dzień i noc po nocy, odkrywałem nieznane wrażenia, a doznania te, impresje, których – zanim tu się znalazłem – nie podejrzewałem w sobie, teraz, rozrastały się. Miesiąca przechodziły w lata, a każde z nich miało indywidualną tonację i specyficzny sens, odznaczało odrębną treścią, wjeżdżałem więc i wyjeżdżałem, zjawiałem się i bywałem w miejscach, gdzie moje wizyty należały do miłych zaskoczeń. Zbierałem pochwały od personelu. W tej roli, w tym koncyliacyjnym usposobieniu, mogłem być świadkiem nowych zdarzeń, uczyć się odmiennych spojrzeń, zwyczajnych interpretacji rzeczy i zjawisk omijanych kiedyś, a teraz – oglądanych z chęcią.

Przestałem być zgorzknialcem przybierającym namaszczone miny. Zacząłem widzieć ludzi, jąłem dostrzegać w twarzach i sylwetkach osoby wydobywające się z anonimowości. Począłem upajać się tym, że ich znam, że o nich wszystko wiem. Nie rościłem już pretensji do oglądania ich przez lupę, pod mikroskopem, stroniłem od oceniania ich za pośrednictwem rozbitego szkiełka i apodyktycznego oka, do patrzenia na nich, jak na „przypadki”.

*

Nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że moja choroba, to nagroda za życie przychodząca na łożu śmierci, że jest jak książka, która w śmiałości pierwotnego założenia miała być zbiorem nieskomplikowanych zapisów, a pod wpływem natręctwa przemyśleń i zbędnych ulepszeń przeradza się w zbiór frazesów i katalog złożony z poniechanych ambicji, że jest jak drobny zator krwi, który pod wpływem niepotrzebnych, a częstych eksperymentów i płodozmianu lekarstw, zamiast cofnąć się, rozpuścić i zniknąć bez śladu, ma swoje podskórne reperkusje, wstrząsy i utajoną aktywność, swoje nawroty, cykle i przesilenia, wiry i narastania wykrzywiające twarz, swoje zwiastuny i epilogi.

Czasami wygląda niewinnie, jak przejściowy katar, którym nie warto się martwić, jak chrypka tłumaczona przeciągiem. Ale niby rozdział książki, który miał być jej zwieńczeniem, a nieoczekiwanie przeradza się w jej ciąg dalszy i okazuje się, że pointa będzie w odcinkach, że to, co miała do powiedzenia, było zaledwie wstępem, próbą pióra, szkicem, że dopiero od tego momentu zaczyna się właściwa, że zostanie poszerzona o nowe wątki, wzbogacona o standardowe odczytania i oświetlenia, tak chrypka lub katar, są forpocztą grypy z powikłaniami: wieszczą zapalenie płuc lub wadę serca.

Ogólnie sądzi się, że choroba wzbogaca, dostarcza intensywniejszych przeżyć. Przeżycia te jednak niczego nie powiększają poza wyolbrzymieniem usterek i przejaskrawieniem ich, zniekształceniem rzeczywistych rozmiarów, ponieważ najwygodniej współczuje się chorym z daleka; łatwa szlachetność opromienia wyłącznie pocieszających. Bo tylko dla nich jest przeznaczona, tak jak łzy i rozpacz na pogrzebie nie są dla martwych, ale żywych, bo płacze się za sobą, za swoim „co ja teraz pocznę”.

Jeżeli trwa krótko, nie należy zastanawiać się nad nią. Ale gdy jest przewlekła, a jej prognozy nie są zachęcające, stwierdzam ze zdumieniem, że trwa dłużej niż okres, gdy byłem zdrowy. A ze stwierdzenia tego wynika pocieszenie: stan, w jakim znajduję się teraz, jest naturalniejszy od tego, w jakim znajdowałem się przedtem, można się więc do niego przyzwyczaić. Jest bowiem częścią mnie i po dłuższym negowaniu choroby, nadchodzi moment szczerości wobec siebie i roli granej wobec świata. Nadciąga – zgoda na przemijanie. Akceptacja tego, co nieuchronne. Bo, porównując poprzednie oceny swojej zdrowotnej sytuacji z obecną, dochodzę do wniosku, że za kolejne parę lat znowu będę zdziwiony dzisiejszymi narzekaniami. Jeszcze dalej posunę się w degradacji i głębiej zapadnę w ciemność. I, jak zwykle, pozostanie mi sądzić, że już sobie nie poradzę.

Opowiadanie z tomu przewidzianego do publikacji w wydawnictwie PISARZE.PL

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko