Beata Golacik
Neo
Mam alergię na neofitów. Uczulają mnie, zwłaszcza ci, nawróceni spektakularnie, którzy jeszcze wczoraj pytali, czy nie jest grzechem prasowanie spodni w niedzielę, a już dziś uważają za stosowne cytować Jana Pawła II w korespondencji prywatnej, tudzież powoływać, się na oficjalne nauczanie Magisterium Kościoła w dość pospolitych sytuacjach życiowych celem podkreślenia chyba tego, że wiarą głęboką żyją na co dzień, i że wiara ta, choć świeżo nabyta, to jednak nie przelewki. Wiary tej nikt im zabronić nie może, odebrać nie zdoła. No, w każdym razie nie bez rozlewu krwi. Nawrócenie własne głoszą więc intensywnie i z zaangażowaniem. Obwieszają swój nowy wizerunek emblematami duchowości, niczym radzieccy weterani wojny ojczyźnianej własne popiersia medalami, na czas defilady w Dniu Zwycięstwa. Dostaję wtedy wysypki. Swędzi mnie język. Przygryzany, puchnie, co grozi uduszeniem. A ja chcę żyć, chcę po prostu żyć.
Życie w oparach spektakularnego nawrócenia do najłatwiejszych nie należy. Tym bardziej, że zjawisko to nie ogranicza się wyłącznie do sfery religijnej. W równym stopniu dusi „nowonabytość” antyreligijna, co polityczna, artystyczna, czy też społeczna… Przed kilkoma laty rozmawiałam z kolegą, prowadzącym terapię Anonimowych Alkoholików. Opowiadał, że ogromnym zagrożeniem dla uzależnionego jest moment, kiedy zaczyna się on czuć kimś wyjątkowym, z tego tylko powodu, że przestał pić, nie bije już żony i dzieci. Zaczyna się obnosić ze swoim nawróceniem abstynenckim i oczekiwać uznania, za nową postawę życiową, która wszakże powinna być, i dla większości jest, normą – niczym nadzwyczajnym. To trudny moment terapii, powtarzał znajomy, często prowadzi do skumulowanej frustracji, bo „świat” nie jest skory, i słusznie, do gloryfikowania czegoś, co jest zwykłą powinnością, a czego „nawróceniec” jeszcze nie zauważa. Kiedy zauważy, może być nieciekawie. Wyidealizowane „ja” bowiem, bardzo źle znosi konfrontację z rzeczywistością.
A neofici literaccy? Znacie takich?„U licha! już przeszło czterdzieści lat mówię prozą, nic o tym nie wiedząc.” – rozbrajająco skonstatował był pan Jourdain, przechodząc w okamgnieniu transformację starej osobowości mieszczańskiej w nową osobowość szlachecką, przy asyście filozofa. Czyżby Molier też był na to zjawisko uczulony? – pocieszam się przez łzy. A płyną mi z oczu istne strumienie boleści. Kiedy, dajmy na to, dziewczę z dorobkiem konkursowym – a i owszem niebagatelnym, a i owszem nagłośnionym wirtualnie, że ho! ho! – oświadcza, iż jest zainteresowane moją debiutancką twórczością na tyle, żeby przyjąć ode mnie łaskawie tom (bez słowa podzięki), gdyż jest literackim krytykiem – takim, że ho! ho! Ja zaś – mieszczanka szlachcianką – już przeszło czterdzieści lat żyję, nic o tym nie wiedząc. Krytyka literackiego, poznaje się, jak wiadomo, po tym, że nie dziękuje za książki, a już za ofiarowane na jego własne życzenie, w szczególności. On całą tę sytuację w sposób profesjonalny przemilcza. Teraz już rozumiem, skąd moje łzy – to jednakowoż nie katar sienny, lecz swoiste katharsis poprzez kontakt ze sztuką nabywania nowej, wybitnej osobowości, w której zaczyna dominować „liryka roli”. Rycz, mała, rycz, płacz maleńka płacz… kwilą we mnie słowa piosenki grupy Vox.
Vox populi, vox Dei pisał, w liście do Karola Wielkiego, Alkuin – uczony mnich i filozof, a ja się zastanawiam, kto dziś namaszcza na królów, tych wszystkich piewców własnej przemiany, własnej małości nie pomnych. I przypomina mi się „Korespondencja klasowa” – piosenka Jacka Kaczmarskiego – barda opozycji ubiegłego systemu wzajemnych namaszczeń. Wymiana listów między synem, który wyjechał z rodzinnej wsi na studia do miasta, a ojcem, zatroskanym obserwatorem i komentatorem jego życiowych przemian.
Tato! Jeszcze tu nie jestem miesiąc, a już wszystko wyrozumiem,
Miasto – owszem, ale w telewizji ładniej wyglądało –
Każą tutaj tylko czytać, no a czytać przecież umiem
Więc mnie niczym nie zastraszy ten uniwersytet cały!
(…)
Zapisałem się do takich, co tym interesem kręcą,
Mówią, że się to opłaca i pomaga w studiowaniu!
Muszę składki płacić, chodzić na zebrania i nic więcej,
Za to wezmą pod uwagę mnie przy każdym typowaniu.
(…)
Nie pisałeś jakie tam kościoły są,
Módl się co dzień, nie ma to jak Słowo Boże!
Kiedy Bóg odbierze ci opiekę swą
To ci wtedy żaden rektor nie pomoże!
(…)
Na mnie i podobnych do mnie przyszłość kraju dziś spoczywa!
Czy wy w ogóle wiecie na wsi co to jest egzekutywa?!
Mnie tu męczą, że mam ojca, który ziemi źle używa!
Weź ty się skolektywizuj! Nie ma to jak w kolektywach!
(…)
Stach! Ty nie pchaj się, gdzie nie szukają cię,
Wyżej tyłka nie podskoczysz, to pamiętaj,
Swoje rób i więcej nie pouczaj mnie,
Matka w domu chce zobaczyć cię na święta!
(…)
Tato! Dawno już nie działam, to się teraz nie opłaca.
Wszystko sypie się, więc jestem od miesiąca w opozycji –
Jest nas wielu – będzie więcej, Kościół, nauka i praca,
Śledzą nas i byłem już przesłuchiwany na milicji!
(…)
Stach! Za dużo mordę drzesz, za mało wiesz!
Rób co trzeba, rób co chcesz, ale na swoim!
My tu wiemy czego potrzebuje wieś,
Matka mówi mi, że się o ciebie boi!
(…)
Jest tu taki jeden major, do wszystkiego mnie przekonał
I powiedział, że rozumie wszystkie moje motywacje,
Ale co mi pozostało – pyta – wrona, co czerwona?
Żeby Polska była Polską? Bezsensowne demonstracje.
(…)
Żyj jak chcesz, dorosły jesteś nie od dziś,
Słów nie będę tracił, cośmy tu przeżyli,
Napiszemy stamtąd, ty jak chcesz też pisz,
Niechże Bóg twój nowy nieba ci przychyli.
Gospodarstwo stoi, spróbuj przejąć je –
Matka płacze, ale matki zawsze płaczą –
Pan Bóg z tobą, chyba nie spotkamy się –
Żyj szczęśliwy i niech ludzie ci wybaczą!
Ta pieśń mnie leczy z egzaltacji, z przesadnych porywów, niepotrzebnych oburzeń. Ona mnie odczula. Śmiej się! – Podpowiada. Ciesz się! Póki zapał neofity tylko za dużo mordę drze, za mało wie – da się. Po prostu da się żyć.