Krystyna HABRAT – BRAMA CZARNEGO ZAUŁKA

0
123

Krystyna HABRAT

 


BRAMA CZARNEGO ZAUŁKA

 


Bogumiła WrocławskaPiec przez noc wystygał zupełnie i rano Ludmiła z oporem wysuwała nogi spod kołdry na trzeszczącą przeraźliwie podłogę. Trzęsła się z zimna w przeciągach korytarza, czekając nad pożółkłym zlewem aż nasączy się jej wody do wiaderka. Inne kobiety, opatulone szlafrokami, poganiały ją.

 


Wieczorem znów skulona pod kołdrą, zasypiała z myślą, że i dziś nic się nie zmieniło. Nawet nie wiadomo, jakby tu co zmienić. Tylko,  gdy się ma dwadzieścia cztery lata nie może  dzień za dniem płynąć jednako i to o niczym. Gdzieś za oknem poskrzypywała naderwana blacha, to znów stukała gwałtownie w podmuchach wiatru.  Zza drzwi dolatywało monotonne kapanie wody z wiecznie popsutego kranu. Rozpryskujące się miarowo krople, niczym tykanie zegara, były sercem tej skazanej na wyburzenie kamienicy.


Jednakże  każdego dnia Ludmiła raz przeżywała szał radości, gdy zbiegała po schodach szkoły, w której drugi rok uczyła matematyki, i szła do domu. Uciekając stamtąd, wyzwalała się z zagrożenia  napadami złości dyrektorki. Wszyscy przed nią drżeli, bo ta przezywana „piranią” przysadzista jejmość w czerni, świdrowała wszędzie szparkami oczu zza wypukłych szkieł i potrafiła zaskoczyć znienacka krzykiem, dudniącym echem po całej szkole.

 

Ludmiła umykała wyzwolona, ale już zmagając się z ciężką bramą ogrodzenia szkoły, poważniała. Wychodziła przecież w mroczne ulice Czarnego Zaułka. Tak nazywano tę zapyziałą dzielnicę, gdzie  po beznadziejnych poszukiwaniach, zdecydowała się wynająć tu pokój u dwóch starszych pań.  Stały tutaj  kamienice przeznaczone do rozbiórki. Niektóre, opuszczone już, straszyły czarnymi oczodołami wybitych  okien. Z zakamarków zionęło moczem i stęchlizną. Labirynt ciasnych uliczek napawał lękiem, a jeszcze bardziej ukazująca się znienacka postać. Wprawdzie tu i ówdzie ozdobny detal architektoniczny zdradzał, że te domy pamiętały świetniejsze czasy, ale kto by teraz chciał mieszkać bez wygód, łazienki z gorąca wodą, windy. Ludka wracała tu niechętnie. Usiłowała nie patrzeć, jak na podwórzu dokańczają żywota pordzewiałe rupiecie i materace, wyrzygujące włosie. Nad nimi trzęsło się   rachityczne drzewko, podobne  pokrzywionym staruchom, jakie się tu kręciły. I tak dzień po dniu szamotała się od jednego miejsca, gdzie było jej źle, do drugiego równie odpychającego.

 

Aż jednego razu pośpieszała do domu bardziej niż zwykle. Dokuczliwy wiatr odpychał ją w tył, utrudniał każdy krok, ale ona z uśmiechem przedzierała się wśród wirujących liści, jakby tego nie zauważała. Ściskała w ręku pęczek rzodkiewek. To one wybuchły jej w oczach czerwienią, kiedy kilka godzin temu wymknęła się na  przerwie, by ogrzać się nieco słońcem.  Kiedy ostatnio wychodziła po lekcjach panował już zmrok. Stęskniona więc  za  jasnością, przeszła kilka ulic ukojona,  znieczulona na frasunki, które ostatnio nie dawały spokoju.


Nagle przystanęła przed straganem z rzodkiewkami. „Rzodkiewki, teraz, późną jesienią?”- zdziwiła się, a okutana chustami przekupka z założonymi nawzajem w rękawy rękami – cała niczym Budda – ożywiła się. Zanurzyła pęczek w wiaderku z wodą i zalśnił żywszą czerwienią.


„Zapomniałam o istnieniu kolorów – pomyślała Ludka. – Zagubiłam się w pustce bez barw.”


Dotknęła rzodkiewkami twarzy. Zapachniały, jak wtedy… Wiosną, całymi dniami spacerowała po ulicach z Danielem. Na straganach co krok kusiły koralami rzodkiewki. Kupowali je zachłannie i, śmiejąc się, wkładali je sobie nawzajem do ust.


Teraz by się  tak nie odważyła. Daniel już ją onieśmielał. Ale wówczas, trzymając go pod ramię, nosiła te rzodkiewki niby bukiet zaręczynowy.

 

Niedawno wybrali się oboje tą samą trasą. W parku drzewa, odarte z liści, odsłaniały pustkę bez miary. Nagle zmrok zapadł jak kurtyna. Niebo zaczerniło się złowieszczo chmarą ptaków, która powiewała zmianami lotów niczym firanka na wietrze. Niebo i ziemię wypełniło ptasie pizzicato –  kroplisty lament rwanej struny. Zawrócili pośpiesznie. Pod jej domem, jak za każdym razem,  oznajmił:

 

–          Nie lubię tej dzielnicy.

 

Straciła odwagę, by zaprosić go na górę, narażać na nagabywania staruszek i niemiłe mu łaszenie psa. Odkąd tu zamieszkała Daniel jakoś poniechał umawiania się na następny raz. Nigdy więc nie wiedziała, czy pojawi się jeszcze, czy już nie? I ciągle czekała. Czasem uciekała z domu i wlokła się gdzieś bez celu, by nie wyczekiwać daremnie.


Coraz częściej wracała ze szkoły z nowym nauczycielem od polskiego – Pawłem. Był bardzo nieśmiały i nie mógł przywyknąć do wyskoków „piranii”. Karcony o byle co, stawał się zupełnie bezradny, a ta  dopiero  się nad nim pastwiła.  Później nieustannie o tym mówił, rozważał, i choć szli razem, każde  zajęte było swoimi myślami. Paweł  w roztargnieniu kopał kamyki, Ludka podnosiła zżółkłe liście klonu. Kiedyś przyznał się jej do pisania wierszy. Mówiąc to, spuścił oczy, poczerwieniał i taki był  nieszczęsny, że mu .współczuła Pomyślała, jak te wiersze muszą być nieudane i on przez to wiecznie przegrany.  Kiedy napomknął,  że już mu coś wydrukowali, tylko się zdziwiła i zaraz o tym zapomniała.

 


Na pożegnanie Paweł nieodmiennie powtarzał, by kiedy do niego  zadzwoniła po południu, to się gdzieś wybiorą razem, do kina lub na spacer. Uśmiechała się blado. Po co miałaby dzwonić? Nie był przecież Danielem. Czasem, by to nawet zrobiła, gdyby nie myśl, że a nuż Daniel  wpadnie niespodzianie, a jej nie będzie.


Już dawno go nie widziała. Padały deszcze, a kiedy ustały z żółtego łanu nawłoci, krzewiącego się na nieużytkach za domami, zostały tylko brunatne krechy badyli z obwisłymi szpargałami zeschłych liści. Wtedy pomyślała, że wszystko jest  beznadziejne i Daniel więcej nie przyjdzie. Sama będzie musiała zmienić coś w swoim życiu. Tylko jak? Żeby choć wyrwać się z tych umierających domów, gdzie strach wyjść po zmroku!


Najgorsze były niedziele. Wtedy miasto w beznadziejnym wyczekiwaniu, czy się co nie wydarzy, zapadało w drzemkę, zakładając antaby na drzwiach,  niczym złożone na brzuchu ręce, i spuszczając powieki  żaluzji sklepowych.

 

Ale dziś Ludka miała rzodkiewki, więc nie bacząc, czy to wypada, zadzwoniła z sekretariatu do Daniela. Tam nie dosłyszeli kogo prosi i, jak na złość, musiała powtarzać jego nazwisko dwukrotnie. Kręciły się za nią różne osoby. Czuła spojrzenia wbite w jej plecy. Pochylała się nisko nad aparatem, chcąc osłonić tę rozmowę przed innymi.

 

–          Halo! – odezwał się wreszcie obco.

 

Omal nie rzuciła słuchawki.

 

–          To ja, Ludmiła – szepnęła w końcu.

 

–          A, witam! Dawno się nie widzieliśmy… żebyś wiedziała jaki jestem zapracowany! Wykańczam olbrzymi projekt. Jeżdżę na lustrację terenu. No…sama wiesz, jak to jest…

 

Wiedziała i nie wiedziała. Musiała jednak powiedzieć to, co zamierzyła:

 

–          Mam coś dla ciebie…

 

–    No? Co?

 

–          Przyjdź i zobaczysz.

 

–          No dobra. Wpadnę po czwartej. Tak o piątej! To na razie!

 

Czekała, czy jeszcze co powie, ale to miało wystarczyć. Gdy potem sekretarka wezwała ją do kancelarii, przestraszyła się, że Daniel coś zmienia, ale to „pirania” czekała.  Oczy miała zmrużone, co było złą wróżbą.  Ludmiła zmuszała się, by jej jak najmniej słuchać. Odczytywała wspak i na skos cyfry z leżącego obok kalendarza. Dodawała je, mnożyła, a “dyra” monotonnym głosem wylewała swe wieczne pretensje, że uczniowie dalej nie lubią matematyki. A, niech sobie gada!

 

Dzisiaj nic nie powinno zmącić jej radości. Przecież szczęście okazało się czymś tak łatwym. Wystarczyło wykręcić numer do Daniela. Byle pokonać w sobie niepokój. Zawierzyć losowi.


Ostatnią lekcję kończyła  roztrzęsiona, a dzwonka ciągle nie było. Patrzyła co chwilę na zegarek, pytała uczniów o dokładny czas. W końcu  dało się słyszeć ciche brzęczenie. Wybiegła pierwsza, roztrącając gromadki uczniów. Po raz pierwszy szła w Czarny Zaułek bez lęku.


A tu wiatr się zerwał i odpychał do tyłu. Pochylona prawie biegła, jakby bała się spóźnić. Jakby coś mogło przepaść. A przecież do przyjścia Daniela jeszcze dużo czasu. Zdąży przygotować rzodkiewki. Ułoży je z liśćmi na dużym talerzu. Albo poodkrawa same czerwone kulki. Będą, jak na wiosnę, wkładać je sobie nawzajem do ust. Byle staruszki, złaknione widoku obcych, nie przeszkadzały zbyt często. Byle on nie wdał się z nimi w uprzejmą pogawędkę, jak kiedyś, nie bacząc na jej zniecierpliwienie. Pragnęła mieć go tylko dla siebie.


Mijając narożny sklepik, ostatnim spojrzeniem uchwyciła na wystawie pęczki rzodkiewek, co rozsiadły się niczym ludowe tanecznice w sutych spódnicach liści. Zawahała się, czy by ich jeszcze nie dokupić? I chociaż ciągnęło ją coś niepokojąco do domu, w zachłanności na radość, zawróciła do sklepu.


Najbardziej dłużyły się ostatnie metry. Dom był tuż-tuż, a ciągle daleko. Wreszcie dobrnęła tam rozczerwieniona. Zaskrzypiały stare schody. Pies staruszek skomlił przeraźliwie. W drzwiach  bielała kartka: „Nie mogę dziś. Mam  naradę. D.”


Na szczęście staruszki tym razem nie wystawiły  głów na korytarz.

 

Pociemniało zupełnie, a ona nie zapalając  lampy, siedziała   zapatrzona w czerwone kulki rzodkiewek na talerzu, oświetlone mdłym blaskiem latarni zza okna.


Coś jej w oku nagle zamigotało. Łza. Jedna, jedyna. Więcej nie trzeba. Spiesznie otarła ją i ugryzła rzodkiewkę, ale zaraz wypluła. Nie mogła jeść. Była pewna, że gdyby Daniel skosztował dziś tych rzodkiewek, wszystko wróciłoby jak dawniej. Tylko te już ostatnie w tym roku.

 


Dreszcz nią wstrząsnął. To z zimna. Zapomniała napalić po powrocie w piecu. Podniosła się ociężale. Kiedy drzwiczki pieca różowiały już od ognia, postanowiła zadzwonić do Pawła.


Potem, czekając na niego, przykładała dłonie do rozgrzewających się zwolna kafli pieca i nasłuchiwała. Gdzieś tam gwizdała lokomotywa,  wiatr tłukł skrzypiącą blachą rynny.

 

 

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko