Janusz Termer
Jesienne wspomnienie sprzed lat
Tadeusz Nowak, Zygmunt Wójcik i inni…
Pamięć bywa często zawodna, toteż w poniższym wspomnieniowo-jesiennym tekście sięgnąłem do zapisków sprzed lat prawie trzydziestu, aby przekazać pewną autentyczną całkowicie sytuację, z dzisiejszej perspektywy nawet zabawną i jakoś tam charakterystyczną dla swojej epoki. Kiedy teraz przeczytałem te zapiski na nowo, doszedłem do wniosku, że nie tylko nie muszę nic w nich zmieniać, ani też i dodawać jakiś aktualizujących przypisów czy komentarzy? Poz tym, że głównymi bohaterami tych wspominek są dwaj pisarze – trochę już dziś niestety zapominani (zwłaszcza ten drugi) – Tadeusz Nowak i Zygmunt Wójcik…
Poznaliśmy się gdzieś na przełomie lat 60 i 70. ubiegłego stulecia (!) na jakiejś literackiej imprezie; kto wie czy nie było to na wręczaniu nagrody im. Wilhelma Macha w Sandomierzu. Byli już wtedy obaj pisarzami z pewnym znaczącym dorobkiem, przedstawicielami tzw. nurtu wiejskiego (czy chłopskiego – jak chce Henryk Bereza), autorami cenionych zbiorów wierszy oraz głośnych powieści i zbiorów opowiadań. Stawiały ich one w rzędzie czołowych przedstawicieli tego niezmiernie ważnego w literaturze polskiej pisarskiego nurtu (obok Juliana Kawalca, Wiesława Myśliwskiego, Mariana Pilota czy Edwarda Redlińskiego). Nowak i Wójcik byli też wówczas redaktorami „Tygodnika Kulturalnego”, pisma wielce zasłużonego w popularyzowaniu literatury i to nie tylko nurtu chłopskiego. Zygmunt Wójcik wkrótce przeniósł się do kwartalnika „Regiony”, gdzie został zastępcą redaktora naczelnego, (czyli Myśliwskiego), i gdzie mógł w rozwijać talent reportera zwróconego „twarzą do życia” tak, nieprzypadkowo wcale, brzmiał tytuł jego reporterskiego zbioru z 1981 r.
Redakcja “Regionów” miała swą siedzibę na ulicy Kierbedzia w Warszawie (za Chełmską, niedaleko Czerniakowskiej), gdzie ulokowano także redakcję miesięcznika literackiego młodych “Nowy Wyraz”, który wówczas redagowałem. Ulica Kierbedzia, leżała dość daleko od utartych “literackich|” szlaków centrum stołecznego miasta, byliśmy, więc – z woli ówczesnych decydentów – odcięci nieco od literackiego światka z Krakowskiego Przedmieścia, co miało jednak i tę dobrą stronę, ze w redakcjach naszych było względnie spokojnie, (choć natrętni grafomani, których nigdy i nigdzie nie brakuje, dopadali nas i tutaj). Spotykając się często na ulicy Kierbedzia i dyskutując na różne tematy poznaliśmy się bliżej, a znajomość pogłębiały też wspólne wyjazdy na liczne wtedy literackie imprezy i spotkania. Było także kilka wspólnych wyjazdów zagranicznych (m. in byliśmy na Słowacji, gdzie Wójcik miał wielu przyjaciół, i gdzie potem – pośmiertnie dopiero niestety – doceniono jego translatorskie prace z literatury słowackiej: otrzymał bowiem bardzo wysokie rządowe odznaczenie od Słowaków w r. 1995). bez znaczenia dla naszej znajomości i nawet pewno i towarzyskiej zażyłości było i to, że Zygmunt W. – nie mogąc widać – i, sądzę, nie chcąc zapomnieć o swoich wiejskich korzeniach – stał się posiadaczem niewielkiego spłachetka zieleni, kawałka mazowieckiej ziemi, czyli niewielkiej działki nad Bugiem w miejscowości Popowo Kościelne, pomiędzy Serockiem a Wyszkowem. Wybór tego miejsca był absolutnie nieprzypadkowy, jak podejrzewałem i jak się przekonałem wówczas, gdy na swoje pięćdziesięciolecie zaprosił mnie wraz grupą zaprzyjaźnionych kolegów z Warszawy i Kielc do swojego rodzinnego wiejskiego domu w Kępie Lubawskiej nad Wisłą niedaleko słynnego Pacanowa. Tutejszy krajobraz nadwiślańskich łęgów i nadrzecznych pól do złudzenia niemal przypomina krajobraz nadbużański z okolic Popowa! Toteż nic dziwnego, że Zygmunt postanowił pod koniec lat 70. wybudować także mały domek na tej działce w Popowie, aby nie być tu tylko niedzielnym gościem. Owa działka miała coś z tysiąc m2, była fragmentem niezbyt urodzajnego mazowieckiego piaszczystego chłopskiego gospodarstwa, spłachetkiem ziemi pozbawionym nawet jednego wątłego drzewka mogącego dać odrobinę cienia spracowanemu literatowi. Postanowił zacząć od sadzenia drzew i krzewów, w czym i ja pomagałem mu jak mogłem w letnie dni (ciesząc się także, jak na zaprzysięgłego mieszczucha przystało, możliwością spędzania czasu na łonie natury) i zarazem obserwując postępy jego upartych budowlanych działań. A nie było wtedy łatwo o nic. Zdobycie kawałka papy czy worka cementu to były problemy trudne dziś do zrozumienia. Sam pracował fizycznie z wielkim zapałem i ponad siły, zdobywając i wożąc w samochodowej przyczepce różne niezbędne i potrzebne materiały, choć już wówczas dawało znać o sobie jego serce, co jednak najczęściej bagatelizował, choć tyrał ponad siły tak, jakby chciał w ten sposób dotrzeć do korzeni odwiecznego archetypu chłopskiej walki z naturą o przetrwanie!
Ale Zygmunt W. tak mocno i zdecydowanie zwrócony „twarzą do życia”, planował w Popowie nie tylko stworzenie sobie małego azylu od miejskiego zgiełku i „potępieńczych swarów” przełomu lat 80., lecz również brał pod uwagę możliwość osiedlenia się tutaj na stałe, „gdy już będę emerytem” (zmarł pięć lat przed emeryturą, w r. 1995!) . Chciał tu w Popowie, małej wsi bez szkoły i biblioteki, stworzyć w swoim domku miejsce spotkań okolicznej młodzieży, która mogłaby korzystać z jego gromadzonych przez lata w ciasnym warszawskim (Za Żelazną Bramą) mieszkaniu książek! Tymczasem działka zazieleniała się coraz bardziej, drzewka owocowe i inne rosły szybko, tak, iż po paru latach przybyło cienia na tyle, aby w jego przytulnej zaciszności dało się spokojnie wypoczywać oraz biesiadować (w platońskim rzecz jasna rozumieniu tego terminu) nawet w większym gronie kolegów….
Pamiętam szczególnie jedno z takich spotkań, w którym poza gospodarzem i mną brał udział Tadeusz Nowak, który wydał właśnie swą ostatnią powieść Wniebogłosy (1982, stan wojenny!), w której po raz pierwszy w oficjalnym wydawnictwie krajowym pojawiła się – nienazwana wprawdzie wprost – sprawa Katynia, przywołana przez jednego z jej bohaterów, czyli tzw. “dziada proszalnego” – figura już dzisiaj kompletnie na wsi polskiej chyba nie znana. Pojawił się też pewien młody poeta, który z jego poręki zadebiutował w prestiżowej „Twórczości”. Oto w piękny jesienny dzień do Popowa przywiózł nas Zygmunt W. swoją wysłużoną Skodą. Mieliśmy się wybrać na spacer na nadbużańskie łęgi oraz na ryby, ale młody – wdzięczny starszym kolegom za udany debiut – poeta postanowił przedtem poczęstować nas „słabą i pyszną nalewką własnej roboty”. Wyciągnął był z plecaka pękatą butlę z jakimś płynem i nalał wszystkim (z wyjątkiem Zygmunta, który prowadził samochód) po solidnej porcji tejże nalewki do szklanek. Nieświadomi mocy owego trunku wypiliśmy oczywiście – po stosownym toaście – duszkiem zawartość, bo dzień, mimo iż słoneczny, nie należał do najcieplejszych. Omal z miejsca nie padliśmy wszyscy, z Tadeuszem N. na czele, z wrażenia, gdy okazało się, że owa “słaba” nalewka młodego poety, to nic innego jak czysty spirytus z lekka tylko doprawiony jakimiś słodkimi ziółkami. Oczywiście ze spaceru i ryb wyszły nici. Kiedy błyskawicznie działanie owej nalewki osiągnęło takie skutki, że i nie tylko chodzić, ale i mówić sensownie stało się nam nadzwyczaj trudno (a zwłaszcza młodemu poecie, który upierał się, aby naocznie i organoleptycznie udowodnić nam, że nalewka jest rzeczywiście “słaba”), gospodarz postanowił, najsłuszniej jak tylko można w tej sytuacji, że zaraz odwiezie nas wszystkich ciupasem do Warszawy. Co też i uczynił…
Tutaj jednak zaczęły się “schody”, bowiem nasz nowy kolega, ów młody poeta, w żaden żywy sposób nie mógł sobie przypomnieć gdzie mieszka, to znaczy w którym z bloków i przy jakiej ulicy nowego wielkiego warszawskiego osiedla Stegny. Wydobyliśmy jakoś z niego tę cenną informację i wtedy ponownie zaczęły się “schody”, schody całkiem już fizyczne, nadzwyczaj dla nas trudne do sforsowania, bo wiodące aż na czwarte piętro. Wzięliśmy młodego poetę pod pachy i powoli taszczymy, taszczymy… Tuż przed celem Tadeuszowi N., który przeszedł był niedawno ciężką operację związaną z chorobą Bürgera, odpięła się …drewniana noga. Przerażeni patrzyliśmy, jak ta jego noga sunie nieubłaganie w dół po owych blokowiskowych betonowych schodach… Powierzyliśmy, przerażeni, młodego poetę jego debiutanckiemu losowi przed jakimiś drzwiami… Tadeusz N. tymczasem zaśmiewał się do rozpuku siedząc na podeście, jakby to on właśnie zrobił nam wspaniałego psikusa…
Jakoś jednak wszystko to zakończyło się szczęśliwie Tadeusz odzyskał swoją nogę. Młody poeta trafił, zapewne, instynktownie do drzwi swojego mieszkania. Wszyscy wróciliśmy do domów rozwiezieni przez Zygmunta W., który nazajutrz oznajmił, że „na młodych poetów trzeba jednak bardzo i uważać”.
Niejeden raz jeszcze gościł on u siebie w Popowie młodych i nieco starszych kolegów, zwłaszcza w okresie wielkiego wiejskiego święta, czyli dożynek lub jesiennego palenia łętów i pieczenia ziemniaków na ognisku. Ale były to na szczęście czasy, gdy ów wymarzony przez niego domek, stał już na działce w gotowości na różne literackie niespodzianki! I stoi nadal – żal tylko, że już bez swego twórcy i gospodarza.