Dwugłos Justyny Szawary i Leszka Glusia

0
84
Ryszard Tomczyk
Ryszard Tomczyk

Justyna Szawara
Dobczycka opowieść wigilijna

Nie była brzydka. Jej długi, srebrny warkocz, choć cienki, elegancko spływał po szczupłych plecach. Dbała o dobry wygląd. Pod wełnianymi płaszczami, haftowanymi swetrami i koronkowymi halkami ukrywała spięte ciało. Była wysoka, a jej bladoniebieskie oczy wyrażały dużo sprzeczności.

Była trzynasta, może kilka minut więcej. Nowe mury wokół zamku na wzgórzu były oświetlone delikatnym światłem niknącego za horyzontem słońca. Rano padał rzęsisty deszcz. Choć to przecież Wigilia Bożego Narodzenia.

Cholera! – pomyślała. Patrzyła w dal w stronę jeziora, spuszczając powoli wzrok. – 30 lat w tym mieście i ani razu nie byłam tam, na tej plaży… – zmrużyła oczy – Ostatnio wiatr wieje tak rzadko… Przypomniała sobie o tamtej chwili, kiedy byli tutaj razem, przed laty. Wtedy nie widziała w tym dniu niczego wyjątkowego, ot zwykłe, świąteczne popołudnie. Wiało tak mocno, że szybko wrócili do domu uczcić wigilijny wieczór.

Nie było czasu żeby tak bezczynnie stać, choć właściwie gdzie jej się spieszyło? Zeszła w dół ulicą Kazimierza Wielkiego. Lubiła tą ciasną alejkę ciągnącą się po stromym zboczu. Gdy była dzieckiem i przyjeżdżała latem do ciotki Anieli, zawsze trzynastego dnia miesiąca, podczas procesji fatimskiej liczyła tutaj ślimaki wpełzające na zawilgocone mury ogrodzeń i domów. Doszła do rynku, wstąpiła do pobliskiej piekarni. Stojąc w kolejce, patrzyła na matkę z kilkuletnią córką. Mała była przesadnie nadąsana, być może zmęczona już dniem i tym, że każdy za czymś pędził. Przykleiła się do szyby i patrzyła na mosiężną figurkę kozy, która znajdowała się przed sklepem. “A dla Pani to co?!” – pretensjonalnie spytała ekspedientka. Oczywiście, wybaczyła jej ten ton. Wyobrażała sobie, że po pracy w domu czeka na nią mąż, dzieci i cała sterta roboty. Mąż… Jak ona jej tego zazdrościła! Wzięła chleb dobczycki i bułkę. “Jakoś to będzie” pomyślała. Zżółkniętą pomarszczoną dłonią chwyciła bawełnianą torbę. Popatrzyła na ręce i pomyślała o swoich starczych piegach. Zimno.
– Ostatnio wiatr wieje tak rzadko. – westchnęła cicho, już na ulicy.

Szła powoli, sama nie wiedziała czy chce wracać do mieszkania. Mijała bloki, drzewa, śmietniki… Ktoś zamiatał przed wejściem do domu, a w tle było słychać zdenerwowane i podniesione głosy. Zatrzymała się przy bibliotece. Mimo licznych zmian lubiła to miejsce. Panie były zawsze serdeczne i uśmiechnięte. Może gdyby wszyscy ludzie byli jak te dwie bibliotekarki świat wydawałby się ciut bardziej znośny. Snuła się między regałami przeglądając kolejne książki. Nie było czasu. Poprosiła o coś dotyczącego tego nieszczęsnego (od kilkunastu lat) miasteczka. Teraz biblioteka była w nowym budynku i mimo ciepłej atmosfery straciła pewien urok. Z resztą jak wiele rzeczy, które istniały w tym mieście wcześniej. “Kiedyś to było!” mówiła jej babka. A ona, jako mała dziewczynka się z tego śmiała, myślała, że najłatwiej tak właśnie podsumować życie. O, jak się myliła! Jak bardzo chciałaby spotkać teraz babkę Alinę i ją przeprosić za ten swój odważny śmiech, pełen nadziei, radości, dziecięcej ufności… Usłyszała pobrzękiwanie kluczy, chwyciła w ręce książkę, którą wypożyczyła. Gdzieś w jej tytule świece zgasiła wojna. Wszystko wydawało jej się przygnębiające. I ta starość… Nie, starość nie jest taka jak na zdjęciach z ulotki UTW.

Wróciła do domu. Była sama. *Jedno połączenie nieodebrane* “Tik tik”: przyszedł esemes. Miała tylko siostrę.

Jola mieszkała gdzieś w zaświatach, nad Bałtykiem i zapewne rozpakowywała teraz z wnukami świąteczne paczki, w międzyczasie śląc życzenia. Od lat się nie widziały, choć zaproszenie nad morze było ciągle aktualne. Ale ona dziś nie chciała rozmawiać z siostrą. Była rozgoryczona. Jej myśli sprowadzały się tylko do jednego: “Gdyby tylko żył!”. Pielęgnowała w sobie poczucie straty. Po raz kolejny zadawała pytania o sens jego odejścia. “Pozbawić mnie ramion w których wieczorami czułam się bezpiecznie…! Przy Tobie wszystko było mi tak obojętne, a teraz… Jestem jak obraz bez ramy. Jestem kobietą z dziurawą duszą! Jestem stara i nie mam już nikogo” emocje nie dawały o sobie zapomnieć.. Zerknęła na krajobraz za oknem. Podwórko owiane było mgłą. W innych domach tliło się delikatne, ciepłe światło. Zapewne większość osób zasiadła do wigilijnej kolacji.
Nie mogła dłużej znieść natłoku myśli. To wszystko było takie ulotne. Całe to życie, ludzie ze swoimi nastrojami…
Wyszła na zewnątrz, mimo rozciągającej się ciemności. Idąc czuła jak kostnieją jej dłonie. Zapomniała o rękawiczkach. Chciała zawrócić, lecz sama myśl o powrocie do pustego mieszkania znacząco odwiodła ją od tego pomysłu. Na ulicach przykrytych kurzem i czarnym pyłem z wszechobecnego smogu nie było już chyba nikogo. Zdawałoby się, że nawet zwierzęta dały się zwieść nastrojowi wigilijnego wieczoru. Magii, którą – jak sądziła – czuł na świecie każdy, prócz niej i śniegu (i w tym roku się nie pojawił). Powietrze było łagodne, ale pachniało stęchlizną i dwutlenkiem węgla. Szła wąską ulicą Piłsudskiego. To tędy chodzili na pierwsze spacery do parku, który był wtedy taki zaniedbany, ale przecież tak bardzo chcieli widzieć wszędzie piękno. Nosili wtedy ze sobą tomiki wierszy, albo teksty dramatów. Czytali je sobie w tych róznych miejscach, ktore odwiedzali. On tego nie lubił, ale robił to dla niej. Widział w niej ogromną chęć życia, którą chciał podtrzymywać. Potem wracali do domowego zacisza. Kto wszedł pierwszy przez drzwi, ten parzył herbatę. To przy niej milczeli i nie robili nic szczególnego. Zazwyczaj to ona sprzątała po kolacji, układała buty, poprawiała płaszcze, przecierała kurze. Dbała o dom i każdy drobny szczegół. Wieczorami on wolał wziąć gazetę, czasem chodził grać w karty z kolegami. Często się o to kłócili, choć właściwie żadne z nich nie wiedziało dlaczego. Kiedy zasypiali, lekki szum wiatru zdawał się koić ich nastroje. To były piękne lata. Mimo, że nigdy nie mogli zostać rodzicami, tak jak wszystkie znajome pary, czuli się dobrze ze sobą i właściwie niczego im tak bardzo nie brakowało, może jedynie kota. Choć po jakimś czasie zjawił się i on.

Znów porwała ją rozpacz. Poczuła, że naprawdę doskwiera jej zimno. Od rana prawie nic nie zjadła. Marzły jej nogi, łydki drętwiały. Poczuła się bardzo zmęczona i słaba. Pogrążona w myślach zaszła już tak daleko od swojego mieszkania. Każdy krok sprawiał ból. Musiała się zatrzymać, zwolnić. Chciała poczuć ciepło. Obok stał kościół. Pomyślała, że właściwie od dużego czasu modlitwa przychodziła jej ciężko. Jednak teraz poczuła ogromną ulgę. Kościół roztaczał przed nią wizję przyjemnego ciepła. Wchodząc do środka owiała ją woń kadzideł, wymieszana z zapachem dawno niepranych i zakurzonych tkanin. Poczuła miło rozchodzący się po ciele strumień ciepła.
W kościele nie było nikogo. Światła były przygaszone. Tylko w kącie obok ołtarza stała szopka. Osiołek, baranek, gołabek w towarzystwie trzech króli i pastuszków stłoczeni wokół maleńkiej szopki, gdzie Józef i Maryja… Najpierw przysiadła… a potem padła na kolana… coś drgnęło. Nie pamiętała kiedy poczuła takie mocne wzruszenie. Mały Jezusek w objęciach najpiękniejszej Matki jaką w życiu widziała. Biło od niej żywe światło, wiara, nadzieja, miłość. Te wszystkie lata, przez które opłakiwała stratę, jednocześnie nie mogąc się z nią pogodzić, w jakiś sposób stawały się nieważne. Czuła
jak topnieje w niej zgorzknienie. Te ramiona najsłodszej Matki zdawały się obejmować jej ciało.
Było jej ciepło i przyjemnie. Poczuła się zaopiekowana. W tej jednej chwili w jej sercu zapłonęła maleńka iskierka nadziei, którą chciała zatrzymać. Oddała się tej przełomowej od wielu lat chwili, trwając w ciszy i wielkim skupieniu.

W pośpiechu wyszła z kościoła. Wiatr od dawna nie wiał tak mocno.

Gdzieś nad Bałtykiem, 24.12.2024 19:47

Tik tik, to przyszedł esemes:

“Jolka, przepraszam, że się nie odezwałam. Pakuję rzeczy, jutro wyjeżdżam do Was. Przyjadę na tydzień. Do Krakowa podrzuci mnie sąsiad, stamtąd mam pociąg o 16:00. Cieszę się, że w końcu Was zobaczę”.

Leszek Głuś
Dobczycka opowieść wigilijna
/Druga strona opowiadania/

Po drugiej stronie cholernie wiało. Wydawało się, że diabeł przefrunął nad kościołem, na zamkowym wzgórzu i rozkołysał uśpione dzwony. Lipa Marysieńka trzeszczała, skrzypiała, przeklinając ruskich, którzy nieźle naszpikowali ją pociskami. Tak, przecież również zdarzyło się to, jak pamiętała, w okolicach Bożego Narodzenia. Wiało i dęło. Celowali w stronę Jałowcowej Góry, patałachy, trafiali w Górę Zamkową. No, niech tam ,było, minęło. Przeliczyła  skrupulatnie słoje. -Zawsze  robiła to w wigilię.-Ile  mi od tamtej zimy przybyło?-Zapytała nie wiadomo kogo. Siedemdziesiąt pięć? Siedemdziesiąt siedem? Co za różnica? Przy moim wieku? Co było, to było, ale wciąż pamiętała obtargańców, nieustannie, od pokoleń prących na zachód Kałmuków.-Skutek powodował przyczynę- zapowiadając kolejne nieszczęścia, jak wiatr ciągnący przed burzą.

W każdym razie zimy ani wiatry nikomu tu nie służyły. Ludzie przychodzili i znikali, odbudowywali porywany powodziami jedyny drewniany most, klecili chatki-szałasy, właściwie nie wiadomo którędy docierała tutaj wiosna; w każdym razie docierała i można było wypuścić kozy na pastwisko. Koza, matka żywicielka, przywracała wiarę i nadzieję, pozwalając zapomnieć o spiżarniach splądrowanych przez myszy i pustych od wigilii brzuchach.  Miasteczko, kiedyś, kiedyś gwarne i zasobne, szarzało i rozpadało się, przycupnięte nad  systematycznie  wlewającą się na rynek  Rabą, aż dziw, że po każdej powodzi wynurzało się z bulgotem jak uparta, niezatapialna wyspa.

Uliczką Stare Miasto dochodziło się do sterczących, niby dziurawe zęby smoka resztek średniowiecznego zamku. Opodal nowo odbudowywane mury obronne świadczyły o determinacji i uporze w zaprzeczaniu swobodnemu biegowi czasu, jakby można było rekonstruować cokolwiek Bożego poza murami. Tak to już tu było-w dole, poniżej Góry Zamkowej, kościelne wieże ze wstydem czy przekorną pychą, spoglądały w górę-a ruiny królewskiej twierdzy ze zwieszoną głową odchodziły w nicość, bo kościół zbudowany z kamienia rozszabrowanego z murów zamkowych nie zapowiadał znakomitej przyszłości  rozpychającego się, zachłannego chrześcijaństwa.

Od lipy Marysieńki po schodach w dół, potem  brukowaną uliczką Kazimierza Wielkiego. Św. Florian stojąc nad zasypaną studnią, zapatrzony w migocącą choinkę, cierpliwie czeka na następną apokalipsę. Osiemdziesiąt słoi wcześniej gwar dobczyckiego dialektu zubożał; jidysz, judeo-niemiecki język Żydów, język matczyny, mame –loszn, wywędrował wraz z mieszkańcami do swojego nieba. Piekarze, garbarze, szewcy, młynarze-nie zapalają już swoich świec, ku skrytemu zadowoleniu tych, którzy zawłaszczyli ich część historii, zasiedlając żydowskie domostwa, jak mrówki opuszczony kopiec.

Szopka obok Floriana pełna była szeptów i opowiadań. Koza, owieczki, baranki  jak co roku ucieszone nieobecnością kota, psa i kury, wpatrzone w Dzieciątko, przeszeptywały na wyścigi historie przeróżne, wiedząc, że po północy zamilkną, opowiadały jedno przez drugie, co zasłyszały od zapatrzonych w szopkę ludzi.

Mame, mama, mateńka, zajęta kołysaniem pochlipującego Dzieciątka, leżącego od wieków w tym samym kamiennym żłóbku, nie mogła odpowiedzieć na prośby i modlitwy ludzi, którzy korzystając z cudowności Świąt Bożego Narodzenia pragnęli odwrócenia nieodwracalnego, naprawienia nienaprawialnego, ziszczenia nieziszczalnego. Jej spokojne oczy zdawały się mówić: –idź przed siebie, nie patrz wstecz, tam zobaczysz to, na co jeszcze możesz oczekiwać-. Twoje dni są policzone, korzystaj z dnia. Możesz wszystko.

 Najgorzej było z samotnością, zawiedzionymi miłościami, pustką, która nie mogła nie dziwić w tak przeludnionym świecie. A jednak, jak co roku przychodzili tu wieczni wędrowcy liczący na cud.

W kamiennym kościele, z figurką Matki Boskiej, niejako zapraszającej do środka, nie było zaproszonych. Skrobali rybę, pałaszowali śledzie, prowadzili ostatnie przed wigilijne kłótnie. Dzień ogólnoświatowego pojednania, dwunastu tradycyjnych dań, sianka pod obrusem i wszechogarniającej dobroci. Wieczór –„życzę ci, żebyś”, a nie „aby ci się”. Wieczór oczekiwanych i niechcianych prezentów, słodkiego przemijania.

Na zatopionej ulicy Podgórskiej, pod taflą czerniejącej wody, w zajeździe Sachje Kampfa, Mendel Fruhmann, Hirsz Waldman, Abraham Pistol wysłuchiwali rad rabina Chaima Halperna. Na Marwin powracały zagubione w Bełżcu dusze.

Starsza, przystojna, elegancka pani, w długim, wełnianym  płaszczu, wolnym krokiem- wydawać by się mogło-, spacerowała w kierunku ulicy Piłsudskiego, jednak w jej bladoniebieskich oczach, widać było niezdecydowanie, sprzeczność, w którym podążyć kierunku.

Na wzgórzu zamkowym, nie zważając na wzmagający się wiatr, ładna, zagadkowa, smukła dziewczyna ze złotym, długim warkoczem, wpatrywała się w oddaloną, znikającą w zachodzącym słońcu  plażę nad jeziorem, teraz  straszącą nieobecnością i pustką

 Stare Miasto, Przedbronie, Kasztelana Dąbka, wypatrywały pierwszej gwiazdki.

Jeden talerz ciągle oczekiwał na nieznajomego wędrowca. Kiszona kapusta z grzybami, karp, barszcz z uszkami zajmowały swoje strategiczne pozycje. Kompot z suszek pachniał jak ambrozja. Opłatek przełamywał niechęci i zadry. „Werdebusy” zagrały pierwszą kolędę .”Cicha noc, święta noc”.

Na lipie zamkowej  przysiadły gawrony i rozgadane przysnęły nie zważając na narastający wiatr.

Tylko one, czarnoskrzydłe plotkary, znały przyczynę, dla której te dwie kobiety wypatrywały swojej przeszłości, a może przyszłości, wpatrzone w otoczone podziurawionymi basztami, rozdmuchiwane wiatrem jezioro, próbujące bezskutecznie wyrwać się zaporze i wypłynąć z pułapki, przyczyną, która, jak zresztą każda przyczyna, nie była epilogiem, lecz początkiem następnej opowieści, jak w książce, z której wyrwano pierwszy rozdział.

Ponieważ zawsze pierwsza opowieść, daje zawsze początek następnej.

Leszek Głuś

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko