Krystyna Habrat – TA STARA PIĄTKOWA

0
145

opowiadanie

A ta Piątkowa była wielka i chuda, jak szczapa, że  zawsze wystawała spośród  tłumu niczym kij.

 Tylko w tym niewielkim miasteczku tłum gromadził się rzadko, ot w niedzielę po wyjściu z kościoła, może jeszcze, gdy wydarzył się pogrzeb kogoś  znanego. To wtedy i Piątkowa sterczała tam pośrodku.

 Kiedy indziej przemykała wielkimi krokami po pustawych uliczkach, jakby chciała zdążyć wszędzie, gdzie potrzeba i zobaczyć wszystko, co  należy. Na jej widok  niejedna kobieta spiesznie skręcała w boczną uliczkę, zanim jej dopadła. Nawet, gdy biedna nie miała nic na sumieniu, mogła czymś podpaść pod nauki moralne Piątkowej, która uważała za swój święty obowiązek każdego naprowadzać na właściwe ścieżki. Powtarzała przy tym z lubością: „Ja każdemu wygarnę prawdę prosto z mostu! Nie boję się”.

 Chyba dzięki temu omijały to miasto skandale i katastrofy, bo pilnowały tego tak porządne osoby jak Piątkowa. I to ona była najbardziej nieprzejednana w swej porządności. I wszystko jej oko wypatrzyło.

Koczek na jej karku, z roku na rok mniejszy, ciasno ściągał jej siwe włosy, bo od zawsze chyba, była siwa. Jakoś trudno   ją sobie wyobrazić jako młodą. A widywano ją od zawsze i wszędzie. Naprawdę niczego się nie bała, ale jej bali się wszyscy inni. Nawet jej mąż- cichy, spokojny człowiek – i ich trzej synowie.

Za to życie mieli urządzone perfekcyjnie. Dom wysprzątany, że nigdzie pyłku kurzu nikt by nie znalazł. Meble ustawione pod linijkę, pory posiłków ustalone sztywno. Co który kiedy i gdzie porabia poza domem – jej, Piątkowej, doskonale  wiadome, a w razie czego porządkowane przez nią samą.

Nie udało się jej niestety zapobiec, aby najstarszy syn, Zygmunt, nie wyjechał do technikum w dużym mieście. Tam dojeżdżać na kontrole, co robi, było już trudniej, ale od czasu do czasu musiała się poświęcić i ponieść trudy niespodzianych wizyt. To przecież obowiązek matki. Miała więc i tu oko na to z kim syn przystaje, czy nie za wcześnie zdradza zainteresowanie dziewczynami i tak w ogóle.

Ale to nie udało się tak całkiem i któregoś dnia przystawiła krzesło do ściany, aby zdjąć portret pierworodnego. Dotąd równy rząd trzech powiększonych i oprawionych fotografii synów wisiał  w pokoju stołowym na poczesnym miejscu, a nad nimi, pośrodku  portret ślubny jej i męża. Trzymając w rękach tą zdjętą, stwierdziła, że teraz wygląda to niesymetrycznie, bo ślubny już nie pośrodku, a te dwa – młodszych synów, jakby uciekły od niej w bok. Trudno.

Przez chwilę zastanawiała się, czy w miejsce zdjętego nie powiesić ten męża, schowany na dnie pawlacza?  Zdjęła go przed laty, gdy pojechał  do pracy w innym mieście, zostawiając ją z niedorosłymi synami, i długo zwodził, że nie może tam dostać mieszkania. Zniecierpliwiona wpakowała synów z tobołkami do pociągu i  pojechali   odkryć prawdę, że senior rodu  wcale się nie kwapi, by ich ściągać. Za synami tęsknił, ale do pokrzykiwań żony – mniej. I tak zwlekał ze dwa lata. Piątkowa  o  więcej  nie pytała, dopilnowała wszelakich formalności i zarządziła  powrót do domu. Mąż  potulnie ustąpił. Musiał tylko dopracować do wypłaty.

Zanim wrócił jego portret  znikł ze ściany. Nie śmiał protestować. Nic by to nie dało.   Zabrał się  do ogrodu pod domem, gdzie miał coraz więcej róż i one najbardziej go cieszyły. Choć kaleczyły kolcami. Synów, owszem, kochał bardzo, ale mógł  tylko za plecami matki dać każdemu w garść parę złotych na przyjemności, wymruczeć jakąś pochwałę, żeby matka nie usłyszała, klepnąć w ramię dla dodania otuchy po matczynej reprymendzie i tyle.

 Był już świadom, że teraz rodzice mają mówić dzieciom, nawet dużym, że je kochają, a nawet je przytulać, ale to go śmieszyło. Dotykał ich, gdy w niemowlęctwie pomagał przy kąpieli, karmieniu butelką, a potrafił nawet pieluchę zmienić. Nawet wyprać, gdy żona zaniemogła, ale dorastających synów już nie dotykał, Tylko przy powitaniach, życzeniach… Co innego róże. Te pielęgnował, prostując, to przywiązując do palika, przesadzając, obcinając zbędne pędy i zeschłe kwiaty. One kłuły, raniły do krwi, ale musiał. Potem siadał na ławeczce i patrzył w nie z zadowoleniem. Byle jak najpóźniej do domu, bo w ogrodzie było  tak dobrze.

 Milczał też, gdy zobaczył teraz puste miejsce po fotografii syna. Przecież nie mogło się żonie podobać, że zwiał za granicę i podobno  ma już żonę. A matka tak pilnowała, żeby ożenił się odpowiednio. Kilka kandydatek już dla niego upatrzyła. Kiedy  przyjeżdżał tu na wakacje, śmiał się, że ta za stara, ta brzydka, tamta za bardzo drze nosa do góry. Więc ile razy Piątkowa spotkała go na ulicy z inną, nakazywała stanowczo: „Zygmunt do domu!” Na drugi dzień urażony odjeżdżał.

No, a teraz uciekł na dobre. Musi tych młodszych przypilnować lepiej.

„Trudno, porządek musi być” -powiedziała głośno sama do siebie, gdy wdrapywała się na krzesło, aby zdjąć teraz wizerunek syna średniego, Ludwika.

I ten jej podpadł, gdy po ukończeniu technikum tu na miejscu, skumał się po cichu z wyklętym bratem i czmychnął za granicę do niego.

Nie upilnowała i jego. Na próżno wybiegała, zobaczywszy go przez okno, że przystanął z jakąś dziewczyną, i nie patrząc na nią, rzucała kategoryczne:

– Ludwik do domu!

Przecież ona, matka miała mu żonę wybrać! Najpierw ocenić, czy jej rodzina zacna?  Z kim spokrewnieni? Czy wszystko inne, jak trzeba? I nie żenić się tak szast-prast z pierwszą lepszą. Ludwik wprawdzie zarzekał się, że żeniaczka mu jeszcze nie w głowie, że to tylko koleżanka z klasy, ale matka wiedziała swoje.

– Ja tam wolę dmuchać na zimne.

No i dmuchała  tak, przebiegając ulice, czy go gdzie nie spotka z osobą niepowołaną. Do palenia papierosów nie dopuściła, ale nie przewidziała kolejnej ucieczki  na obczyznę.

 Jak na złość, gdy zdejmowała portret Ludwika, stare krzesło się załamało, spadła, potłukła się boleśnie i odtąd już nie mogła tak biegać na swych długich nogach po ulicach, aby upilnować choć trzeciego syna.

A mąż milczał i pilnował tylko swoich róż w ogrodzie pod domem.

Wtedy przestrzegła najmłodszego. Józia:

– Ty musisz być dobry!

Józio sam z siebie żarliwie jej to przyrzekł. I pozostał posłuszny. Taki zresztą był zawsze. Robił dokładnie to, co mama kazała. Taki trochę ciamajda, ale nikomu nic złego nie zrobił. Nie sprzeciwiał się jak starsi bracia.

Jemu więc żonę wybrała sama. A łatwe to nie było.  Ktoś nawet litościwie, czy ze złośliwości, powtórzył  Piątkowej przestrogę wobec matki dziewczyny, która się jej najbardziej podobała.  Panienka dobrze wychowana,  nauczycielka, wybrała się nawet z Józiem raz czy dwa do kina, to na Sylwestra. I występ teatru z województwa. Wtedy sąsiadka pomaszerowała do jej matki i ostrzegła: „Pani, dałabyś córkę takiej teściowej?! Ja, gdybym miała 10 córek i ta dziesiąta garbata, to bym nawet jej nie dała!”

No i Józio ożenił się z inną, ale  upłynęło parę lat i przekroczył już wiek chrystusowy. Dziewczyna była z dalszych stron, więc nieświadoma niczego zamieszkała po ślubie z rodziną Piątków.

Najpierw było wszystko cacy. Sprowadzono nawet szybko jej pianino. Piątkową zaczęto widywać z uśmiechem na twarzy. A po trzech może miesiącach sprosiła sąsiadki, by zobaczyły, jaki synowa flejtuch. Sukienki na wszystkich krzesłach. Łóżko rozbabrane, bo leci do pracy, kwiatki niepodlane. A na pianinie kurz.

– Ładnie gra?

– A tak sobie plumka.

Chyba też narzekała, że brudzi jej kuchnię, bo którejś soboty wszyscy przechodzący ulicą, mogli zobaczyć, jak Józio ze swą,  nie tak dawno poślubioną, żoną patroszy w ogrodzie kurę. I, wyciągając flaki na miednicę, zaśmiewają się oboje w niebogłosy. A Piątkowa  kręciła się  opodal i kiwała głową z ubolewaniem, jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie ludziska, jak oni się wygłupiają. Co ta żona zrobiła z tak dobrego  chłopaka?!”

Za dwa, może trzy miesiące  synowa uciekła. Wkrótce Józiu załadował do samochodu ciężarowego jej  walizki oraz pianino, które aż jęknęło przy przenoszeniu, sam wsiadł obok kierowcy i tyle go widzieli.

Tylko Piątkowa zasłabła. To kolejne głupie krzesło zatrzeszczało i przechyliło, a  jej spadł  na głowę portret Józia,  gdy z pomocą miotły usiłowała go zdjąć ze ściany.

– Za stara już jestem na takie brewerie – oznajmiła, wystawiając nos spod pierzynki w stronę lekarza z pogotowia.

Ktoś  podchwycił z opowieści, że krzesło się przewróciło i  spadła. Odtąd w miasteczku zaczęto mówić: „Stara Piątkowa trzech synów miała, a w końcu się powiesiła.”

Ale ona żyła. Tylko więcej w łóżku. Już jej prawie nie widywano. Czasem tylko wspominano: taka porządna osoba, co z taką dumą  powtarzała, że każdemu potrafi powiedzieć prawdę prosto z mostu. Tylko jaką prawdę? Kto to wie, gdy jedni mówią tak, a inni o tym samym – całkiem na opak?

Tylko Piątek nic nie mówił i spokojnie doglądał swych róż.

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko