Zofia Maria Smalewska – DOJRZAŁA MIŁOŚĆ

0
371
Maria Wollenberg-Kluza, „Pracownia. Kwiat”

Zbliżał się nieuchronny termin planowanego trzydniowego pobytu w szpitalu. Jak co roku od dziesięciu lat wizyty na oddziale urologicznym przed Justyną stawały te same problemy. Odkąd podczas „udanej” operacji onkologicznej nieuważnie przecięto jej jeden z moczowodów, wciąż borykała się z tymi samymi wyzwaniami: kolejny raz zgodzić się na wymianę zastępczego cewnika JD, czy poddać się operacji usunięcia okaleczonej i z roku na rok słabiej pracującej nerki?   

Dylemat, z jakim mierzyła się znacznie wcześniej: czy oskarżać szpital za błąd i brak wystarczającej uwagi podczas poważnego zabiegu usunięcia raka?, przestał istnieć. Wszak główny onkolog zawsze podkreślał, że przy skomplikowanych operacjach wszystko może się zdarzyć, a ona i tak ma ogromne szczęście, że w ogóle jeszcze żyje. W sumie przecież uratowano jej życie, operacja się udała.

Po latach mierzenia się z tym problemem nie tylko opanowała wiedzę na temat chorób raka w zderzeniu z kobiecymi przypadłościami, ale i zdobyła orientację, jak w jej sytuacji szukać najskuteczniejszej pomocy, której placówce medycznej zawierzać, jakiego specjalisty powinna szczególnie się trzymać.

W oczekiwania, że zdarzy się coś z rodzaju medycznego cudu związanego z postępującymi osiągnięciami medycyny, przestała już wierzyć, bo nie przewidziała wcześniej jednego. Nie przewidziała, że upływ czasu ma w tym przypadku znaczenie pozytywne dla ogólnego postępu, ale też i działa niekorzystnie wobec pacjenta, który biorąc udział w tym wyścigu, po prostu się starzeje.

Teraz już wie, że funkcje obciążonej z powodu niesprawności moczowodu nerki „póki się da”, należy jak najdłużej podtrzymywać. Całkowite usunięcie narządu to nic innego, jak sprawa ratowania życia. Ta wiedza niestety, też nie uspakaja, bo ostateczność zawieszona w czasie zawsze budzi niepokój.

Tego dnia Justyna pijąc poranną kawę z mlekiem patrzyła bezwiednie przez kuchenne okno na  skrzący się śnieg i oszronione drzewa oraz prowadzącą w głąb lasu drogę. Jej chwilową uwagę zwróciła ścieżka prowadząca na niewielką  zaśnieżoną polanę, na której ktoś rano wydeptał butami kształt serca i wypisał niezdarnie „love”.

Stary głupi osioł – pomyślała z pewnym rozrzewnieniem o mężu, który pół godziny wcześniej wyszedł, żeby wynieść przed dom, w którym mieszkali na skraju lasu, obierzyny z ziemniaków i owoców oraz skrawki suchego pieczywa dla leśnych zwierząt i ptaków. Zanim wyszedł, poprosił ją, by podeszła do okna i zobaczyła, jak zapamiętale dzięcioł rozdziobuje śnieżną pokrywę znajdującego się na skraju drogi mrowiska. Szukając pożywienia w postaci larw mrówek, niszczy im starannie zabezpieczony przed zimą kopiec. – Ojej, trzeba mu podsunąć coś innego do jedzenia. Tak nie można! –  zawołał.

Justyna przyglądała się wydeptanej w śniegu miłosnej ekspozycji i czuła radość w sercu. Jeśli mąż chciał jej w tym dniu dodać odwagi… I jeśli chciał ją pokrzepić tym śnieżnym wyznaniem, to mu się udało. Kochała go. I kochali się wzajemnie. Jak niewiele małżeństw w tym wieku twardo realizowali śluby, że będą do końca swoich dni… wspierać się, również w chorobie.

O matko! Przecież… Jak mogła o tym nie pamiętać? Za kilka dni kolejna ich rocznica ślubu. Nie może sprawić mu zawodu i pozwolić sobie na jakieś dodatkowe przygody ze zdrowiem. Nie może? Musi wręcz ten kolejny zabieg przeżyć, dla niego, i  dla siebie. Musi dla nich wspólnie przejść pomyślnie. Innej opcji nie ma.

Potrzebowała nagle wyjść i przewietrzyć głowę. Zapomnieć o tym, co przeżyła w ostatnim czasie, tygodniu… Co było miłe, a co nie i z czym znowu musi się zmierzyć.

Ubrała się więc w miarę szybko, zabrała telefon i wyszła z domu. Telefon wzięła nie po to, by z kimś rozmawiać, ale głównie po to, by zrobić zdjęcie temu wydeptanemu na śniegu sercu z „lowe”. Jeśli mąż poszedł gdzieś w głąb lasu, to choćby tylko dla samej sobie.

Śnieg skrzypiał jej pod nogami, krzewy otulał biały zamarzający puch, tworząc im zimowe czapy, a przed nią roztaczał się bajkowy krajobraz.

Z poza zaspy z wrzaskiem poderwało się stadko wróbli, które oderwały ją od snucia bajkowych refleksji. A one skąd tutaj się wzięły? Nie było ich całe lato…

Był i dzięcioł, nie wyglądał na wygłodniałego, wręcz przeciwnie. A jego barwne skrzydła wzbogacały ten zimowy urok i nostalgię.

– Dzień dobry pani Justynko – usłyszała nagle znajomy głos sąsiadki, która wychodząc z sąsiedniej klatki starała się wypchnąć na zlodowaciałą ścieżkę inwalidzki wózek ze swoim mężem.

– Proszę poczekać, pomogę pani – zaoferowała pomoc Justyna. – Wybieracie się państwo może na przystanek autobusowy?

– Nie. Na szczęście nie musimy nigdzie się wybierać. Ani do przychodni, ani do szpitala… – Kobieta pchająca wózek z niedołężnym mężem zawahała się. – Na razie zdrowie pozwala żyć normalnie. Wyszłam z nim na spacer. O, widziała pani, na polanie ktoś wydeptał serce i zrobił napis, że kocha. Jak zobaczyłam to z okna, pomyślałam, że…

Pomyślałam że – po chwili zawahania – ciągnęła sąsiadka – mógł to być mój mąż. Gdyby tylko… mógł chodzić.

            Powiedziałam mu o tym. Przyznał mi rację. A ja też mogłabym mu takie coś wydeptać na śniegu. Tylko że on, wie pani, może tylko o tym pomyśleć.

            – No i pomyślałem tak – niespodziewanie odezwał się znany Justynie z małomówności sąsiad. Akurat temu, że jest małomówny, Justyna nigdy się nie dziwiła.

– I wie sąsiadka co? Zabrałam telefon, żeby… To znaczy postanowiliśmy, że go podepchnę tam bliżej i zrobimy sobie na tle tej zimowej psoty zdjęcie.

– To ja państwu pomogę. Świetnie. Sfotografujemy tę, jak pani powiedziała, psotę. Dlaczego nie miałaby być i dla was?

Sąsiadka popatrzyła na Justynę jak na kogoś, kto przed znajomymi coś ukrywa. – A wie pani może, kto w ten sposób ogłasza oblubienicy swoją miłość?

– Oblubienicy, a może oblubieńcowi? Nie, nie znam. Tak mi się tylko powiedziało – skłamała Justyna, choć w głębi serca przekonana była, że nie mógł to być kto inny, jak tylko jej mąż.

I nawet poczuła pewną ulgę, a może nawet zadowolenie, że czyniąc to, uszczęśliwia nie tylko ją, ale i dał powód do radości innym. Ona miała przecież swoje powody do wewnętrznych rozterek związanych z chorobą, która wcale nie ograniczała ich małżeńskiej więzi i miłości. A sąsiadka swoje, bo to akurat jej mąż wymagał wzmożonej troski z powodu inwalidztwa.

Justyna mieszkała z mężem blisko lasu, łąk i pól. I po rozstaniu z sąsiadami nie pierwszy raz postanowiła  pójść drogą w głąb lasu, gdzie odnajdowała spokój i wewnętrzny balans swojej duszy.

Tym razem w głowie miała jedno wielkie kłębowisko myśli. Były chaotyczne i oderwane od pozytywnego myślenia.

I nagle przypomniała sobie, że przecież na ich osiedlu mieszka także pani Maria poruszająca się na wózku inwalidzkim, emerytowana pielęgniarka z kościerskiego szpitala. Starsza pani, której zawsze towarzyszy jej mąż, wysoki barczysty siwy pan w ciemnych okularach korzystający z psa przewodnika i białej laski. Byli oboje dobrze po siedemdziesiątce. On zastępował jej sparaliżowane nogi pchając wózek, a ona jego martwe oczy, mówiąc mu o kolorach świata, ożywiała jego twarz.

Ona z uśmiechem mu go opowiadała. Justyna widziała nawet, jak kiedyś latem razem nazbierali polnych kwiatków, a on wysłuchawszy jak wygląda ten bukiecik, przytulił go najpierw do swojej twarzy, a potem bukiecik położył jej na kolanach.

Wszystko jasne, to trochę krzywe serce wydeptane w śniegu i niezdarny napis to na pewno dzieło mojego męża – pomyślała Justyna. Uśmiechnęła się sama do siebie i poczuła się o wiele lepiej. Przecież  wszystko, co robi, aby walczyć z przeciwnościami swojego losu, robi z wielkiej miłości dla niego, dla dzieci i wnucząt.

W drodze powrotnej skleiła kilka śnieżek z ocieplonego porannym słońcem białego puchu i jak za dawnych lat, kiedy chciała zobaczyć uśmiech na twarzy męża, rzuciła nimi w okno. W szybie zamajaczyła jego twarz, mąż odsunął firankę i składając palce dłoni w serduszko, posłał jej buziaka.

Ten dzień do końca byłby dla Justyny szczęśliwy, gdyby nie… No właśnie – trudno jej to było określić. Bo tak naprawdę wszystko przebiegło normalnie. I podróż do szpitala i rozstanie na ten czas z mężem. I sam bardzo nieprzyjemny zabieg trwający ponad dwie godziny. Wszystko oprócz zaskakująco szczerego dla niej kontaktu z anestezjologiem.

Gdy Justyna, będąc w dobrym nastroju, weszła do gabinetu pana doktora, za biurkiem siedział pan z czterodniowym zarostem i zaczerwienionymi spojówkami, który przypominał jej bardzo zmęczonego agronoma, cały dzień drepczącego po polach.

Przywitała się i bez dodatkowej zachęty położyła przed nim historię choroby.

Anestezjolog nie był nią szczególnie zainteresowany, odsunął dokumenty na bok i „od razu przystąpił do rzeczy”.

– Znieczulę panią miejscowo – powiedział krótko i zaczął objaśniać. – Wie pani? Jedno ukłucie w kręgosłup.

– Ale ja nie mogę być kłuta w kręgosłup. Proszę zobaczyć dokumentację z poprzednich zabiegów. Powinnam dostać narkozę.

– Oj tam, oj tam. Po co ta narkoza? Po niej się umiera i można nigdy się nie obudzić. Co nie ma pani dla kogo żyć?

Justynie odjęło na chwilę mowę, chociaż już po chwili miała na końcu języka ciętą ripostę.

– Mam dla kogo żyć, ale mam też wybór, prawda? Czy się rozumiemy?

– Widzę, że trudno będzie panią przekonać, a chciałbym.

Justynie wydawało się, że lekarz będzie się upierał. – A czy to pan będzie mnie znieczulał podczas operacji? – Skoro anestezjolog nie był zainteresowany dokumentami, które przed nim położyła na biurku, chciała to wiedzieć. Skąd u niego taka rutyna i pewność siebie? Jak lekarz tej specjalności tak może straszyć pacjenta?

– O nie, ja zaraz kończę dyżur. Mam już tego dość – dodał jakby na usprawiedliwienie. — Odpowiedzialność weźmie za panią inny lekarz. Nie chce pani tego proponowanego przeze mnie znieczulenia, wpisuję znieczulenie ogólne na odpowiedzialność pacjenta.

– Powiem szczerze, uspokoił mnie pan. Chwała Bogu, niech pan odpocznie i dobrze się wyśpi. Do widzenia.

– Do widzenia pani… Jak pani ma na imię? – zajrzał wreszcie do jej szpitalnej dokumentacji – pani Justyno. Dobrze że mnie pani rozumie. Chyba nie będzie się pani na mnie żalić?

– Żalić? A do kogo? Zresztą wiem. Pożalę się do ministra empatii i kultury osobistej.

–  Jest taki?

– Jest. To mój mąż.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko