Jan Skoumal – Altowiolista z poddasza

0
120
rys. Emilia Uksik

Jesień okryła całunem Pragę, zrzucając liście z drzew, by wirowały pośród mknących dorożek, zwiewały kapelusze stangretom i porywały parasolki tulących się do mężów, leciwych dam. Obmywały burty tramwajów, dając o sobie znać wszystkim wokół – począwszy od pucybuta, który właśnie wyskoczył na swoją ulubioną stację, gdzie zwykł obsługiwać najwięcej ludzi, a kończąc na przygarbionym notariuszu kilka przecznic dalej, przekraczającym właśnie próg kamienicy.

– Nic dobrego, panie Tichý… – mruknął. – Nic dobrego…

Wspiął się na ostatnie piętro i począł grzebać w aktówce. Dopiero gdy znalazł klucz, usłyszał dochodzący z góry, znajomy dźwięk – to mieszkający na poddaszu starzec znowu grał na skrzypcach.

– Nic dobrego, panie Tichý… – przekroczył próg mieszkania. – Nic dobrego…

***

Pokoik na poddaszu był niewielki. Tkwiące w dachu okienko wpuszczało do wnętrza jesienne powietrze, pozbawione liści, które wolały zostać pośród wozów i ulicznych latarń.

Przysunął sobie krzesło. Na kolanach ułożył altówkę. Odczekał chwilę, aż świeże powietrze wypełni jego płuca. Podniósł instrument, chwycił w zgrabiałe palce smyczek i – nie spuszczając oczu z Jej twarzy – wydobył pierwsze tony.

Siedzieli pod drzewem. Spoglądał w Jej śmiejące się oczy i drobne dłonie, ściskające bukiet brązowych liści. Odgarnął smyczkiem kosmyk blond włosów z Jej twarzy, wzbudzając cudowny śmiech, który przyćmił wszelką muzykę – tę, którą tworzył, ale też muzykę całego świata – wchodząc głęboko w jego serce i już na zawsze odsuwając utwory Brahmsa i Schumanna w cień. Błogie uczucie ogarnęło całe jego ciało i pozwoliło mu zanurzyć się głęboko w Jej oczy, w studnię, na której dnie czekały wszystkie cuda tego świata.

Pan Tichý również stał przy oknie. Nie mogąc zrozumieć dziwnego tonu, w jakim gra starzec, rozmyślał o czekającym na biurku akcie notarialnym.

***

– Przyjdę do Ciebie z Josefem. Nie spędzisz kolejnych świąt sam, co to to nie!

Lena skakała z kąta w kąt i wychwytywała swą miotełką najdrobniejsze ślady kurzu oraz pajęczyn. Garnek rosołu bulgotał, przyprawiając notariusza o cieknącą ślinkę.

– Jak możesz tak mieszkać? Posprzątałbyś czasem, kupił sobie porządny sekretarzyk i przybił kilka półek…

– Nie mam czasu…

– Żonę byś znalazł…

– Nic dobrego…

Przez okno do kuchni wleciały dźwięki skrzypiec.

– A ten znowu – westchnął Tichý. – Gra tak odkąd spadły pierwsze liście i nie pozwala mi skupić się na pracy. A kancelaria ledwo zipie, terminy naglą. Nic dobrego, panie Tichý, nic dobrego. Jakby jeszcze nie siedział w oknie…

Zdał sobie sprawę, że jego siostra trzęsie się cała i próbuje ukryć cieknące po brodzie łzy.

– Lena… Lenuś, siostrzyczko, co się dzieje? No już, otrzyj łzy… Spokojnie…

­– Piękne… Takie piękne…

Płakała, wtulona w brata, dopóki muzyka nie ucichła.

***

Zima nadeszła, nim ktokolwiek zdążył się zorientować.

Przykryła puchem liście, ozdobiła rynny rozmaitością sopli, a następnie – wygoniwszy jesienny wiatr – wpuściła do miasta jego lodowatego kuzyna, przed którym damy w dorożkach kryły się w ramionach mężów. Pucybut zaś triumfował, bo nic tak dyskretnie nie brudzi butów, jak ukryte pod śniegiem błoto.

– Przydałbyś się na coś! Nakryj chociaż stół, ustaw cztery… Nie, na miłość boską, nie tym odrapanym czymś, tylko moją zastawą! No już… Tak, to jest miejsce dla niespodziewanego gościa, przestań już narzekać. Tak, tak, nic dobrego, panie Tichý, no już, szybciej…

Była Wigilia Narodzenia Pańskiego.

***

Spojrzał na ciągnący się w dole biały krajobraz Pragi.

Zagubione płatki śniegu wpadały przez okienko i wirowały pod sufitem. Mroźne powietrze pełzło po podłodze i pośród nóg stołu. Oplatało także stopy starca, który – nastroiwszy altówkę – wyprostował się i zesztywniał.

Nie było aż tak zimno. Stojące wokół lichtarze dawały wystarczająco dużo ciepła, resztę nadrabiał frak. Rozejrzał się wokół. Klarnety, oboje, skrzypce… Ponad chaotyczne dźwięki instrumentów przebił się ciepły głos wiolonczeli. Pochwycił spojrzenie swojego przyjaciela, który właśnie kończył ją stroić – wyglądała przy nim jak przerośnięte skrzypce. Wymienili uśmiechy.

Wszedł dyrygent, na którego widok Filharmonia Czeska ucichła. Spojrzał na obu solistów i mrugnął do nich. Ściana oklasków niemal zrzuciła go z postumentu, gdy ukłonił się przed publiką.

Batuta poszła w górę.

***

– Praca w szkole muzycznej nie jest taka łatwa, panie Tichý! Nie potrafię wyobrazić sobie nic bardziej frustrującego niż sala pełna słuchaczy, z których żaden nie umie wymienić choćby trzech oper Berlioza! Uch, aż mi się zrobiło gorąco! Kochanie, bądź tak dobra i otwórz okno…

Josef otarł pot z czoła.

– O czym to ja…? – zamyślił się. – Ach, no i wyobraź sobie pan, ten tępy, laicki wzrok…

Gospodarz, panicznie wodzący wzrokiem za krzątającą się siostrą, drgnął gdy Josef nagle umilkł. Ciszę wypełniała znajoma muzyka.

– To znowu ten staruch… Co wieczór, odkąd spadł śnieg, siada przy oknie i gra to samo…

Josef, z ustami zastygniętymi w połowie słowa, wlepiał wzrok w okienko.

– A niech mnie… Wy… wy wiecie, co on gra? Jezus Maria!

– Josef? – zaniepokoiła się Lena. – Co? Co on takiego…

Don Kichote! – niemal krzyknął klarnecista. – Gra partię solową z Don Kichote Straussa! Toż ja, jako słuchacz akademicki, chodziłem do Filharmonii Czeskiej, by słuchać gry praskiego mistrza! Zachwycałem się pięknem partii solowej i marzyłem, że kiedyś sam stanę na tych deskach…

Niezbyt dyskretnie otarł łzę.

– I pomyśleć – zachlipała Lena – że tak wielki artysta spędza Wigilię mając za swojego towarzysza jedynie skrzypce…

Josef huknął pięścią o blat.

– Altówkę! – krzyknął, czerwony na twarzy. – To altowiolista, siostro! Najlepszy z najlepszych, któremu możemy buty czyścić! I do ciężkiej cholery, nie pozwolę takiemu człowiekowi gnić na strychu w Wigilię! Tichý! Idziemy!

Oszołomiony całym zajściem notariusz, nie zdążywszy nawet burknąć „Nic dobrego, panie Tichý”, został pociągnięty przez drzwi na klatkę schodową. Z przerażeniem patrzył, jak klarnecista staje na pierwszym stopniu i stuka w drzwi stryszku.

Muzyka ucichła.

***

Stary altowiolista zajął miejsce dla niespodziewanego gościa, naprzeciw gospodarza.

Instrument wziął ze sobą. Trzymał go teraz na kolanach, uważając, by przypadkiem nie uronić ani kropli. Jadł w milczeniu, słuchając potoku słów, jakim zalewało go młode małżeństwo. Czasem tylko skinął głową, nie mając serca im przerywać.

Spojrzał na siedzącą po jego prawej stronie dziewczynę. Była śliczna i podobna do Niej. Nie miała blond włosów i lekko zadartego noska, ale poznał w niej piękno podobne do tego, jakim Ona emanowała. Chwycił smyczek i delikatnie odgarnął kosmyk jej włosów – zaśmiała się cudownie, zupełnie tak, jak Ona przed laty. Poczuł na sercu to słodkie ciepło, którego nie było mu dane zaznać od dawna.

Klarneciście usta się nie zamykały. Nie powstrzymywał się od żywej gestykulacji oraz zadawania pytań – a to o najwybitniejszego kompozytora romantyzmu (Josef uparcie stawiał na tym miejscu Dvořáka, a altowiolista nie chciał się kłócić), a to o różnice między altówką a skrzypcami. Był zupełnie jak jego przyjaciel – taki żywy i potężny, z pozoru nie pasujący do delikatnej wiolonczeli.

Notariusz starał się jeść drżącą dłonią. W końcu dał za wygraną i wstał od stołu. Podszedł do okna. Na zewnątrz panowała błoga cisza, oddzielająca go od szmeru świętującego miasta.

– Nic… dobrego… A żeby to wszystko…

Wychylał się coraz mocniej. Powoli zbliżał się do majaczących w dole trotuarów, do świetlistej obietnicy spokoju i wytchnienia. Pozwolił, żeby cisza oddzieliła go od hałasu, oplatając się wokół jego głowy.

Silne dłonie chwyciły go za ramiona i wciągnęły do środka.

– Tichý! – głos uderzył go niczym obuch. – Co ty wyrabiasz?!

Jęknął i uwiesił się na ramieniu szwagra.

Przechwyciła go Lena. Posadziła szlochającego, trzęsącego się na krześle w opustoszałej kuchni, przy zgaszonych świecach. Objęła swojego małego chłopca i wtuliła w siebie jego głowę. Głaszcząc go, szeptała starą mantrę:

– Cicho, spokojnie, nic już nie ma. Cicho, spokojnie…

– Głośno – jęknął. – Boję się, Lenuś, ja…

Wstrząsnęły nim spazmy.

– Nic już nie ma…

Dźwięki altówki wkradły się do pomieszczenia. Owinęły się wokół jego nóg, powędrowały do pasa, ramion i rąk, oplotły głowę i łzawiące oczy. Przestał drżeć.

– Piękne… Takie piękne…

Płakali razem, wtuleni w siebie i w muzykę.


Życiorys artystyczny autora

Jan Skoumal – urodzony 8 lutego 2001 roku w Głubczycach, na południu Śląska Opolskiego. Absolwent głubczyckiego liceum, Państwowej Szkoły Muzycznej, student prawa na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikował na łamach Pisma Literacko-Artystycznego „Bezkres”e-Dwutygodnika Literacko-Artystycznego „Pisarze.pl”, Miesięcznika Społeczno-Kulturalnego WOBEC oraz w zbiorze opowiadań poświęconych ziemi głubczyckiej (Na tropie zagadek historycznych i ukrytych skarbów, red. K. Maler) i w prasie regionalnej. Laureat ogólnopolskich konkursów literackich, m.in. konkursu Mistrzowie i patrioci pod patronatem Prezydenta RP Andrzeja Dudy oraz dwóch edycji konkursu Liryczne Jasło, a także kilku konkursów lokalnych. Jako prelegent brał udział w lokalnych sympozjach historycznych i literackich, a także przeprowadził prelekcję pt. Hic natus est artifex. Między rzemiosłem a sztuką w ramach Koła Naukowego Ti estin aletheia działającego przy WPiA UJ. Za osiągnięcia z dziedziny literatury został nagrodzony Nagrodą Marszałka Województwa Opolskiego Prymus Opolszczyzny 2020, w kategorii kultura. Swoją twórczość publikuje na stronie internetowej –https://janskoumal.home.blog.

Literat, z zamiłowania muzyk, historyk i genealog. W nie mniejszym stopniu niż pisanie i literaturę uwielbia spędzanie długich godzin pośród archiwalnych dokumentów, odkrywając w nich losy swoich przodków. Gdy czas pozwala, sięga po klarnet lub saksofon, by nie wyjść z wprawy.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko