Bohdan Wrocławski – Jeden Wiersz

0
151
Bohdan Wrocławski
Bohdan Wrocławski

Dziewczynka

Budzi cię zimno przytulasz dłonie do policzków
słyszysz jak przez cienkie ścianki tyka słoneczny zegar
krwi

w jego ciasnym wnętrzu spulchnionym od wiatru
niecierpliwości wiosennego gradu
obserwujesz małą dziewczynkę

jej wzrok zsuwa się z czarnych wskazówek
topnieje w nienaruszonej oschłej strukturze zmierzchu
 
jest pogodny niczym lawa spływająca z oczu
albo sen zabłąkanego anioła

dłonie pokorne wobec całej otwartej na wylot przestrzeni
wymacują cierpliwie każdy nawet najdalszy oddech
być może w ciemniejących wykrotach pobliskiego zagajnika
wypatruje matki

albo czeka na śmierć
której nie potrafi rozróżnić marzeniami

twój sen i mój czas spotykają się rozmawiają o tym obojętnie

ale wiemy

dzielą nas noce i poranki których nie pamiętamy
ciągle zamarzające rzeki sylab wykrzykniki
których nikt nie zapisał na powierzchni
rozgrzanych do białości fal
kra spływająca wokół niedokończonych zdań
być może czyjeś wzruszenie otępiałe od mrozu

ciągły brak odpowiedzi na postawione pytania

wciąż obserwujesz dziewczynkę
dostrzegasz kiedy wychodzi w najbardziej promienny dzień
jej włosy układają się w poprzek widnokręgu
milkną nadjeżdżające auta
jakaś kobieta odważnie poprawia
makijaż twarzy pudry przysłaniają krajobraz

ulicę dotyka strach
możesz go dostrzec wtedy kiedy wypełnia sobą
szpalty gazet dławi się ciepłem ekranów

pulsuje

z pobliskiego portu wpływa ostatni tego dnia statek
chropawa powierzchnia skóry boli go

widzisz marynarzy przy relingach patrzących w stronę brzegu
dogania ich milczenie kobiet jakiś niewyraźny gest
który zarysowało pociemniałe niebo

widok pełen pasji i zniecierpliwienia
coraz bardziej samotny krzyk morskiego ptactwa
zawracającego w stronę brzegu

w takim momencie nikt nie jest obecny obok siebie

znasz to spoglądasz na redę

a kiedy odwracasz wzrok z powrotem widzisz słońce
siedzące na krawędzi kei
dziewczynka zardzewiałym kluczem otwiera jego piersi

śpiewa piosenkę której nikt nie może usłyszeć

jest to wielka tajemnica horyzontu

przed twoim wzrokiem słowa
czerń interpunkcji
owinięty w poprzek fal
znak zapytania

z absolutnej ciszy nawołuje krzyk morskiego ptactwa
dźwięk dzwonka na zmianę wachty
ale pokład jest pusty unosi go tylko płacz dzieci
i wnętrze pękniętego wulkanu

odgadujesz
nic już nie powróci do tego samotnego brzegu

w nadbrzeżnym barze Kolumb gra w kości
przegrywa swoją Amerykę złoto Inków
prerię pełną Indian gorzki smak gasnącego ogniska

gra podwórkowa kapela
akord za akordem sylaba za sylabą – odchodzisz


czujesz własne
przerażenie twoje porty stają się coraz bardziej przejrzyste

a myśli które odpłynęły tego poranka
już dawno przykryła ciemna smuga horyzontu

powoli opuszcza je światło
wymijają dni i zimowe wieczory
czytasz ich ślady
zachłanne i wiecznie otwarte
trop rannego zwierzęcia
na śniegu

odczytujesz entuzjazm myśliwych
krzyki pot zniecierpliwienie ambony
w ledwie rysującym się brzasku jak pęknięta morela
na skraju polany szczekanie psów
coraz litościwsze skomlenie dziecka
brzęczenie komarów

to sen
podszeptuje ktoś bardzo poważny ze środka sceny
możesz go zamknąć jednym ruchem powiek
w ten sposób w jaki kończy się podróż strumyczka w rzece
a rzeki w westchnieniu

wracasz do domu
ulica okrzepła od przelatujących gołębi
nadal gra podwórkowa kapela jedzie pusty tramwaj
rozmawiasz z motorniczym o pogodzie polityce

i małej dziewczynce
którą ktoś znalazł

na opuszczonym śmietniku

między niebem i szlochającą z rozpaczy ziemią

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko