Dziewczynka
Budzi cię zimno przytulasz dłonie do policzków
słyszysz jak przez cienkie ścianki tyka słoneczny zegar
krwi
w jego ciasnym wnętrzu spulchnionym od wiatru
niecierpliwości wiosennego gradu
obserwujesz małą dziewczynkę
jej wzrok zsuwa się z czarnych wskazówek
topnieje w nienaruszonej oschłej strukturze zmierzchu
jest pogodny niczym lawa spływająca z oczu
albo sen zabłąkanego anioła
dłonie pokorne wobec całej otwartej na wylot przestrzeni
wymacują cierpliwie każdy nawet najdalszy oddech
być może w ciemniejących wykrotach pobliskiego zagajnika
wypatruje matki
albo czeka na śmierć
której nie potrafi rozróżnić marzeniami
twój sen i mój czas spotykają się rozmawiają o tym obojętnie
ale wiemy
dzielą nas noce i poranki których nie pamiętamy
ciągle zamarzające rzeki sylab wykrzykniki
których nikt nie zapisał na powierzchni
rozgrzanych do białości fal
kra spływająca wokół niedokończonych zdań
być może czyjeś wzruszenie otępiałe od mrozu
ciągły brak odpowiedzi na postawione pytania
wciąż obserwujesz dziewczynkę
dostrzegasz kiedy wychodzi w najbardziej promienny dzień
jej włosy układają się w poprzek widnokręgu
milkną nadjeżdżające auta
jakaś kobieta odważnie poprawia
makijaż twarzy pudry przysłaniają krajobraz
ulicę dotyka strach
możesz go dostrzec wtedy kiedy wypełnia sobą
szpalty gazet dławi się ciepłem ekranów
pulsuje
z pobliskiego portu wpływa ostatni tego dnia statek
chropawa powierzchnia skóry boli go
widzisz marynarzy przy relingach patrzących w stronę brzegu
dogania ich milczenie kobiet jakiś niewyraźny gest
który zarysowało pociemniałe niebo
widok pełen pasji i zniecierpliwienia
coraz bardziej samotny krzyk morskiego ptactwa
zawracającego w stronę brzegu
w takim momencie nikt nie jest obecny obok siebie
znasz to spoglądasz na redę
a kiedy odwracasz wzrok z powrotem widzisz słońce
siedzące na krawędzi kei
dziewczynka zardzewiałym kluczem otwiera jego piersi
śpiewa piosenkę której nikt nie może usłyszeć
jest to wielka tajemnica horyzontu
przed twoim wzrokiem słowa
czerń interpunkcji
owinięty w poprzek fal
znak zapytania
z absolutnej ciszy nawołuje krzyk morskiego ptactwa
dźwięk dzwonka na zmianę wachty
ale pokład jest pusty unosi go tylko płacz dzieci
i wnętrze pękniętego wulkanu
odgadujesz
nic już nie powróci do tego samotnego brzegu
w nadbrzeżnym barze Kolumb gra w kości
przegrywa swoją Amerykę złoto Inków
prerię pełną Indian gorzki smak gasnącego ogniska
gra podwórkowa kapela
akord za akordem sylaba za sylabą – odchodzisz
czujesz własne
przerażenie twoje porty stają się coraz bardziej przejrzyste
a myśli które odpłynęły tego poranka
już dawno przykryła ciemna smuga horyzontu
powoli opuszcza je światło
wymijają dni i zimowe wieczory
czytasz ich ślady
zachłanne i wiecznie otwarte
trop rannego zwierzęcia
na śniegu
odczytujesz entuzjazm myśliwych
krzyki pot zniecierpliwienie ambony
w ledwie rysującym się brzasku jak pęknięta morela
na skraju polany szczekanie psów
coraz litościwsze skomlenie dziecka
brzęczenie komarów
to sen
podszeptuje ktoś bardzo poważny ze środka sceny
możesz go zamknąć jednym ruchem powiek
w ten sposób w jaki kończy się podróż strumyczka w rzece
a rzeki w westchnieniu
wracasz do domu
ulica okrzepła od przelatujących gołębi
nadal gra podwórkowa kapela jedzie pusty tramwaj
rozmawiasz z motorniczym o pogodzie polityce
i małej dziewczynce
którą ktoś znalazł
na opuszczonym śmietniku
między niebem i szlochającą z rozpaczy ziemią