Rafał Lasota – Czarwonik Twardowski – Pakt z diabłem

0
383

ROZDZIAŁ XIII Księga według Piotra

Diabelski kaprys

Miliardy istot sunęły bezkresnym korowodem szeroką, kamienistą drogą. Półnagie postaci szły niczym we śnie w stronę widniejących na krawędzi horyzontu górskich szczytów. Żadne słowo nie zostało wypowiedziane między rzeką ludzkiego mrowia. Żaden niepotrzebny gest nie ujrzał światła, żaden okrzyk, uśmiech ani skarga – nic… Miarowy odgłos miliardów stóp drżał w lodowatym powietrzu niczym rytm bijącego serca. Raz, dwa, raz i dwa. Noga do przodu, druga za nią i tak przez wieczność… Rawicz przystanął na niewielkim wzniesieniu, ciekawie spoglądając na strumień bezimiennych istot. Postaci były półnagie, szare, niczym zjawy pokryte siwym pyłem. Piotr przez kilka chwil wpatrywał się w nieobecne twarze pokutników. Może gdzieś pośród nich była ona – jego Rahab? Może szła między nimi, a on nie mógł jej zobaczyć, rozpoznać, wyrwać z szarego, mrocznego kłębowiska…

Czas odmierzany sunącym korowodem płynął bez początku i końca. Nagle ciężkie chmury przysłaniające niebo rozstąpiły się. Jasny blask rozlał się po brudnej, szarej dolinie. Ludzkie cienie niczym rażone gromem padły na ziemię, kryjąc wzrok przed światłością. Piotr uniósł głowę. Pośród oślepiającego blasku zobaczył kontur człowieka zawieszonego pośrodku nieba. Dłonie, ramiona i stopy świetlistego widziadła drgały unoszone podmuchem wiatru. Rawicz przytknął dłoń do oczu, chroniąc wzrok przed natarczywym światłem. Nic jednak nie zobaczył.

 – Czego szukasz? – usłyszał nagle dźwięczny głos tuż obok siebie.

Drgnął i odwrócił się. Stała tam świetlista postać z ogromnymi, pierzastymi skrzydłami wyrastającymi z ramion. Przybysz odziany był w gładką, lśniącą szatę, która przy każdym ruchu dźwięczała niczym tysiące maleńkich dzwoneczków. Zjawa miała jasne, kręcone włosy, które spływały na ramio- na. Błękitne oczy jarzyły się chłodnym, niebezpiecznym blaskiem. Twarz przybysza, nieskazitelnie gładka, nie zdradzała najmniejszego uczucia złego ani dobrego.

– Czego szukasz? – powtórzyła zjawa.

– Tego, co zagubiłem – odparł Piotr, patrząc uważnie na świetlistego gościa.

 – Czy było to cenne?

 – Tak.

– Chcesz odnaleźć zgubę?

– Tak.

– Co mi za to dasz? – zapytał skrzydlaty przybysz.

– Wszystko – odparł Piotr.

Stwór uśmiechnął się. Rozpostarł ramiona i raptownie okręcił się dookoła. Wiatr wzniecony parą ogromnych skrzydeł uderzył Rawicza ostrym podmuchem.

– Chodź za mną – rzekł anioł.

 Przyłożył palec do ziemi i zaczął biec przed siebie, rysując w brudnym pyle kreskę. Gdziekolwiek skrzydlaty stwór przemknął, tam natychmiast wyrastać zaczęły potężne zamkowe mury. Po chwili Piotr stał na szerokich, pałacowych schodach. W oknach zamczyska płonęły tysiące świec. Wielkie, drewniane drzwi wiodące do środka były otwarte na oścież. Z wnętrza dobie- gały dźwięki skrzypiec, harf i trąb.

– Może to, czego szukasz, jest właśnie tam – rzekł anioł, wskazując dłonią wejście.

 Piotr ruszył do wnętrza. Zamkowe komnaty zdobiły tysiące luster wiszących na ścianach. Zwierciadła odbijały blask świec płonących na ogromnych świecznikach stojących po- środku sali. Marmurowe podłogi błyszczące niby szklana tafla powtarzały echem odgłos kroków. Tuż obok ogromnych świeczników wirowały w tańcu setki par. Kobiety odziane w krynoliny i obcisłe gorsety unosiły się niczym liście targane wiatrem. Mężczyźni ubrani w bufiaste kaftany z ogromnymi kapeluszami na głowach towarzyszyli im przy każdym kroku. Tańczący nosili na twarzach maski z białej porcelany. Piotr przyjrzał się tańczącym. Nagle jego oczy napotkały spojrzenie jednej z tańczących istot. Przez moment zdawało mu się, że dostrzega oczy wypełnione tak wielkim bólem i cierpieniem, że na krótką chwilę i on ugiął się pod ciężarem rozpaczy.

– Znajdź swój skarb, inaczej jedna z tych masek będzie dla ciebie – szepnął Cherubin, patrząc na Piotra obojętnie.

Rawicz ruszył przed siebie. Stąpał ostrożnie po gładkiej posadzce. Muzyka kołysała tańczące pary. Kobiety i mężczyźni, trzymając się za ręce, zbliżali się do siebie, to znowu oddalali niczym morskie fale. Przeciskając się między nimi, Piotr miał wrażenie, jak gdyby każdy z uczestników demonicznego tańca wykonywał te same, z góry ustalone gesty. Wyglądało to jakby każda z istot była kopią samej siebie. Każdy ruch powtarzany był przez setki par będących w idealnej harmonii. W migoczącym blasku świec Rawicz spoglądał na bezimienne oblicza porcelanowych masek. Błądził niczym ślepiec między tańczącymi, usiłując rozpoznać Rahab. Jednak to wszystko było daremne. Stanął bezradnie pośrodku sali, wsunął rękę do kieszeni i zacisnął ją na obłym kształcie „Anielskiego Rogu”, który podarował mu Twardowski. Lustra, płomienie świec, wirujące postaci, setki par czarnych źrenic wyglądających zza bezdusznych masek. Wszystko zamknięte pośród fałszu, złudzeń i kłamstwa. Rawicz czuł, że wirujący tłum zaczyna go unosić. Porywa wbrew jego woli, prowadząc wprost do świetlistego cherubina. Anioł stał na niewielkim podwyższeniu, trzymając w ręku porcelanową maskę. Piotr chciał się wyrwać z niewidzialnych objęć, uciec, zniknąć, jednak każdy krok przybliżał go do nieuchronnego przeznaczenia. Cherubin uśmiechał się obojętnie. Rawicz wiedział, że za chwilę dołączy do korowodu porcelanowych masek, z którymi na wieki zjednoczy się w demonicznym tańcu. Wolno płynął w stronę nieuchronnego przeznaczenia. Jeszcze chwila i skrzydlaty twór dotknie twarzy wybrańca. Krok, pół kroku, gest… Muzyka ucichła. Cherub drgnął, nogi ugięły się pod nim gwałtownie. Porcelanowa maska spadła na kamienną podłogę, rozbijając się na tysiące szklistych odłamków. Porcelanowe kantyczki rozbiegły się na wszystkie strony. Tańczące zjawy zniknęły. W miejscu wspaniałego pałacu stała teraz zmurszała, drewniana chata. Piotr uwolniony z niewidzialnych objęć padł na ziemię. Tuż przed nim trwała śmiertelna walka. Świetlisty cherubin wił się niczym wąż, usiłując chwycić niewidzialną postać stojącą gdzieś za jego plecami. Dłonie cheruba rozpaczliwie rozrywały powietrze. Nagle anioł gwałtownie otworzył usta. Z gardła wyrwał się przerażający okrzyk cierpienia. Pierzaste skrzydło odcięte niewidocznym ostrzem upadło na ziemię. Po chwili drugie, wraz z odrąbanym ramieniem, runęło niczym ścięta kłoda. Cherub osunął się na kolana i zawył. Następnie jęknął żałośnie i umilkł. Zaraz potem jego głowa z pięknymi, jasnymi włosami odskoczyła od ciała i potoczyła się po piachu. Rawicz pełzał po ziemi, poszukując schronienia. Czuł obecność siły, która w każdej sekundzie mogła także jemu zadać śmierć. Skulił się i czekał. Wkoło panowała cisza. Po chwili spostrzegł mężczyznę w długim, czarnym płaszczu. Diabelska twarz przybysza była piękna i zła. Demon miał na nogach wysokie, skórzane buty, a w dłoniach trzymał potężny, ciężki rapier.

– Powstań – rzekł ostrym, nieprzyjemnym głosem. Rawicz posłusznie wykonał rozkaz.

– Kim jesteś? – zapytał Piotr.

– Pytasz o moje imię? Mnie, największego z demonów? Twórcę Bogów?

Piotr mimo woli skulił się z przerażenia.

– Jesteś Thot. Przedwieczny Hermes Po Trzykroć Narodzony.

– Na kolana! – ryknął Thot.

Na dźwięk diabelskiego głosu ziemia zadrżała. Piotr jednak nie poruszył się. Stał wyprostowany, nie zważając na diabelską groźbę. Thot zaśmiał się donośnie.

– Twardy jesteś albo głupi, panie Rawicz. Nie dbam o twoje pokłony. O twoją głowę upomnę się innym razem. Całkiem zgrabnie wyszła wam obrona liwieckiego zamku. Potem ta zamiana ciał z Twardowskim. Ty stałeś się nim, on stał się tobą – takie przyjemne złudzenie dla oczu. Nosisz dzisiaj ciało Twardowskiego, panie Rawicz. Ta zamiana powłok to było znakomite dzieło mistrza Jana. Zawsze miałem go jedynie za przydrożnego kuglarza, a tu proszę, pod moim bokiem wyrosła potęga. Jedno krótkie zaklęcie i wszyscy, łącznie ze strażnikami czyśćca, zostali oszukani. Twardowski to jednak wielki mag. Ale dość już o nim – teraz ty wypełnisz moje rozkazy. Rawicz spoglądał na Thota Tri Hermesa nieprzytomnym wzrokiem.

 – Słuchaj, człowieku – rzekł Tri Hermes i rozchylił poły skórzanego płaszcza. Z czarnej, obszywanej złotem sakwy wydobył niewielki flakonik z przezroczystym płynem. – W tym naczyniu jest żywot człowieka, w którego ciele trafiłeś do podziemnych hal Almenti. Ta fiolka to życie Twardowskiego. Zabierzesz flakon ze sobą do świata żywych i oddasz Twardowskiemu, kiedy przyjdzie jego pora. Jesteś mu coś winien.

– Nic mu nie jestem winien! – wrzasnął Rawicz. – Ta gnida nie powinna się narodzić. Niczego nie wezmę!

Thot spojrzał na niego lodowatym wzrokiem.

– Weźmiesz. Weźmiesz wszystko, co ci rozkażę i zaniesiesz tam, gdzie ja tego chcę – wycedził. – Jesteś głupcem. Nie wiesz, kim był Twardowski, więc go nie oceniaj. Żaden z ludzi nie zasłużył się człowieczemu rodzajowi bardziej niż on. Nie masz wyboru, panie Rawicz. Nie wykonasz rozkazu, zgubisz Rahab i siebie. Jeśli nie wypełnisz polecenia, jeszcze dzisiaj odprawię krwawą ofiarę, a na ołtarzu złożę duszę twojej kobiety. Piotr drgnął, przygryzając wargi do krwi. Miał ochotę rzucić się z pięściami na demona i tłuc tak długo, póki czart nie wypluje swojej diablej duszy. Jednak w porę oprzytomniał i pohamował wściekłość. Thot spojrzał na niego i roześmiał się ponownie. – Wy, ludzie, zawsze potrafi liście mnie rozbawić. Targa wami odwieczna chęć zmierzenia się z bytami, o których nie macie pojęcia. Co was do tego pcha? Szaleństwo czy nadzieja? Wszystko jest ułudą. Porzućcie nadzieję. Będziesz mnie słuchał albo zginiesz, a wtedy pamięć o Rahab uleci razem z tobą. Nie masz żadnego wyboru. Teraz odetnij kosmyk włosów z głowy cheruba. Będzie ci potrzebny, jeśli chcesz odnaleźć swoją zgubę. Rawicz pochylił się nad zmasakrowanym ciałem anioła. Wydobył sztylet zza pasa i posłusznie odciął kosmyk lśniących włosów. Przytknął je do ust i powąchał. Pachniały przyjemnie żywicą, miodem i leśną konwalią. Piotr zwinął kosmyk i wsunął go do kieszeni.

 – Kim on był? – zapytał, wskazując na zwłoki. – To jeden z tysięcy niebieskich cherubinów. W czyśćcu Bóg i diabeł mają te same prawa. „Obaj czytamy Biblię co noc i co dzień. Gdzie ty zawsze widzisz biel, ja zawsze widzę tam cień…” – znasz te słowa? Jeśli nie, to je zapamiętaj. Niebieskie zastępy i piekielne legiony są tutaj takimi samymi gośćmi. Panami pozostają bezimienne cienie. Obserwują każdego z miliardów ludzi, wiedzą, kim był, dokąd zmierzał i kim się stanie. Bóg i szatan szybko zabierają stąd swoich. Pozostali błądzą po bezdrożach nierealnego świata, który nie jest ani zły, ani dobry. Zresztą pojęcie dobra i zła tutaj nie istnieje. Nie ma śmierci, nie ma chorób, nie istnie- je czas. Jest tylko wieczność. Te miliardy skazańców będą tu błądzić po krańce dni wśród krajobrazów, które narysuje ich wyobraźnia. Z czyśćca nie prowadzą żadne drogi ani w górę, ani w dół. Tutaj czekasz na chwilę, gdy światło lub mrok zawalczy o twoją duszę. Dlatego módl się Rawicz. Módl się prawdziwie, żarliwie i godnie, aby ten, który modłów słucha, pamiętał o tobie. Módl się, abyś w ostatniej chwili żywota mógł wyszeptać słowa „Panie wejrzyj na mnie, kiedy będziesz w niebie…”. Demon uniósł dłoń i nakreślił w powietrzu znak krzyża.

– To symbol twojej wiary. Symbol cierpienia. Twoja religia jest pochwałą śmierci. Nie ma w niej miejsca na radość i śmiech. Za wszystkie dobre uczynki dla bliźnich czeka cię nagroda – jaka? Życie wieczne! Jak można wmawiać ludziom coś równie nierealnego. Jak ludzie mogą w to wierzyć? Przyjmij więc, że nagrodą dla ciebie zamiast Rahab będzie żywot wieczny! – czart roześmiał się donośnie. – Mam nadzieję, że dzisiaj czegoś się nauczyłeś – nie każdy anioł kocha człowieka i nie każdy diabeł go nienawidzi. Niebieski cherub chciał twojej duszy, piekielny książę cię zbawia. Wybieraj!

– Dlaczego mi pomogłeś?

– To, co się dziś stało, możesz nazwać diabelskim kaprysem.

Rawicz stał wpatrzony w Thota. Spoglądał w gładkie oblicze przedwiecznego boga – diabła, który kilka chwil wcześniej uratował mu życie. Dlaczego? Z powodu kaprysu? Powoli zaczynał rozumieć słowa czarta. Jak niewielkim,  nic nieznaczącym okruchem jest człowiek. Człowiek – pan życia i śmierci. Człowiek – czyli nikt. – Diabelski kaprys – powtórzył jak echo Rawicz. – Milcz teraz i słuchaj. Ścieżka, na której stoisz, zaprowadzi cię do twojej kobiety. Będziesz musiał ją rozpoznać, lecz uważaj – jej twarz będzie jak tysiące innych twarzy. Jeśli wybierzesz mądrze, uratujesz swoją Rahab. Kiedy ją rozpoznasz, zadmij w „Anielski Róg”, inaczej zginiecie oboje. Pamiętaj – nikt nie zna kwiatów tak dobrze, jak złota pszczoła. Dotyka ich płatków, rozpoznaje ich imiona i zapach. W imię moje niech służą ci złote pszczoły… Thot Tri Hermes odwrócił się plecami do Piotra. Rozpostarł ramiona. Pył poderwany nagłym podmuchem wichru przesłonił sylwetkę czarta. Obłoki kurzu wirowały, unosząc się pod zaciągnięte chmurami niebo. Po chwili wszystko ucichło. Rawicz pozostał sam. Raz jeszcze spojrzał na ciało martwego cheruba z odrąbanymi skrzydłami. Ruszył przed siebie wąską ścieżką. Gdzieś daleko na górskich stokach dostrzegł krwawoczerwoną poświatę. Ostatnie promienie kryjącego się za horyzontem słońca wzmagały przerażają- ce wrażenie. Wznoszące się pod niebo szczyty zdawały się kąpać w morzu krwi. Właśnie tędy prowadziła jedyna droga do Rahab.


ROZDZIAŁ XIV Księga według Piotra

Bądź moim gościem

Piotr przystanął pośrodku malowniczej doliny. Wszędzie aż po horyzont miliardy czerwonych róż wznosiły głowy w stronę gorejącego ogniem nieba. Każdy kwiat rozwijał do- rodne płatki w nadziei, że właśnie on zostanie dostrzeżony. Wyglądało, jakby kwiecista łąka toczyła między sobą niemą rywalizację. – Konkurs piękności – nawet tutaj, w czyśćcu? Jakie to ludzkie – powiedział Rawicz i uśmiechnął się sam do siebie. Tu pośród bezdroży – Nieświata, Niepiekła, Nienieba – Piotr pozostawał jedynym żywym człowiekiem. Bezradnie rozglądał się, stąpając ostrożnie wśród dywanu ciernistych kwiatów. Nagle jeden z różanych krzewów przylgnął do jego nogi. Rawicz pochylił się i ostrożnie odsunął cierniowe ra- miona. Spojrzał w nabrzmiałe czerwienią płatki, mimowolnie dotknął kielicha rośliny. Kiedy jego palce musnęły kwiat, ten wydał ciche westchnienie, a z płatków popłynęły czerwone, różane łzy. Piotr chwilę patrzył oniemiały na płaczącą roślinę, następnie ruszył przed siebie. Gdzieś spośród morza kwietnej łąki dobiegły go znajome dźwięki. Muzyka tak bardzo swojska, muzyka, którą znał od dzieciństwa, unosiła się nad kwiecistym, bezkresnym polem. Co najdziwniejsze, ta muzyka miała zapach. Piotr zdał sobie z tego sprawę dopiero po chwili. Takty melodii niosły woń tak intensywną, że Piotrowi zakręciło się w głowie. Zaskoczony niesamowitym doznaniem wciągnął przesycone zapachem dźwięków powietrze w płuca. Gamy dźwięków wypełniły wszystkie komórki jego ciała. Stał oszołomiony, czując, jak wonne nuty wibrują w jego żyłach, nogach, głowie. Czuł, jak każdy, nawet najcichszy takt rozpływa się w jego ciele łagodnym strumieniem, aby trafi ć prosto do serca. Rytm melodii zmieniał się. Chwilami opowiadał o tęsknocie, rozpaczy, złości, to znów ruszał do szalonego biegu w gwałtownym, opętanym uniesieniu. Skoczny, to znowu nostalgiczny takt wtłaczał płynące dźwięki etiudy do wszystkich zakamarków mózgu. Oktawy niczym koniki polne przemierzały ciało Piotra, wzbudzając dreszcze podniecania. Chwilami muzyka złożona z na pozór nieznaczących dźwięków zaczynała przemawiać ludzkim głosem. Rawiczowi zdawało się, że słyszy poważny, donośny głos nauczyciela od polskiego, który prześladował go w liceum. Głęboki baryton nielubianego belfra przechodził następnie w łagodny, kobiecy głos, aby już po chwili rozpłynąć się i zniknąć w miejscu, które nie znało czasu ani przestrzeni. Melodia wspomnień niczym morska fala wspinała się wysoko, unosząc wybrańca na fali wspomnień, aby z potężnym hukiem runąć w dół i zniknąć, pozostawiając miejsce dla kolejnych nadpływających taktów. Piotr rozejrzał się do- koła. Kilkadziesiąt kroków przed sobą na niewielkiej pola- nie wyciętej wśród bezkresnego pola róż zobaczył chudego jak wiór człowieka. Mężczyzna ubrany był w długą, lnianą koszulę, która stanowiła jego jedyne odzienie. Człowiek siedział na skórzanym stołku przed fortepianem. Jednak był to najdziwniejszy instrument, jaki Rawicz widział w życiu. Klawisze wyrastały wprost z pnia rozłożystej wierzby. Muzyk przemierzał prędkimi palcami całą długość instrumentu, wydobywając dźwięki tak jasne i prędkie, że trudno było uwierzyć, iż są one dziełem rąk ludzkich. Przy każdym uderzeniu w klawisze na dłonie grającego kapały lepkie kro- ple wierzbowego soku. Palce artysty kleiły się od nadmiaru słodkiego syropu. Artysta jednak nie zwracał najmniejszej uwagi na spływającą ciecz. Przeciwnie, z coraz większym za- pamiętaniem i siłą uderzał w instrument, jak gdyby chciał go rozbić na tysiące kawałków. Rawicz podszedł do grającego i stanął tuż za nim. Patrzył, jak bujne, lśniące włosy mężczyzny drgają rytmicznie, gdy tylko mocniejszy dźwięk wydobywał się z fortepianu. Nagle człowiek uniósł dłonie wysoko nad głowę i odwrócił się w stronę Piotra. Mężczyzna wykrzywił nienaturalnie twarz. Oczy i policzki nabiegły mu krwią, aż wreszcie sapnął głośno i zacharczał. Przez dłuższą chwilę krztusił się głębokim, brzydkim kaszlem. Z ust pianisty prosto na białą jak śnieg koszulę pociekła krew zmieszana z resztkami śliny. Rawicz spoglądał na grajka bez odrazy. W umyśle Piotra zagościło współczucie dla marnej ofiary suchot i własnych słabości, która teraz pośrodku czyśćca grała dla miliardów róż skoczne mazurki, oberki i kujawiaki. Piotr rozpoznał go od razu. Tysiące razy dokładnie ta sama twarz spoglądała na niego z pomników, obrazów sklepowych witryn.

– Witaj, panie Chopin – rzekł Rawicz, nie kryjąc łez, które mimowolnie zaczęły nabiegać mu do oczu.

 –Witaj, panie Rawicz. Kwiaty powiedziały mi, jak się nazywasz. Wiem, że przychodzisz od największego z wielkich – przedwiecznego Thota. Wiem, że szukasz kobiety, której na imię Rahab. Wiem, że tam, po drugiej stronie ktoś wielki na ciebie czeka… – nagle Fryderyk Chopin przerwał i uważnie spojrzał w twarz Piotra.

– Ty płaczesz? Dlaczego? Nie żałuj mnie, panie Rawicz. Mam to, na co zasłużyłem. Opierałem się Bogu w godzinie śmierci i za to tutaj jestem…

– Ty, panie Chopin, opierałaś się Bogu? Ja mam w to uwierzyć? – zapytał z powątpiewaniem Rawicz.

– Tak. Widzisz, nie wszystkim ludziom z Najwyższym jest po drodze. Nie znaczy to jednak, że chcemy iść wbrew niemu. Lecz my, ludzie, próbujemy wybierać wedle własnego, ludzkiego rozumu. Moja pokuta nie jest taka straszna. Nawet tu, po drugiej stronie życia, albo Bóg, albo diabeł, albo obydwaj zostawili mi ukochany instrument. Prawda, że wierzbowy sok klei moje dłonie, ale niewielka to kara za wyparcie się Najwyższego w ostatniej godzinie. Odpędziłem księdza z sakramentami, on jednak był uparty, a ja nie miałem sił dłużej się kłócić. Namaścił mnie siłą. Gdyby nie upór wielebne- go, byłbym w zupełnie innym miejscu – może lepszym? Nie wiem! Zamiast tego siedzę pośrodku czyśćca i gram dla tych miliardów nieszczęsnych róż, których czerwone płatki wznoszą się do nieba albo do piekła. Twoja Rahab jest jedną z nich. Patrz na to bezkresne pole kwiatów. Zanurz się w tym oceanie cierpienia i oczekiwania, a na koniec wybierz mądrze. Piotr spojrzał na bezkresny kobierzec czerwonych róż kołysany lekkim wiatrem. Miliardy czerwonych kwiatów prężyły przed nim w milczeniu kolczyste szyje, ich zielone liście drgały z podniecenia. Rawicz stał oszołomiony kwietnym bezkresem, który oświetlony słonecznymi promienia- mi teraz zdawał się nie mieć końca. Piotr uświadomił sobie nagle szaleństwo swego przedsięwzięcia. Jak pośród miliardów kwiatów odnaleźć ten jeden? Zwiesił głowę na piersi i bezradnie opuścił dłonie.

– Pomóż mi, proszę – rzekł do Chopina.

– Nie mogę, panie Piotrze. Nie wiem, gdzie jest ta, której szukasz. Czasami słyszę jej głos. Słyszę, jak woła twoje imię, słyszę, jak cię przeklina – w końcu to ty ją zdradziłeś. Słyszę to wszystko, ale którą z nich jest – nie wiem.

 – Jak mam ją odnaleźć?

– Teraz to niemożliwe. Róże właśnie zasnęły. Obudzą się rankiem, zaczną wołać, mówić, może rozpoznasz jej głos. Będziesz miał kilka chwil, aby odszukać swoją zgubę.

– Kilka chwil, dlaczego tak mało? Przecież na tych bezkresnych polach mogę szukać jej całą wieczność. Jeśli trzeba – tak zrobię.

Chopin spojrzał na Piotra uważnie.

– Czy jesteś aż tak naiwny? Kiedy na ciebie patrzę, wydaje mi się, że nie szukasz Rahab, tylko swojego wyobrażenia o niej. Może Rahab wcale nie istnieje? Może twoja wyobraźnia narysowała postać, którą ożywiłeś w marzeniach i snach? Może nie było warto przychodzić aż tutaj, do czyśćca, żeby ją odnaleźć? Może zwykłe szaleństwo sprowadziło cię do świata, z którego żadna dusza nie możne samodzielnie wyjść i do którego żaden człowiek nie może wejść? Myślałeś kiedyś o tym?

– Panie Chopin, przed laty sam zwątpiłeś, a teraz chcesz, żebym zwątpił i ja? Nie uda ci się. Jeśli jest tak, jak mówisz, i żaden człowiek za życia nie trafił do czyśćca, to w takim razie, co ja tutaj robię?! Wiesz, Fryderyku, nawet jeśli masz rację, jeśli oszalałem, powiedz mi, co byłoby większym wariactwem: szukać Rahab dalej czy teraz odwrócić się i wyjść stąd bez niej? Tylko jak ją odnaleźć wśród tysięcy takich samych róż? – powiedział Piotr i spojrzał na bezkresne pole kwiatów.

Chopin uśmiechnął się zaskoczony odpowiedzią.

– Zręcznie grasz słowami przyjacielu. Nadchodzi zmrok, zatem masz teraz trochę czasu. Musisz nabrać sił, dużo sił. Gdy na niebo daleko na wschodzie wzejdzie słońce, do pracy wyjdą Żeńcy. Te zapomniane czyśćcowe stworzenia ruszą na kwietne łąki, aby ścinać tysiącami łodygi płaczących róż. Gdy Żeńcy dotkną kosą różanych dusz, ulecą one, aby zaznać wytchnienia. Jeśli ostrze kosy dotknie twojej kobiety, wtedy zniknie ona dla ciebie na zawsze. Teraz usiądź tu razem ze mną. Odpocznij. Porozmawiajmy. Na tych pustkowiach pełnych błądzących istnień darmo by szukać jednego prawdziwego człowieka. Później zaśniesz. Może sen da ci odpowiedź, jak rozpoznać Rahab. Ale teraz przez te kilka mgnień światła bądź moim gościem, panie Rawicz.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko