Zofia Maria Smalewska – Pampuchy

0
313

 Zofia Maria Smalewska

 

Pampuchy

 

Franciszek MaśluszczakO matce, co wydała mnie na świat, można pisać tylko dobrze. Zresztą jakby było inaczej, nie pisałabym wcale.

Najmłodsza z córek Andrzeja i Rozalii Grzeszczaków, brunetka o pięknych długich włosach i pięknych zielonych, lekko skośnych oczach, nie tylko grzeszyła urodą, ale i była muzycznie utalentowana. Po ojcu Andrzeju odziedziczyła zdolności do śpiewu, a że miała piękny sopran o aksamitnej barwie, często występowała jako solistka w kościele na Witominie w Gdyni. Na każdym ślubie rozbrzmiewał jej anielski śpiew i nie zapomniane przez młodych Ave Maryja, pieśń, którą do tej pory słyszą moje uszy.

Mama bardzo lubiła śpiewać. I nie tylko pieśni religijne. W pamięci szczególnie mi utkwiły przyjazdy w miesiącach zimowych, kiedy okazjonalnie pojawiałam się na Witominie, aby nacieszyć się moją rodziną. Gdy po radosnych powitaniach i długich ciepłych rozmowach podczas kolacji, mama stojąc przy kuchni nuciła jakąś tradycyjną, ludową melodię. A potem poranki, gdy jeszcze dosypiałam pod puchową pierzyną, a ona raniutko rozpalała w piecu ogień pod kuchnią kaflową. Słychać było trzask płomieni na suchym drewnie, powietrze w pokoju pomału ocieplało się, a mnie wybudzał jej półgłośny słodki sopranik, którym nuciła „Kiedy ranne wstają zorze”.

Na płycie już bulgotała przyjemnie mleczna zupa nazywana polewką lub zacierka na mleku, którą uwielbiałam i którą cała rodzina na śniadanie jadła ze świeżym chlebem.

No i… z boku na rozgrzanych kafelkach rósł dumnie rozczyn z drożdży, na niedzielną drożdżówkę z marmoladą.

Mama uwielbiała, nam dzieciom, robić takie kulinarne różne niespodzianki.

A propos niespodzianki… Nie mogłabym w tych wspomnieniach pominąć opowieści o przesmacznych, najczęściej w ramach nagrody otrzymywanych od mamy pampuchów. Klusek na parze, których kunszt przyrządzania pozostał tajemnicą do końca jej dni.

To wydarzyło się w marcu. Jakoś tak przed moimi urodzinami, na świętego Józefa. Będąc w klasie maturalnej, wygrałam olimpiadę polonistyczną na szczeblu wojewódzkim w Kołobrzegu. Po odczytaniu wyników i wręczeniu dyplomu za zajęcie pierwszego miejsca, jak najszybciej tą radością chciałam się podzielić z najbliższymi. Szczególnie mi zależało na mamie Jance i mamie Marysi.

Wróciłam do Wałcza, w pośpiechu wrzuciłam do torby parę osobistych rzeczy, zabrałam dyplom i… pamiętnik, na wypadek, jakby ktoś chciał mi się wpisać. Wszyscy wtedy żyliśmy czasem zbliżającego się szkolnego rozstania.

Ponieważ wcześniej tego wyjazdu nie planowałam, musiałam jakoś o nim moje mamy uprzedzić. Poczta znajdowała się blisko internatu więc postanowiłam zadzwonić z poczty. Wtedy nie było to takie proste jak dzisiaj, o komórkach nawet jeszcze nikt nie marzył. Trzeba było wyczekać się w kolejce, by podejść do specjalnego pocztowego okienka i w nim zamówić rozmowę przez tradycyjny telefon. Aparaty rozmieszczone były w otwartych (bez drzwi) kabinach, z których każda miała swoje kierunkowe przeznaczenie.

Na zamówioną rozmowę też trzeba było czekać. Gdzieś po godzinie, a może i dłużej, usłyszałam wreszcie: – Gdynia na linii! Kto zamawiał?.. Kabina trzecia!

Zrywając się z ławki, na której czekałam na holu, pomknęłam w kierunku telefonu i chwyciłam za zimną, sfatygowaną już mocno, metalową słuchawkę.

Mama jakby przeczuwała, że zadzwonię. – Dzień dobry córeczko! Mów szybko, jak ci poszło?!

Słowo szybko było powszechnie używane, bo… Nie tylko czas rozmowy przekładał się na opłatę za rozmowę, liczyło się też to, ile trwało przywołanie tego, z którym chcieliśmy rozmawiać. Rozmowy z poczty były drogie, a do tego wiadomo, w domu moich rodziców telefonu nie było, musiałam zamówić rozmowę z przywołaniem.

Zamawiało się numer telefonu sąsiada, który takowy posiadał i z którym wcześniej się uzgodniło, że w razie takiej potrzeby, będzie z jego pomocy można skorzystać. Ja dzwoniłam na numer właściciela masarni pana Ciszka, on jeden na naszej ulicy dysponował telefonem.

– Mamusia! Świetnie mi poszło! Bez żadnych przeszkód, rozumiesz?! Słyszysz mnie?! Hallo! – zaczęłam się denerwować, bo w słuchawce pojawiły się jakieś trzaski, bałam się, że rozmowa zostanie przerwana, a na dalsze czekanie nie miałam już czasu.

– Zosia, jesteś tam?! – usłyszałam po chwili także zdenerwowany głos mamy.

– Mamusiu jestem! Słuchaj! Zgodnie z planem będę na dworcu w Gdyni Głównej po dwudziestej. – Ledwie to powiedziałam, gdy znów w słuchawce pojawiły się trzaski, a potem na krótko sygnał, jakby rozłączenia. Pip, pip… i cisza.

– Mamo! Hallo! Mamo!

– No słyszę cię Zosieńko!

– Nie to jest najważniejsze! Pampuchy, rozumiesz?! Pampuchy niech na mnie czekają!

Chciałam jeszcze dopowiedzieć, że zasłużyłam sobie na tę jej szczególną nagrodę. Wyjaśnić, lub przynajmniej dowiedzieć się, czy ta moja ostatnia informacja do niej dotarła, ale tym razem już naprawdę w słuchawce pojawił się długi sygnał rozłączenia.

Byłam wściekła, bo nie dość, że nie miałam pewności, czy mama mnie słyszała, to straciłam sporo czasu i zapłaciłam za rozmowę ekspresową z przywołaniem, co bardzo nadszarpnęło mój i tak skromny budżet uczniowski. Po wykupieniu biletu na kupno bułki już mi zabrakło. Tego dnia byłam tylko po śniadaniu, a tu jeszcze… cztery godziny jazdy do Gdyni.

No cóż, muszę to wytrzymać. Mój tato i tak mi znów powie, że wyglądam, jak niedotuczona gęś. – Przeliczałam pozostałe mi drobne i ucieszyłam się, że nie jest tak źle do końca, bo zostało mi jeszcze akurat tyle, by za nie kupić sobie dropsa – miętusa.

Mama rozumiała mnie w pół słowa. Na pewno, w nagrodę, będą te „kluchy na łachu”. Bielutkie, pulchniutkie pampuchy – częstując się miętusem, rozmarzyłam się w pociągu, zajmując wolne miejsce przy oknie.

Szkoda, że nie zabrałam ze sobą parasolki – pomyślałam jeszcze, spoglądając na nadciągające chmury i obserwując, jak na szybie pojawiają się pierwsze krople deszczu.

Nabita bogactwem wrażeń tego dnia głowa zaczęła mi ciążyć, aż wreszcie zdrzemnęłam się. Pamiętam, że szczęśliwa nawet z tego powodu, że przespałam większą część trasy, wysiadłam wreszcie w Gdyni Głównej.

Było po godzinie dwudziestej, zawiewał przenikliwy zimny wiatr, a ja miałam już na sobie wiosenny płaszcz, który wbrew wcześniejszym moim oczekiwaniom, wcale wiosny nie przyśpieszał.

Brrr – wzdrygnęłam się i dopinając poły, przerzuciłam pasek torby podróżnej przez ramię, rozglądając się, czy nie spotkam kogoś znajomego. Za mną wysiadł z wagonu konduktor, a razem z nim sokista.

– Poczekaj! – któryś z nich rzucił głośno w moją stronę.

Zaskoczona spojrzałam na nich z uwagą. Co to za zaczepki?- zdążyłam jeszcze pomyśleć. Sokista zastąpił mi drogę.

– Podaj, jak się nazywasz?! – prawie ryknął mi w ucho.

– Jak się nazywam? A czemu? Piwowarska Zofia się nazywam – wystraszona wydusiłam z siebie.

– Aha. A twoja matka?

– Ligocka Maria.

– Aha. A ojciec?

– Ojciec? Ojciec się nazywa Ligocki Kazimierz.

– Ojciec Ligocki, matka Ligocka, a ty ich córka Piwowarska… Tak?! – znów zawarczał podniesionym głosem.

– No tak. A co? Mój Boże, stało się coś z nimi?

– Co za głupie pytanie i co ty kręcisz, młoda?! Raz jeszcze pytam, jak się nazywasz?!

– Nazywam się Piwowarska, Zofia.

– I to ty dzwoniłaś po południu z Wałcza do matki?!

– No, ja dzwoniłam.

– Do matki, która, jak twierdzisz, nazywa się Ligocka?!

– No tak.

Strach paraliżował mnie coraz bardziej. Strach, że przede wszystkim coś niedobrego mogło się wydarzyć moim rodzicom, nie pozwalał mi zastanowić się nad tym, że należy od razu wyjaśnić im, skąd bierze się rozbieżność pomiędzy moim i nazwiskiem rodziców. – Co oni ode mnie chcą? O co im chodzi?..

– Panna pozwoli z nami na dyżurkę! – sokista pokazał ręką na budynek przystacyjnej przybudówki, w której znajdowała się miejscowa placówka milicji i chyba straży kolejowej także.

Nogi mi się zrobiły jak z waty. Już nie czułam zimna, ani głodu. Czułam strach.

W pomieszczeniu, w którym panował lekki półmrok, paliła się tylko jedna słaba żarówka, za stolikiem pod ścianą, na której wisiał orzeł bez korony i dwa portrety rządzących państwem, siedział rozparty na krześle jegomość w skórzanym płaszczu. Podniesiony kołnierz, rude, prawie różowe włosy z ulizanym na lewą stronę przedziałkiem i wygląd twarzy mężczyznom wyjaśniałyby od razu wszystko. Ja, niedoświadczona dziewczyna, nie miałam pojęcia, kogo ten gość reprezentuje i w jakim celu mnie do niego zaprowadzono.

Sokista usiadł obok niego i przysunął sobie pod ręce maszynę do pisania, która stała na drugim końcu stołu. Wkręcając w nią papier, zaczął wystukiwać moje dane osobowe.

– Niech panu powtórzy, jak się nazywa, bo na nasz widok zapomniała języka w gębie i zaczęła kręcić – zwrócił się do rudego.

– Ustaliliście, kto na nią czekał? – zapytał różowo-rudy.

– Rozglądała się, ale nikt do niej nie podszedł – wyjaśnił sokista.

– A co ona… wyjaśniła?

– Na razie nic. Kręci.

Rudy zapalił lampkę na stoliku i skierował jej światło w moją stronę. Poczułam, jak zakręciło mnie w brzuchu i… przypomniałam sobie, że chciałam jak najszybciej dotrzeć do domu, bo dostałam okres. A na dodatek te skurcze… głodowe.

– No to jak? Niech mi tylko tu nie kręci! Jak się nazywa?!

Kwitując pytanie milczeniem, sparaliżowana strachem drżącymi rękoma wyjęłam z torby legitymację szkolną i położyłam rudemu przed nosem.

Rudy obejrzał ją i oddał sokiście, by spisał moje dane z legitymacji.

– Dzwoniłaś dzisiaj do Gdyni?

– Dzwoniłam, z poczty w Wałczu, ale mnie rozłączono.

Rudy podniósł się krzesła, dłońmi oparł o stół i skierował głowę w moją stronę. Jego oczy zwęziły się w małe szparki. – No to wyjaśnij mi – wycedził przez zęby. – Kto miał na ciebie czekać na dworcu?

– Gdzie? Tutaj? Nikt. Przyjechałam do rodziców, oni czekają na mnie w domu.

– Czy ja pytam niewyraźnie?! Kto? – mówił powoli, jakby się bał, że go nie zrozumiem – i ilu ich miało być? I co dla nich załatwiłaś?

Głupi, czy co? O co mu chodzi? – rzeczywiście nie mogłam zrozumieć, o co mnie pytają. Wzruszyłam ramionami, czując się bezradna.

Rudy najwyraźniej także zaczął się denerwować. – Wysyp wszystko ze swojej torby na stolik! –wrzasnął.

No chyba go posrało. Jeszcze będzie mi grzebał w brudnych majtkach?! – Opanowując strach i powoli odzyskując wiarę w siebie, chciałam mu to wykrzyczeć, ale ugryzłam się w język. Głód mi doskwierał, a brzuch bolał coraz bardziej.

Posłusznie wysypałam przed nim zawartość torby, składającą się z kosmetyczki, niedokończonego w pociągu dropsa miętusa, majtek, skarpetek, dużej paczki ligniny, opakowania tabletek z pabialginą, oraz pamiętnika i zwiniętego w rulon dyplomu z olimpiady.

Rudy najpierw dobrał się do mojego pamiętnika. Przewracał brudnymi paluchami karki jedna po drugiej i czytał. Czytał i spode rudo-pomarańczowego łba z uwagą spoglądał na mnie. Spoglądał i bezczelnie odginał zawinięte rogi na niektórych kartkach, w których najczęściej chłopcy ukrywali swoje tajemne serduszka, albo nawet wyznania. Chciało mi się krzyczeć. Nie, jeszcze nie wtedy. Jeszcze nie zebrałam w sobie na tyle odwagi, by zaprotestować. Chciało mi się po prostu płakać. I może bym się nawet rozpłakała, gdyby nagle nie chwycił za rulonik mojego wyróżniającego dyplomu. Rozwinął i… po przeczytaniu jego treści, cmoknął z uznaniem.

Nie zwijając go z powrotem, podał mi do ręki. – To nie powiesz nam, ilu pampuchów miało czekać na ciebie? – zapytał.

– Pampuchów??? – Dopiero wtedy zaskoczyłam, o co im chodzi. – To…, to nie wiecie, co to są pampuchy? Mama na mnie miała czekać z pampuchami. W nagrodę za ten dyplom. Miała mi ugotować kluski na parze. Znaczy się pampuchy – pierwszy raz odważnie spojrzałam w oczy rudemu.

Sokista, uśmiechnął się głupio pod nosem i wyciągnął papier z maszyny. Położył go przede mną.

– Podpisz. To protokół ze śledztwa. Rudy odsunął mu jednak rękę z papierem na bok i spojrzał na zegar.

– Pakuj torbę i zmykaj. Zdążysz jeszcze na ostatni autobus.

W domu na Witominie byłam dopiero przed północą. Czekała tylko na mnie mama, reszta rodziny już spała. W drzwiach rozpłakałam się.

– Na dworcu zatrzymali mnie na komisariacie jacyś… agenci. Wzięli mnie za kogoś… niebezpiecznego. Myśleli, że jestem jakimś szpiegiem, czy coś w tym rodzaju…

Mama ucałowała mnie i pokazała na stół.

– Opowiesz mi wszystko potem.

Na stole czekała na mnie kolacja i biała miska pełna pampuchów. A na krzesełku leżały nowe, zrobione na drutach przez mamę, wełniane skarpetki i rękawiczki.

Na sercu zrobiło mi się ciepło, jakby wróciło gorące lato. Podeszłam do mamy i mocno się wtuliłam w jej ramiona. Trwałam tak w przytuleniu, aż mnie wszystko puściło.

Przygoda z pampuchami długo potem była pożywką do żartów w rodzinie.

 

 

Gdańsk, listopad 2017

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko