Janina Jolanta Jurek
Wrzeciono czasu
opowiadanie
Widzę ją na jawie i we śnie. Biegnę wtedy z czerwonej górki kamienistym zboczem w różowym pyle lotnego żelaza. Nie na darmo odkryto tu tyle dymarkowych śladów. Wstęga ścieżki z wysokim drewnianym krzyżem przecina najpierw falujące zbożami pola, by wtopić się w skalistą czerwień, która spada na łeb i szyję (jeśli tylko pozwolić sobie na niesfornie radosny bieg) w rześkie i chłodne ramiona Psarki. Po lewej stronie cmentarne wzgórze, po prawej kościółek a za nim płachta kwietnych nadrzecznych łąk. To miejsce z dawien dawna słynie z sierpniowych odpustów. W nim po raz pierwszy odczułam istnienie sacrum i jasne spojrzenie miłości.
Data powstania tej miejscowości sięga zamierzchłych czasów lecz nikt nie opowiada o niej legend oprócz legendarnych już pomyłek związanych z samą nazwą: niektórzy brnąc fonetycznym tropem zmierzają ku św. Tomaszowi, by – po wtajemniczeniu – zrzedła im mina a twarz wydłużyła się w zadumie niczym świętym na obrazach El Greco.
Ani Tomasz ani nawet nie „on”, tylko ”ona” o imieniu, jak podają stare parafialne zapiski, Swyanthamarza.
Najpierw słowiańska bogini Marza zawładnęła sercami i umysłami tutejszego ludu, później nadszedł czas Najświętszej Marii Panny ku czci której wzniesiono drewniany, a następnie murowany kościółek. Jak długo ten kult korzenił się na prastarej puszczańskiej ziemi? Jak został przyjęty przez pogańskie myśli i serca? Gdy o tym myślę, ręka pospiesznie wyciąga tom „Listów do matki” J. Słowackiego a wzrok gorączkowo szuka natchnionych rozważań poety: Wieszże Ty, kto to jest Najświętsza Panna? – Oto przez cztery tysiące lat cała natura, wszystkie ludy przeczuwały, że raz przez kobietę rozmiłowaną w Bogu złamane będzie prawo natury najpierwsze. Poeci przeczucie to zamieniali w kształt i ciągle o tym gadali… bo przyszłość tego cudu dawała się czuć duchowi świata. Stąd tyle nimf greckich – lub dziewic, które są z bogiem zamężne… Wielkość tego przeczucia zatrważa – powszechność jego zadziwia. Otóż duch Najświętszej Panny spełnił cud – i ludzkość cała, jak by otrzymawszy to, czego się spodziewała przestała marzyć o półniebieskich związkach… Jakiż to więc duch był wielki i zdolny cudownej bożej miłości, kiedy uspokoił serca bijące przeczuciem od lat tylu w tylu ludach! A ta Matka, śćmiona miłością bożą – z jakim strachem i uszanowaniem musiała patrzeć na dziecko własne, Ona jedna, która wiedziała, że miłością bożą – ducha Boskiego wywołała z niebios – i ten duch siedzi na rękach u niej – dzieciątko małe – a już cierpiące nad światem…
Od dzieciństwa Świętomarz pachnieć mi będzie sierpniem i aż omdlewającym z upału dorodnym kwiatem, kłosem i zielem. Dłoń szukająca wody bezwiednie odnajdzie starą kamienną chrzcielnicę, którą po wiekach ustawiono w babińcu, by posłużyła jeszcze jako kropielnica. Ileż to dzieci ochrzczono z jej szlachetnie milczącym udziałem! Jest jak świadek łaski dla wszystkich grzeszników. Jak sękata, spracowana ale ciepła ręka. To nic – zdaje się pocieszać, to nic, że się trochę w życiu pogubiłeś, pamiętam twój chrzest – zdaje się przypominać każdemu z parafian. – Pamiętam oczy twojej matki pełne łez wdzięczności dla Stwórcy i żarliwą modlitwę o opiekę dla ciebie skierowaną do Matki Boga. Wszystko będzie dobrze – ta obietnica Jej Syna zdaje się nieść przez cały świat w poszumie przykościelnych drzew.
Chyba nie zauważam, że tamtych lip już nie ma, ale w mojej pamięci rosną szerokie, cieniste, podpierające – jak dawniej – utrudzone plecy żniwiarzy. A i kościółek od wieków ten sam chociaż ubrany w odświętne ściany dobudowy. Odnowiony przetrwał do dziś i piętnastego sierpnia – w święto Matki Boskiej Zielnej – przyciąga tłumy. Wystarczy wejść w pachnący złotym kurzem półmrok, zamoczyć palce w starej kamiennej chrzcielnicy i oprzeć głowę o odrzwia, by przenieść się w czas zwycięskiego marszu chrześcijaństwa na ziemi zwanej później świętokrzyską.
Zastanawiam się jak to się stało, by tak stara miejscowość oddalona może o wiorstę od równie starego Tarczka, w którym do dziś stoi romański kościół pod wezwaniem św. Idziego nie obrosła w legendy?
Nazwa, która przechowała starą formę imienia Maria musi kryć w sobie smak dawnego życia. Wyobrażę je sobie. Podążę za nicią pajęczej kądzieli rozwieszonej na świętokrzyskich jodłach. Zanim nie padły pod toporami pracowitych oraczy, zapewne rozciągały się nieprzerwanie od Gołoborza aż po miejscowości takie jak Świętomarz czy Tarczek, w którym od wieków wielkopiątkowo kajali się najwięksi grzesznicy.
Ze słów i dalekiego echa zdarzeń migających w cieniach naftowej lampy zaczynię podpłomyk emocji. Czy wyobrażone nie jest już bytem samym w sobie, i czy nie tak właśnie rodzą się legendy? Przebiegnę wąskie poletka świętokrzyskiej ornej zapaski. Odnalazłam dymarkowy żużel tępiący ostrza i grający na dźwięcznej motyce. Jest w nim jeszcze zapach dymu; smak dawnych wieczerzy szykowanych w ogniu starych palenisk. Wokół skorupy naczyń, zetlałe pierze, popioły i kości grzebane w ziemi żelazną gracą, motyką i szpadlem. Skamieniałe sosny przemienione przez wieki w opalizujący minerał. Strzępy konopnego powroza, cierpliwie wchodzące w ziemię porzucone w popłochu kamienne żarna, zardzewiały krzemienny sierp, sczerniałe i porosłe mchem spękane niecki. Krew i pot wchłonięte przez trawę niczym lniany bandaż. Strach i miłość, nadzieja i rozpacz, radość narodzin i zawodzenie śmierci. Przykładam żużel do ucha i słyszę pieśń uroczystą, pieśń mocy i wiary, a czasem – przemiennie – bełkotliwo zgrzytliwe odgłosy klepania i ostrzenia kosy.
Przewinę motki lnianej i konopnej przędzy skręcanej w zimowe wieczory, gdy mroczny gwar przyprawiał o drżenie serc a wiatr nawiewał gwiazd pod rzęsy strzech. Mam stare wrzeciono mojej mamy. Będę je kręcić w przeciwną stronę wskazówek zegara, będę przytulać do serca kęs wełny niczym baranka, którego przyniesiono do izby w zimowy wieczór i postawiono na drżących i niepewnych nóżkach. Może uda mi się pochwycić niewidzialną nić wirującego czasu, może uda się usłyszeć, choć przez chwilę, harmonijną muzykę strun Wszechświata.
Być może trafię na polny kamień w miejscu starego kultu Marzy podobny do tych, których setki zebrano, by ulepić fundamenty jednego z gniazd nowej wiary. Znajdę starą drogę do sklepiku w Bodzentynie, gdzie kupowano farbę na deka; ultramarynę dla urody domostw i pozostałe barwy tęczy dla kraszenia tkanin. Szanując stare receptury nazbieram kwiatów ślazu, nieco płatków farbownika barwierskiego, nie pogardzę soczystą zielenią wiosennego szczypioru z owsa i złocistymi refleksami łupin cebuli.
Nie wiem, czy to za sprawą kojącego ruchu wrzeciona, czy oparów świeżych kwiatów, po które udałam się na łąki, przez które przepływa Psarka, zdało mi się, że zobaczyłam ją – Marzę.
Szła przede mną i zbierała zioła uważnie przyglądając się każdej roślinie. Po zerwaniu badylka odwracała głowę w stronę słońca i szeptała coś jakby w transie. Była naprawdę piękna – jej długie , czarne, kręcone włosy swobodnie opadały na ramiona. Trochę bezkształtna lniana suknia nie zdołała ukryć powabnego ciała. Pewnie z powodu brwi rozłożonych jak skrzydła nad niebieskozielonymi oczami, w osadzie mówiono o niej: jaskółeczka.
Już jako dziecko była inna; za pan brat z ptakami, kretami i wiewiórkami, które zdawały się kursować po puszczy tylko po to, by przynosić jej okruchy cennych informacji. Kiedy siedziała zamyślona – szeptano: Ach, a ona marzy. Znów marzy! Nikt się nie zdziwił, gdy jako kilkuletnia dziewczynka, z determinacją godną wodza plemienia, matkowała osieroconej sarence.
Wkrótce okazało się, że za jej marzeniami, najchętniej w leśnym odosobnieniu, kryje się wiedza i działanie tam, gdzie inni opuszczają ręce. Wiedziała, jakie ziele uleczy chorobę. Umiała przewidzieć skradającą się śmierć i tłumaczyć sny; świat, którego nie było a jednak był. Silni jak dęby mężczyźni budzili się niekiedy na swoich legowiskach zlani potem, bo rozeźlony niedźwiedź podążał ich tropem, by stanąć do walki wręcz. Wydawało się, że od jego ryku pękają skały i rusza w dół Gołoborze. Czasem gibki ryś, ni z tego ni z owego, skakał im na plecy lub atakowała nieprzejednana żmija. Marza dawała radę ogarnąć prawie wszystkie strachy, jeśli nie przy pomocy ziołowego wywaru, to dobrego słowa, które przywracało spokój rozdygotanemu sercu. Nic dziwnego, że zaczęto odnosić się do niej z szacunkiem i uwielbieniem.
Starszyzna zadecydowała, że Marza nigdy nie połączy się z mężczyzną. Mogłaby stracić moc tak cenną dla ich gromadki. Słuch o niej rozszedł się po puszczy – imiona sprawczych boginek zawsze znaczyły wiele więc do osady nad zakolem Psarki, gdzie co krok ktoś składał dary dla Pośwista lub Łady wydeptywano wciąż nowe ścieżki. Miejsce nabrało siły; nie trzeba było wędrować aż na Łysą Górę do gołoborskich wieszczek. Ich Marza miała czułe serce i radziła lepiej. Z wdzięczności przynoszono to, co kto miał cennego. Nadmiar darów zaczęto wymieniać miedzy sobą. Wesoło było i gwarno: ten cieszył się z podpłomyków, które zyskał za rzemienne łapcie, ów oglądał glinianą misę nabytą w zamian za żelazną spinkę lub radło.
Za rzeką, niecałą wiorstę dalej, w miejscu nazwanym Tarczkiem też prowadzono targi przez wymienianie ściąganych tam w pocie czoła towarów: miodu wydartego leśnym pszczołom, kobiałek wyplatanych z miękkich pędów leszczyny, futer odartych z pochwyconych zwierząt i siekier wyklepanych z gorących kęsów po ostatnich dymarkach.
Jak każdej wiosny Marza udała się na Łysą Górę i usłyszała wieści, które wkrótce miały zatrząść puszczańskim światem. Od strażniczek ognia usłyszała trochę o Bogu, którego siła miłości do wszystkich ludzi wypiera ich wierzenia. Widziała szalejące z niepokoju wiedźmy, jak zakradały się do krów na polanach i doiły mleko, „odbierając” je w ten sposób. Co bardziej zdesperowane nawet fruwały w blasku księżycowego nowiu na zawieszonych wśród dębów huśtawkach, by wzbudzić trwogę zabobonnych i lękliwych niewiast.
W osadzie Marzy też płonął na wzgórzu ogień i czuwano u źródła a życie było przyjaźniejsze, zaś śmierć – choć niepojęta – wydawała się nie być karą a zwykłą koleją losu. Wkrótce zaczęli przybywać tu wędrowni kupcy. Tak do puszczy trafił Jestr. Nikt nie wiedział, skąd pochodzi. Jedni szeptali, że z północy, bo miał przy sobie sznury jantaru, inni, że – przeciwnie – z ludu zwanego ormiańskim, inni jeszcze, którzy liznęli trochę zapuszczańskiego świata ręczyli, że musi on być z Ilirów. Jestr był spokojny, jasnowłosy i piękny. Kiedy pokazał się na targu dziewczęta nie odrywały od niego wzroku, choć on patrzył tylko na Marzę. Czarownik – szeptały stare kobiety widząc, co wyprawiały młódki w jego obecności.
Czarownik – były pewne, kiedy zobaczyły co dzieje się z Marzą, ich namaszczoną przez starszyznę wieszczką i zielarką.
Marza dotąd obojętna na pełne zachwytu męskie spojrzenia utonęła w głębokich i chmurnych odcieniach jego źrenic. Już nie chodziła leśnymi ścieżkami. Widząc Jestra czuła, że jej ciało zanurza się głębiej i głębiej w szmaragdową toń – tam, gdzie milkną leśne ptaki a szum wiatru zwiastuje gwałtowną burzę, która wyrzuca z chmur zagarnięte nagłym wirem rzeczne ryby.
Są dusze tak stęsknione i przeznaczone sobie pod bramą stworzenia, że choćby je rozdzielił wiatr kosmosu nie spoczną, póki nie odnajdą siebie nawzajem.
Jestr pojął, jaki uśmiech ma jego marzenie. Marza zrozumiała czyich ramion szukała, przytulając się do konarów młodego dębu.
Ale Jestr pojął też, że Marza czczona jest tu niczym boginka. Dumnie ukrywał swą miłość. I Marza próbowała udawać obojętność. To uśpiło czujność starych kobiet zajętych, jak i wszyscy, przygotowaniami do sobótkowej nocy, kiedy to Marza rozpalała pierwsze ognisko na wzgórzu od chronionego noc i dzień ognia.
Gdy na Łysej Górze rozbłysły płomienie, a na wzgórzu Marzy odpowiedział im słup dymu, i na Sieradowskiej, Radostowej i Klonówce – wydawało się, że obudził się znów wulkan wygasły tu przed wiekami. Pląsy i jęczmienny trunek rozgrzewały najzimniejszych. Taneczny korowód co i rusz eksplodował salwami nieokiełznanego śmiechu, bezładnych krzyków i gestów. Tej nocy nikt nie był sobą i, paradoksalnie, każdy był sobą naprawdę.
Cienie Marzy i Jestra drgające od żaru wznieconego ognia zbliżała do siebie siła potężniejsza niż rozum i wola. Serce nasłuchiwało wytęsknionego głosu i przemieniało całe ciało w psi nos, węszący za zapachem macierzanki, której wywarem, podkręconej mazidłem z fiołków natarła się po kąpieli w rzece Marza. Jestr pachniał morską solą i olejkiem z róży nieznanym puszczańskiej braci. Kiedy ją objął – tuląc – jakby chciał przykuć na zawsze do swojej piersi, poczuła, że nie jest już na ziemi ale w świecie snu, który często powracał nad ranem, by nigdy nie dośnić się do końca.
Czy rozmawiali, w jakim języku? Jeśli zdyszane oddechy, pocałunkami przerywane ciche okrzyki podobne do roztęsknionej słowiczej piersi można nazwać rozmową – to rozmawiali. Powiedzieli sobie wszystko o tęsknocie dusz i ciał, o niecierpliwym wyczekiwaniu serc, opowiedzieli szarość samotnych dni i chłód długich nocy.
Babka miała rację – pomyślała Marza. Zawsze powtarzała jej, że nie jest żadną boginką, tylko człowiekiem z krwi i kości. Przestrzegała – Nie przegap swojej miłości. Kiedy usłyszysz jej głos musisz wyjść naprzeciw, zapalić w oczach gwiazdy. Nigdy jej nie dostrzeżesz, jeśli zobojętniejesz. Może trwać chwilę, ale jeśli jest prawdziwa – ta chwila będzie znaczyć wieczność, i jeśli się stała, to nawet gdybyś ją straciła znów cię odnajdzie, jeśli nie na ziemi, to tam – tu babka pokazywała na rozgwieżdżone albo błękitne niebo a czasem sine pasmo gór lub przestrzeń gdzieś poza lasem, poza czasem i ludzkim pojęciem.
Marza tuż przed wschodem słońca wydostała się z ramion uśpionego głęboko Jestra. Była pewna, że tej nocy nikt jej nie pilnował. Myliła się. Nowy dzień miał okazać się koszmarem: ciało Jestra – jeszcze gorące od pocałunków znaleziono na środku wzgórza i nikt nie pisnął słowa, kto i czemu podstępnie zadał mu śmierć. Wszystko było jasne, i dla posiwiałej w mgnieniu oka Marzy, i na wpół odurzonej po nocnych obrzędach gromady.
Kto z was zdoła zabić miłość! – krzyknęła a jej głos niczym strzała przeszył leśne ostępy. Drżące sarny zbiły się w ciasną gromadę, wody w źródłach wstrzymały bieg i zaległa długa cisza, której nie mącił nawet łopot ptasich skrzydeł.
Pochylili głowy, oto właśnie zabili, próbowali zabić miłość więc zaczęli się bać, co też może wyniknąć z bólu i gniewu Marzy. A kto jak nie ona wiedział więcej o śmierci?
Skamieniała z rozpaczy mężnie nie odrywała oczu od nieruchomych źrenic Jestra, jakby chciała, żeby zabrał ją z sobą w najdalszą podróż życia. Co wyczytała z mętniejącej księgi niknącego błękitu – tego nikomu nie zdradziła. Z uważnym spokojem okiełznanej udręki rozporządziła jego ciałem. Nie dała go na ofiarę spalenia, a na miejscu jego wiecznego snu sama posadziła miododajne drzewo. Wieczorami wsłuchiwała się w łkający śpiew rdzawego słowika, a po jej pięknych lecz już bledszych policzkach spływały łzy. – To Jestr jej śpiewa – szeptały między sobą stare kobiety.
Mijały lata, zabójcy Jestra nie zdołali wytrzymać spojrzeń Marzy i oddalili się pod Gołoborze, zasadzając się na kupiecki dobytek.
Do osady zaczęli przybywać pierwsi mnisi. Mieli ze sobą księgi oprawne w skóry i znaczyli w nich coś ptasimi piórami. Korzystając z targowych zgromadzeń opowiadali o Bogu pełnym miłosierdzia, który oddał swojego Syna na krzyżową śmierć, by ocalić od wiecznej śmierci wszystkich ludzi.
– A jakże oni będą żywi, kiedy pomarli – pytano rezolutnie, na co braciszkowie odpowiadali, że każda dusza ludzka zapisana jest w Księdze życia i Duch Święty czuwa nad wszystkim.
Marza, usłyszawszy to, obudziła się z długiego smutku. Jestr i ukochana matka, i mądra babka, wszyscy z jej rodu żyją! Przypomniała sobie, że Jestr nosił na piersi taki sam znak, jaki nosili braciszkowie – krzyżyk. Od tej chwili nie chciała uronić ani jednego słowa radosnej nowiny.
Wkrótce stała się żarliwą wyznawczynią nowej wiary, a skołowana gromada podzieliła się na dwa obozy; jedni poszli za Marzą i braciszkami a drudzy – w góry, tam, gdzie kult strażniczek ognia pomimo starań mnichów, miejscami trzymał się jeszcze długo.
Na wieść o tym, że Marza nie tylko przeszła na nową wiarę ale i za jej przykładem podążają inni ‘ kapłanki ognia Gołoborza przysięgły jej wieczną zemstę. Stracisz swoją siłę – szeptały chrapliwie, staniesz się słaba jak słomiany chochoł, będziesz każdej wiosny topiona w rzece, będziesz wyśmiewana i opluwana.
Zanim miały zniknąć z Łysej Góry, zrobiły wszystko, by Marza stała się symbolem wyłącznie złego czasu, który smuci i morzy zimą.
Czasem wydaje mi się, że nieprzyjazne wiedźmy przetrwały jak zła moneta w tej ziemi. Kiedy świszczący wiatr nadciąga od Gołoborza, zdaje mi się, że słyszę ich chichot i zwycięskie, jakby smocze parskanie.
Ale mądra Marza – choć wyszydzana – skryła się w starej nazwie osady, przytuliła do brzegu płaszcza św. Marii Panny i zerka zza jego błękitu. W podobieństwie imion cichutko przetrwała do naszych czasów. Pomaga świętokrzyskim góralkom wybierać najładniejsze rośliny do ziela na chwałę i dziękczynienie dla niebiańskiej Pani. Musi w nim być dorodny liść kapusty, makówka, słonecznik, kiść owsa, jabłko, marchew, nawłoć, wrotycz, a z kwiatów – ognista georginia.
Z dawien dawna najpiękniejsze ziele święcą w Świętomarzy. W falującym między dwoma rzędami kramów odpustowym tłumie, w huku korkowców i świście piszczałek, wśród dłoni owiniętych bransoletą z kruchych obwarzanków, w mieszaninie świętości i pogaństwa mignie twarz muśnięta zdziwieniem niebieskozielonym, bo ściga ją zakochane, chmurne spojrzenie nieznajomego.
Ślady genialnego kodu pozwalają rysować gałęzie płodnych drzew. Jeśli na miejscu prastarej osady, takie same źrenice ścigają oczy podobne do tamtych a słowik rdzawy ni na jotę nie zmienił swojej miłosnej pieśni tylko ją trochę wzmocnił, aby nie dać się zagłuszyć, to czy Marza została tylko w nazwie, jeśli – jak powiadają – była nie tylko boginką śmierci ale i narodzin i mimo wszystko śmiertelnie pokochała – życie?