„Polak”
Tę niewielką powieść południowoafrykańskiego noblisty z 2003 roku (choć obecnie jest obywatelem australijskim), da się przeczytać w trzy, cztery godziny. Nie ma co ukrywać, czyta się świetnie, a dla Polaków frapujący jest już tytuł. Co więcej – nie jest on przypadkowy, bo to polski pianista, Witold Walczykiewicz, jest, obok Hiszpanki Clary Beatriz, jej bohaterem.
Polski jest tu zresztą więcej. Jest Chopin, którego gra maestro Witold (jego sposób gry niespecjalnie przypada do gustu Beatriz), jest Norwid, jest warszawskie, niezbyt, nie to za słabe określenie, obrzydliwe osiedle, jest tłumaczka, polska Żydówka i jej syn, mówiący: „Polska jest do dupy. Kto by chciał tam jeździć? Kiedyś było źle, teraz jest tylko gorzej”.
Szczególna to powieść: sześć rozdziałów rozpisanych na punkty. „Ona się przekonuje…”, „On myśli”… Niespotykane, ale wciągające. Czasami dialog, czasami rzucona myśl, czasami opis zdarzenia, czasami dłuższy dialog. Całość jednak spójna, zachodząca na siebie, budująca jakiś szczególny rodzaj napięcia.
On nie mówi po hiszpańsku, ona, co oczywiste, po polsku. Jego angielski nie pozwala, w każdym razie nie zawsze, na precyzję.
Czym więc jest ta powieść? Opowieścią o fascynacji? Tylko czym? Bohaterów dzieli ponad 20 lat, ona ma pięćdziesiątkę i jest wciąż piękną, budzącą pożądanie kobietą, żoną, matką, on po siedemdziesiątce, jeszcze sprawny, zwłaszcza przy fortepianie, ale widać jego starość, obwisłą skórę.
Więc? Co ich do siebie zbliża, przyciąga? Jego do niej miłość? Spotykają się raz, gdy koncertuje w Barcelonie na zaproszenie Towarzystwa Muzycznego, potem drugi w Gironie, gdzie prowadzi warsztaty muzyczne, trzeci na Majorce, w jej i jej męża domu. To tam spędzają najbardziej intymne chwile. Cztery noce. Nie, nie całe. Seks jest krótką chwilą, potem każde śpi oddzielnie. I tyle
W antrakcie chciał ją zaprosić w podróż po Brazylii. Odmawia. Odmawia w gruncie rzeczy jego uczuciom, mistyfikacji, jego „Be-a-triz, umrę z twoim imieniem na ustach.”
To zadziwiające, bo z jej strony nie ma nawet odrobiny uczucia. Daje się wciągać w jakiś rodzaj jego zachłannej miłości. Choć jednocześnie nieustannie wyznacza jej granice. Nie godzi się na ich przekraczanie. Tak, chciałby adoracji, może flirtu, ale przecież nie zmiany wygodnego, dostatniego, ustabilizowanego życia. „Beatriz nie tęskni za Polakiem. On do niej pisze. Ona kasuje jego listy bez czytania.” Czasami, jak na Majorce, popełnia fałsz wobec męża. To zdrada? Ten seks też nie ma znaczenia? Nie ma. Jest czymś, co się musiało zdarzyć, to ona powiedziała, że zostawi otwarte drzwi do sypialni, ale kiedy cztery dni później odprowadza go na dworzec, mówi, że to było ich ostatnie spotkanie.
Wszystko mogło się potoczyć inaczej, jak pisze Coetzee. To mogła być opowieść o gospodyni w domu Beatriz na Majorce. O niej i jej mężu. Ale nie jest.
Czas, który zaciera wspomnienia, twarze które nikną, jakieś dalekie echa tego co było. A potem telefon z Niemiec, gdzie mieszka córka Witolda, Ewa Reichert. Umarł. Zostawił dla niej paczkę w Warszawie. Musi to załatwić sama, tam, na miejscu jest jakaś jego przyjaciółka. To jednak na nic, tamta nie odbiera telefonu. Przeskok w powieści. Warszawa, mieszkanie w bloku. Mieszkanie czterodniowego kochanka. Wyczyszczone, do sprzedaży, jakieś paczki, poszukiwanie tej właściwej. Znajduje ich wspólne zdjęcie z 2015 roku. Widzi je pierwszy raz. Agent, który ją przyprowadził do mieszkania podaje jej szare pudełko z etykietą „WITOLD WALCZYKIEWICZ 19. VII. 2019”. W środku urna z jego prochami…
Paczkę, tę właściwą, przeznaczoną dla niej, też odnajduje. W taborecie stojącym przy fortepianie. W niej wiersze. W ostatnich latach życia Walczykiewicz pisał je dla niej. Jak się okazuje wrócił do młodzieńczej pasji. Przed pół wiekiem wydał tomik. Już nie grał, pisał.
Co ma z nimi zrobić? Spalić. „Palenie listów to nie to samo co palenie książek.”
Te wiersze z Homerem, Dantem Alighierim i bezimiennym włóczęgą ze zwierzęciem prawdopodobnie nie są za dobre. Są jej, dla niej, o niej. Wiec powinna odpowiedzieć. Listem? Zapisem? „Jeśli Afrodyta miała symbolizować mnie, jeśli to ja miałam być Afrodytą, to popełniłeś błąd. Nie jestem ta boginią. A właściwie to nie jestem żadną.”
Dwa listy podpisane „Twoja Beatriz”. I PS. „Napiszę jeszcze”.
To „napiszę jeszcze” brzmi jak zobowiązanie rozwikłania zagadki. Ale przecież najciekawsze są te bez tłumaczenia wszystkiego do końca… `.
J.M. Coetzee – Polak, przekład Aga Zano, Znak, Kraków 2024, str. 187.