Krystyna HABRAT – BAR  ZAGUBIONY  W  MGLE

0
91

Dochodziła godzina piąta po południu. Zapadał zmrok, a wraz z nim gęstniała mgła. Ledwo wymacali klamkę baru, dokąd wybrali się po raz pierwszy. Tu nawet nie dochodził blask latarń. Dobrze, iż było ich pięcioro. Samemu byłoby nieswojo. Ktoś sam byłby niepotrzebny. Jakim cudem w tej bielejącej zasłonie  udało się im dotrzeć aż tu, sami byli zdziwieni. Wszystko wydawało się nierzeczywiste.

Ale drzwi baru, choć ciężkie, udało się poruszyć. Tylko zaskrzypiały przeraźliwie w proteście. Za nimi pokazała się pusta sala w przyćmionej poświacie. Gdy stali bezradni w progu, wyłoniła się z zaplecza dziewczyna w białym fartuszku, okolonym falbanką, na czarnej sukience. Zapaliła światła i zaprowadziła ich do stolika obok nieubranej jeszcze choinki, bo były to dopiero ostatnie dni listopada. Zajęli miejsca: matka, niedawno owdowiała,  jej dwaj synowie,  młodszy z żoną i córką licealistką, a  starszy dziś sam, bo przybył z daleka. Pragnęli jakoś osłodzić mamie pierwsze tygodnie wdowieństwa. Sami też potrzebowali pocieszenia, bo ojciec ich był nad wyraz dobry, mądry i pełen uroku. No i przystojny.

Rozglądali się teraz po sali. Ściany obwieszone były pamiątkami z przeszłości:   instrumentami muzycznymi – pewnie już nie do użytku, pożółkłymi zdjęciami i wycinkami ze starych gazet. Byłoby tu co czytać. Ale oni przyszli na uroczysty obiad z okazji urodzin seniorki rodu. Oprócz nich nie było tu nikogo. Trudno byłoby kogoś wygonić w taka pogodę. Nawet kelnerka znikała na długo za ścianą, że zaczynali podejrzewać, że ucina sobie na zapleczu drzemkę. A może sama przyrządzała potrawy? Poczekają. Im się dziś nie spieszyło.

W głębi na półeczce stała długa harmonijka. Wysokości, jak połowa j zwykłej harmonii, ale ze dwa razy dłuższa. Nie znali takiej, choć synowa i wnuczka grały na pianinie. Ale mama znała nazwę tego instrumentu i starała ją sobie przypomnieć. Miała na to własny sposób, jaki wymyśliła jeszcze na studiach, gdy po przerabianiu na seminarium książki o zapominaniu nazwisk, ten i ów, ta i owa, zaczynali narzekać, że odtąd nazwiska bardziej im z głowy uciekają.

Jak to do niej dotarło i ona zaczęła mieć z nazwiskami trudności, jakich dotąd nie miała. Wtedy wpadła jakoś na pomysł, by najpierw przypomnieć sobie pierwszą literę, to dalej pójdzie może łatwiej. Tu w barze też tak zaczęła. Skandować litery alfabetu. Doszła tylko do B i wykrzyknęła:

– Chyba „bandaleon”?!

Starszy syn zaraz zaczął sprawdzać to na smartfonie. Zanim znalazł podeszła kelnerka z notesikiem spytać, czy coś już z menu wybrali?

Jeszcze się dopytywali o różne dania, jak przyrządzone, z czym podane, chwilę naradzali, a w końcu mama zamówiła pół pieczonej kaczki, synowa – krewetki, wnuczka – naleśniki, a synowie zwyczajne kotlety schabowe. Sosy, frytki, kopytka, czy zestaw surówek. jak szef kuchni poleca w karcie. Coś do picia – później.

Kelnerka odeszła, a oni dalej mogli kontemplować wystrój sali. Za plecami matki stała pusta choinka. Wzdrygała się na nią oglądać. Od dzieciństwa kochała Boże Narodzenie, choinkę, Postnik wigilijny z karpiem i barszczem z uszkami, a najbardziej mak z ostrokołem łamańców z kruchego ciasta. I kolędy i cały nastrój tych świąt. A teraz po raz pierwszy miała być podczas nich sama. Wprawdzie w otoczeniu synów i choć części ich rodzin, ale bez…

Jeszcze nie mogła wypowiedzieć niektórych słów, które obecnie określały jej sytuację. Pozostawała wciąż w nieczuciu wszystkiego co dotąd. Nie płakała. Nic nie czuła. Czasem tylko docierał do niej zgrzyt tego gwoździa, co przeszywał jej serce, gdy wchodziła do pokoju męża, odsłonić rano ona, zasłonić wieczorem, otworzyć, a jego tam nie było. Alby, kiedy nie miała się komu poskarżyć, że jej tak smutno. Synom smutku nie chciała dodawać. Zawsze mówiła wszystko mężowi, a on potrafił ją pocieszyć. Jego ostatnie, jak się okazało, słowa przez telefon były prośbą, żeby się nie martwiła… Tu urwał i dodał: „polityką”. Interesowała się żywo sytuacją polityczną, ale czuła, że nie o to mu chodzi. „Czyżby coś przeczuł?”- pomyślała dopiero potem, bo przecież operacja serca się udała.

– Mam – wykrzyknął starszy syn. – To bandoneon! Zwą go „duszą tanga”.

Nagle usłyszała tęskne zawodzenie tanga w sentymentalnym krzyku serca. Nie lubiła ckliwości. Tanga to już nigdy nie zatańczy. Wcześniej tańczyła. Ale rock’n’rolla  częściej. Nie zatańczy więcej ani tanga, ani  charlestona… ani nic, co jeszcze tańczyła, a nazwy już nie pamięta. Bo z nikim  innym! Nigdy! A teraz będzie pusta, jak ta choinka, której nie zdążyli ubrać…

Kelnerka postawiła kieliszki.

Syn nadal demonstrował na smartfonie dane o bandoneonie. Jakieś daty, twórców, kraje oraz filmiki z  grą tego instrumentu. Tęskne i kuszące.

Odwróciła się szybko do okna, żeby nic nie wyczytali z jej twarzy. Dotąd nawet nie zapłakała, co chyba wszystkich dziwiło. Ale była już bez żadnych uczuć. Nic nie czuła. A za oknem bielała mgła. Osłoniła bar od świata. Może tam już nic nie istnieje. Nawet to tutaj tylko jej się zdaje.

– Mamo!

Aha, kelnerka przyniosła jej kaczkę. Takie ciemnobrązowe mięso. Z kopytkami, sosem, czerwoną kapustą i plasterkiem pomarańczy na winogronach.

Inni też pochylili się nad swymi talerzami.

Szybko uporali się ze swoimi daniami. Tylko ona poprosiła o połowę swej kaczki do domu. Zamówili   na deser szarlotkę oraz kawę. Dwie espresso, dwie latte, wnuczka – sok pomarańczowy.

Kelnerka tym razem jeszcze dłużej nie  wracała. Wreszcie stanęła przed nimi z rozpaczliwą miną.

– Ja nie potrafię zrobić tej espresso…

– To niech będzie jakakolwiek – zaśmiała się życzliwie synowa,  chcąc dodać dziewczynie otuchy.

-Teraz wiemy w czym rzecz – powiedział znacząco starszy syn.

     Zrozumieli, że  kelnerka jest imigrantką, co zresztą jej zaśpiew zdradzał, i sama wszystko w tym barze robi, może tylko z dorywczą pomocą męskich rąk. Sama gotuje, piecze, podaje. Tylko  nie starcza jej doświadczenia.

– A tu, jak na złość,  tak mało gości się pojawia.  Nie  da rady zarobić.

–  Może tylko dziś ta mgła odstrasza.

Matka, jedząc coraz wolniej swą połowę urodzinowej kaczki, co już z trudem przechodziło jej przez gardło,  doszła do wniosku, że najbardziej smakuje to, czego jest za mało,  a chciałoby się więcej. Tymczasem ulubionej kaczki miała dziś za dużo.

Myślała tak nie tylko o kaczce. Wbrew postanowieniom, by teraz za  wiele nie rozmyślać. By nie znaleźć w myślach czegoś strasznego. Szybko więc powróciła do swego dziś odkrycia: tak, ceni się najbardziej  to, czego za mało. Czego zabrakło.

Jak wychodzili z baru, kelnerka żegnała ich z wyraźną ulgą i wdzięcznością. Zapraszała jeszcze. Obiecali wrócić i wyszli ostrożnie w białą zasłonę mgły. Szli, trzymając się za ręce. Powoli, jedno za drugim. Noga za nogą. Pełni lęku. Nie widać było, co się za mgłą czai.

Jak już wyszli z ciasnej uliczki, światła neonów rozproszyły zasłonę. Nadjechał tramwaj. Wsiedli.

Krystyna HABRAT

Katowice 6.12.24r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko