PROLOG
„Niebo wysoko, na ziemi twardo”.
(anonimowe)
A jego zaczarowało miasto. Już pierwsza noc w hotelu urządzonym przy teatrze miejskim, którego okna wychodziły na kwadratowy podwórzec – zapowiadała coś nowego, z czym młody człowiek do tej pory nigdy się nie spotkał. Ta noc, jak i następne stały się jego własnym spektaklem.
Zanim stał się człowiekiem nocy, był, a jakże, człowiekiem dnia, jak wszyscy. Kiedy to nastąpiło, nie wie, a i po prawdzie mało go to obchodziło. Wszystko, co nas w życiu spotyka, zaczyna się w dzieciństwie. To wiedział. Miał też świadomość, że od zawsze prowadził inne życie, a to w małym miasteczku – z wiecznie ujadającymi na siebie wzajemnie i sforę dzieciaków rodzicami – zawiesił któregoś dnia nad łóżkiem, przytwierdzając do ściany gwoździami, i z każdą nową kłótnią wbijał ostro zakończone patyczki, które pozyskiwał z wykałaczek, jeszcze bardziej je wyostrzając. Te działania nie uszły uwadze rodzeństwa. Wredna siostra doniosła matce, która – trzeba przyznać – nie wygoniła chłopaka z domu od razu, lecz dała mu szansę wytłumaczenia niecnych postępków i okazania skruchy. Podjął był wprawdzie grę; trochę pokłamał, nieco przyklepał słabo umocowanymi pochlebstwami, co nie przekonało jednak rodzicielki. Wyczuła grę i manipulacje syna, zatem korzystając z jego pełnoletności wskazała palcem na drzwi mówiąc: „Wynoś się”.
Potem nie raz powracała do tego momentu, jak gdyby nie będąc pewną, czy postąpiła słusznie. Ale Wielka Waga z szalkami jak w starej aptece w jej rodzinnym miasteczku, gdzie wszyscy zaopatrywali się w leki, paraleki i całkiem niepotrzebne suplementy diety, wskazywała, że winien jest on, niestety, jej jedyny, pierworodny syn. A przecież wszystkie uczynki rozłożyła na szalach sprawiedliwie, jak to matka. Cóż było robić. Otarła oczy…
NOC PIERWSZA
„Na początku był chaos”
W tym malutkim pokoiku skrzypiały deski podłogi. Słyszał też po nocy jakieś niesprecyzowane dźwięki dochodzące ni to z pobliskiej ulicy, ni to – a może bardziej realnie – z wnętrza jego głowy, gdzie, bywało, toczyły się ciężkie dysputy, nad którymi nie zawsze sprawował kontrolę. Adrenalina bez ogródek atakowała poszczególne osoby dramatu, a te polemizowały z nią bardziej lub mniej udatnie. Niektóre wyrywały się niepytane – co było dość zabawne, krzycząc piskliwie: „Winni są inni”, „Ja mam czyste sumienie”, „O co chodzi!”. Były też myśli-emocje-kameleony. Te cwaniary próbowały komplementami bądź kłamstwami zjednywać sobie… Kogo? No właśnie. I nigdy nie przepraszały, choć winne.
Chaos nie jest dobry, w przeciwieństwie do ruchu, spaceru aż do zdrowego zmęczenia. Uładziwszy jako tako męczące utarczki, wyszedł na przedwieczorną jesienną ulicę. Był to czas, gdy dzień jeszcze nie przegrał z wieczorem. Mżył deszcz i było dość smętnie – obraz świata zbudowany z malutkich kropek jak na obrazach Seurata. I wtedy przypomniał sobie sytuację, kiedy odprowadzał na przystanek autobusowy kolegę, który go odwiedził w tej samotni. Było podobnie, też mżyło, jasność dnia powoli gdzieś znikała, więc obaj radośni, rozgrzani kilkoma piwami wyszli na ulicę. I on wtedy wzniósł ręce do nieba i rzekł: „Niech się stanie światłość…”. W tym momencie zapaliły się uliczne latarnie. Odjęło im mowę, ale tylko na chwilę. Obaj zaczęli się głośno śmiać z przedniego dowcipu i tanecznym krokiem podążyli ku przystankowi.
Teraz czas był podobny, po prostu déjà vu. Nie wyrzekł tamtych słów, a pomimo to rozbłysły uliczne latarnie. W ich świetle wszystko składało się z migoczących kropek, nawet ciężkie ściany budynków i nierówny bruk. Tak to właśnie było.
Od kilku dni męczyła go prawdziwa niemoc twórcza. A przecież praca to nie żarty. Dzięki niej ma swoje małe miejsce na ziemi. Na razie. Czuł zniecierpliwienie reżysera i aktorów czekających na scenariusz z rozpisanymi rolami, didaskaliami i tym wszystkim, co jest konieczne w pracy całego zespołu nad spektaklem. Prawda, ogromna powieść, napisana wspaniałym, nieziemskim, poetyckim językiem nie ułatwia, wręcz stawia opór biednemu scenarzyście. Trzeba więc brać byka za rogi. Ale co począć, gdy blokada siedzi na tobie jak zmora, nic sobie nie robiąc z twoich terminów, od których zależy nie tylko los spektaklu, ale głównie twój? A jeśli wskażą ci palcem drzwi i powiedzą: „Wynoś się”?
Światłość, jaka zawitała do jego głowy, gdy nocne zjawy i mary zbierały się do odlotu, przyniosła ukojenie i rozwiązanie gordyjskiego, no może nie węzła, lecz bardziej – węzełka, ale zawsze – supeł to supeł i rozplątać go należy. Zapadł w krzepiący nadranny sen.
„Aktorzy wypatrują mnie z okien i balkonów teatru. Zbliżam się nieodwołalnie. Jakże upragniony.
Podchodząc do gmachu, coraz mocniej czuję, jak im oddech ustaje, głos więźnie w gardłach, krew odpływa z twarzy…
Zatrzymuję się wzruszony. Niby to oglądam fotosy, studiuję bieżący program, zerkam ukradkiem na zegarek. Całą siłą woli staram się przywrócić im spokój.
Och, znowu płoną rumieńce!
Gdy naciskam klamkę u bramy, i mnie także pieką policzki. Zrywam się do braw przed nierozsuniętą jeszcze kurtyną – pośród tłumu bezładnie rozstępujących się pustych krzeseł”.
Śniło mi się
Nie śniło…
NOC DRUGA
„Nie ma nieba bez chmur”. (anonimowe)
Ze scenariuszem zaczęło iść coraz lepiej, co nie znaczy, że bezkolizyjnie. Zdarzało się, że wieczorami, po spektaklu, zostawał na dużej scenie teatru, by oddychać niepowtarzalną, jak mówił, atmosferą tego miejsca i czerpać zeń inspirację. Nad widownią rozpościerało się ogromne, jajowate złote sklepienie-plafon – prawdziwe niebo. Jego blask potrafił zawrócić w głowie. Przymykał więc oczy, siedząc dokładnie na środku, w centrum owego wszechświata. Raz nawet położył się między fotelami na podłodze, niezbyt czystej, nieodkurzonej po wyjściu widzów, i czuł się tak, jakby leżał pod rzeczywistym niebem, podziwiając przesuwające się nad nim biało-złote chmurki podobne do kłaczków waty czy piórek gubionych przez ptaki.
Lecz to niebo było złote, a zamiast zielonej trawy, drzew, barwnych owoców i nasion – widział i czuł szaroczarną strukturę wykładziny podłogowej podobnej barwą do ziemi.
Usłyszał słowa Poety:
„Gdyby z gwiazd zapalały się kwiaty na ziemi,
gdyby zapach udało się w światło przemienić,
nikt by z nas drogi żadnej nie nazwał daremną,
w pół nadziei nie przepadł, zdeptany przez ciemność”.
W nocy ujrzał przedziwny obraz.
„Jęknęła drgnąwszy w posadach góra
ryknął stugniewny wulkan niczym atom
– To dopiero będzie skaranie boskie
gdy nie zabliźni się dziura w niebie
Ledwo rozstąpiła się chmura pyłu
buchnął żywy ogień
i zapłonął w całym majestacie wodospad…”.
Obudziło go przyspieszone bicie serca. Układał się to na prawym, to na lewym boku, to na wznak, ale nie pomagało. Serce łomotało jak szalone. Poczuł strach, gdyż jego ciało po raz pierwszy obejmować zaczęło od głowy aż po czubki palców u nóg lodowate drętwienie. Sięgnął po termometr. Zakręciło mu się w głowie z radości, gdy zobaczył na podziałce 38,8 st. C. Ach, więc to od tego, jestem po prostu chory, przeziębiłem się. Grunt że nie serce! Nic poważnego.
NOC TRZECIA
„Rozumem nieobjęta Ziemia jest zaledwie prowincją Kosmosu”. (Stanisław Nyczaj)
Lubił te bezkresne nocne wędrówki, o których wiedział tylko on. Przyjmował przepisane przez lekarza medyczne procedury i w kilka dni powrócił do zdrowia. A nocą… Drzewa uginały się pod ciężarem owoców, połyskujących fioletowo-czarnymi barwami w nikłej księżycowej poświacie. Trawa też miała ciemny koloryt. Jak świeża ziemia. Przez głowę mignęła myśl, że coś to nie tak. Może przyczyna tkwi jednak w nim samym, jeszcze najpewniej nie całkiem wyleczonym, a konkretnie w jego sercu, które biło jakoś nierówno, jakby szło samoswoją drogą, niezależnie od gospodarza, podpierając się sękatą laską-rekwizytem z niedawnego spektaklu.
„Obsiadły mnie szczelnie dokoła
siódme góry, lasy, rzeki
i nagle
wszystkie moje ukochane miejsca,
do których wzlatywałem sercem,
oddaliły się,
odwracając na pięcie ode mnie.
Znalazłem się sam ze sobą
samotny jak nigdy dotąd,
po siedmiokroć”.
NOC CZWARTA
„Czas, o nie, wszechczas bez początku i końca!” (Stanisław Nyczaj)
Po śmierci ojca, o czym powiadomiła go jedna z sióstr, odwiedził miłe sercu rodzinne miasteczko i rodzinny dom. Plątanina, paplanina sióstr opadły go jak rybacka sieć, z pomocą której wytaszczono kiedyś z Odry olbrzymiego suma. Na haczyk nie dało rady. Gdy tak patrzył poprzez oka sieci na ten mikrowszechświat domowy, w zwykłą, ziemską pogodną noc, tuż po pochówku ojca, i na matkę stojącą ze spuszczonymi oczyma, ujrzał „gęstszą jeszcze od cmentarnej ciemność z mnóstwem tlących się gwiezdnych zniczy”. Poczuł, jakby całym sobą wstępował wraz z ojcem w zapierającą dech niemą otchłań. „Brniemy pośród ciemności, blado przyświecając sobie nadzieją”.
Tak oto właśnie po raz wtóry pożegnał ojca i rodzinny dom.
DZIEŃ PIĄTY
Kubuś – Duduś
Gdyby ktoś zaproponował Kubie kupno przyjaciela, z pewnością wykrzyknąłby po trzykroć NIE! Tak się właśnie stało, gdy na kolejnej imprezce „U Kuby” (cieszącej się w teatralnym hotelu zasłużoną renomą z uwagi na wysoki poziom i cykliczność tejże), ktoś mu to przedłożył całkiem serio, a Kuba wykrzyknąwszy po trzykroć NIE, dodatkowo popukał palcem po czole z wymownym i nieprzyjemnym uśmiechem. To mu oczywiście wybaczono, rozumiejąc impulsywność reakcji dodatkowo wyostrzonej wypitym alkoholem.
Noc – normalna rzecz dla Kuby. A jednak dzień ma to do siebie, że z pomocą słońca powoduje, iż ziarno zawsze wykiełkuje, jeśli tylko nie padnie na skałę.
„Nastał nam nowy dzień!
Oto z mgły dobywa się znajomy blask.
Zbudzone ptaki sponad drzew
Wydziobują ostatnie ziarna gwiazd”.
Zdarzyło się któregoś dnia, że odwiedziła Kubę dawna znajoma. W ręku dzierżyła niewielką klatkę, w której siedziała malutka papużka falista. Zielonożółty ptaszek popatrzył na Kubę nieprzyjaźnie. Kuba na niego podobnie. Ale nie mógł odmówić koleżance, która wyjeżdżała za granicę.
– Na długo? – zainteresował się nowy opiekun ptaszka.
– Jeszcze nie wiem. To zależy, jak się ułoży moje nowe życie. Będziemy w kontakcie.
Zostawiła wszystkie niezbędne akcesoria i instrukcję. Ptaszka należy wypuszczać, musi sobie polatać. Oczywiście najpierw sprawdzić okna. On jest bardzo sprytny i trzeba uważać.
Ptaszek przeorganizował Kubie rytm dnia, a to głównie dlatego, że chodził spać z kurami, zaś wczesnym rankiem, gdy Kuba zwykł był zapadać w kolejne miłe senne marzenie, ogłaszał początek dnia, drąc się wprost nie do wytrzymania.
– Duduś, zamilcz! – krzyczał pan, a ptaszek spoglądał nań przenikliwym oczkiem i dalej skrzeczał.
Ulubił sobie kinkiet, na którym namiętnie przesiadywał, o czym świadczyły niemiłe ślady, niestety.
Co Kubie przyszło do głowy, sam nie mógł pojąć. Któregoś dnia stanął przed ptaszyną siedzącą na kinkiecie i zaczął w te słowa:
– Kubuś to ja. Duduś – ty. Duduś, chodź tu.
Powtarzał to po wielokroć, ale że z przemęczenia czy z pośpiechu myliły mu się czasem podobnie brzmiące imiona, często wychodziło coś w rodzaju: „Kubuś, Duduś, chodź tu, chodź tu”. Ptaszek przekręcał łebek i spoglądał na pana całkiem sensownie, z zainteresowaniem. Czasem bili się, a raczej „fechtowali”, jak to określał Kuba. Ptaszek ze swego przyczółku na kinkiecie celnie raził dziobkiem palec Kuby, nigdy go jednak nie raniąc zbyt dotkliwie.
I zdarzyło się coś, co przerwało spokojny, zasłużony popołudniowy sen Kuby. Lubił tak czasem przykimać z książką w fotelu – wspaniałym, wygodnym teatralnym wyposażeniu hotelowego skromnego pokoju. Otóż do jego snu (Kuba nie spamiętał jego treści za nic, obrazy przepływały z mroku w jasność dnia na podobieństwo lotni czy raczej wielkich ptaków – żurawi na przykład) przebiły się całkiem wyraźne słowa:
– Kubuś, Duduś, chodź tu, chodź tu…
NOC SZÓSTA
„Noc jest echem dnia: podwaja szczęście lub gorycz”. (Emilia Tesz)
Teraz nocami Kuba słyszał więcej. W starej podłodze toczyło się najpewniej jakieś nieznane mu życie; dobiegały ciche, delikatne stukania, chrumkania, kołatania… A niech tam. Nawet jeśli, to każde stworzenie ma prawo do godnego życia. Nawet kornik, którego obecności w deskach podłogi czy też pod nimi był prawie pewien. Zaskoczyła go kiedyś niedorzeczna myśl, by wzorem emerytów o czułych sercach, podkarmiających nachalne gołębie, dać coś „na ząbek” jego własnemu kornikowi, być może nie takiemu samotnemu jak… Aż się roześmiał, tak mu się ten dowcip udał.
Koegzystencja z Dudusiem utknęła na opisanym etapie. Pomimo usilnych starań Kuby ptaszek nie poszedł dalej w lingwistycznych możliwościach w zakresie wzbogacenia słownictwa. Natomiast, co Kuba zauważał i doceniał, widać było pilną i systematyczną pracę stworzonka nad cyzelowaniem wyuczonej frazy, co przejawiało się w modulowaniu, zawieszaniu głosu, wypowiadaniu części zdania albo też całości. Różnie. Towarzyszyło tym wypowiedziom często huśtanie na obu bądź na jednej nóżce, czasem dość gwałtowne, aż Kuba uśmiechając się mruczał pod nosem:
– Oj, Duduś, Duduś, gdyby nie skrzydełka, tobym cię zbierał z podłogi. Ale byłby wstyd!
Generalnie, ptaszek wydawał się z towarzystwa Kuby zadowolony.
Któregoś dnia Kuba otrzymał wiadomość: wraca z zagranicy opiekunka Dudusia, a jego dawna koleżanka. Poznali się w czasie studiów. On był na uczelni humanistycznej, ona studiowała na „wysrolu”. Jej pasją były wszelkie stworzenia małe i duże, raczej jednak duże, czyli konie, których Kuba panicznie się bał. Odstręczał go specyficzny koński zapach, który ona jak raz uznawała za wyjątkowy, niepowtarzalny i dla koneserów. Pewnie tak było, ale Kuba do tej grupy zaliczać się nie zamierzał. A szkoda, bo dziewczyna wywierała swoją urodą i sposobem bycia duże wrażenie. Pamięta jedne szalone Juvenalia… Ech, szkoda gadać, nie czas wspominać. Chyba w ogóle wtedy normalnie nie sypiali, włócząc się po klubach studenckich, pijąc piwo, płonąc od pocałunków… Potem poznała kogoś na jakimś jeździeckim obozie dla studentów i Kuba już wiedział, że ten płomień musi ugasić sam.
Teraz drżał z niecierpliwości i podniecenia. Wysprzątał pokój, klatkę Dudusia, postawił kwiaty w wazonie na stoliku. Wszystko gotowe.
„Skoro odnalazłaś klucz wejdź
w mój dom opuszczony Serce mózg
przestronne jak widzisz Wypełnij je
sobą wracając przebłysk myślom
i rytm uczuciom Więc się rozgość
swobodnie wygodnie – tak jakby
nigdy nic zwyczajnie
To znaczy
jakby coś najważniejszego się stało”.
To najważniejsze, oczekiwane wreszcie stawało się namacalnie realne. Po przylocie musiała nieco odpocząć, więc zaanonsowała radośnie wizytę na dogodny dla obojga termin i godzinę. Kuba sam się dziwił, że tak przeżywa swoją byłą fascynację, aż drży. Prawda, był zakochany, wiązał z dziewczyną poważne plany, lecz gdy jej o tym mówił, chcąc – tak myślał – przebić jak w brydżu „końską” kartę, tylko się uśmiechała mówiąc: „Oj, przecież się nam nie pali. Tak jest dobrze, nie spieszmy się”.
Popędził do drzwi na dzwonek, otworzył.
– Wejdźcie, proszę…
– Kuba, poznajcie się, to Antonio, mój narzeczony. Chcemy wkrótce pobrać się tu, w Polsce. I już cię na ślub i wesele serdecznie zapraszamy!
W opowiadaniu wykorzystano fragmenty wierszy i prozy poetyckiej Stanisława Nyczaja: Przeoczony?, Płonący wodospad, Powszednia baśń, W zbliżonych do oddali kręgach, Najgorsze, gdy nadziei nie starcza, Wejdź, zamieszczonych w zbiorach: Płonący wodospad, Czasochłon, Puls.