Zofia Maria Smalewska – TAKA MIŁOŚĆ ZDARZA SIĘ TYLKO RAZ

0
138
Filip Wrocławski
Filip Wrocławski

Józef Piwowarski był sierotą, którego z ochronki w Lublinie zabrał hrabia Potocki i wychowywał u siebie wraz z synem ogrodnika – sierotą, którego ojciec zginął tragicznie. Obu chłopcom, będącym w tym samym wieku, matkowała wdowa po ogrodniku.

Józef otrzymał staranne wychowanie i przykładne maniery, które nie były bez znaczenia dla bardzo przystojnego młodzieńca. Młodszy był od Janki o 8 lat, ale nie stanowiło to żadnej przeszkody, aby pokochać swoją cygankę. Tak często ją nazywał z uwagi na piękną ciemną karnację i kruczo – czarne, kręcone włosy.

Ze swoich pożółkłych kartek pamiętnika, które przekazała mi matka chrzestna, Jadwiga przemawia do wszystkich opisując romantyczną parę, jaką byli Janka z Józkiem Piwowarskim. Ich historia jest mi szczególnie bliska, bo w 1947 roku stali się moimi adopcyjnymi rodzicami.

Poznając ich z zapisków pamiętnika prababki i babci wpadam po uszy w uczucia głębokiej sympatii do nich, a potem rodzicielskiej miłości.

Miłość ich, opisana w czasach wolnych od wojny, a niezależna od biegu historii naszej rodziny, zarówno w latach wojennej zawieruchy jak i czasach współczesnych daje tęsknotę za takim uczuciem – pełnym miłości i stałości bliskiej z ukochanymi ludźmi. Każdą kartkę pamiętnika przewracam z uczuciem sympatii i czytam z nostalgią.

Jakie to piękne, gdy odczytuję, że kiedy nie mogli być razem, każdego dnia o określonej porze, wieczorem, zawsze o tej samej godzinie myśleli o sobie. Myślenie to było głębokie i intensywne. Ta godzina, zwłaszcza w ciężkich chwilach, była jedyną formą wzajemnego kontaktu, jaki był im dany.

Tak stało się i wówczas, gdy Janka wyszła do miasta bez obowiązujących wszystkich dokumentów poświadczających narodowość i kiedy ją bez nich przyłapano. Trafiła za to na posterunek, groziła jej wysoka grzywna.

Powiadomiony o tym Józek natychmiast uruchomił swoje prywatne znajomości z urzędnikiem, który taki dokument in blanco mu załatwił. Nie miał jednak możliwości, by przygotować go fachowo. Próbę taką Józek podjął osobiście, fałszując podpis naczelnika, za co trafił na dwa lata do więzienia.

Przed jego aresztowanie kochankowie przyrzekli sobie jednak, że nic ich nie zdoła rozłączyć, chyba że śmierć. Danego słowa nigdy nie złamali. Złożoną sobie przysięgę Janka postanowiła przypieczętować ślubem w kaplicy więziennej.

Janka nie mogła się pogodzić z zaistniałą w jej życiu sytuacją, bardzo tęskniła za Józkiem, a każdy dzień pobytu jego w więzieniu stawał się gorszy od poprzedniego. Obwiniała się za to, co się wydarzyło i całe noce przepłakiwała, wtulając twarz w jego płaszcz wiszący na wieszaku za wejściowymi drzwiami.

Lato minęło tak szybko, wszystkie ich plany stały się nieaktualne, trudne do zrealizowania, oprócz jednego pragnienia, którym było spełnienie się marzenia o rychłym ślubie.

Tego dnia Janka wyszła z domu bardzo wcześnie, aby dojechać do Lublina i spotkać się w kancelarii więziennej z naczelnikiem. Co wtedy czuła ta biedna kobieta, nie da się opisać. Wystarczy wyjaśnić, że była tak zdeterminowana, iż po wypowiedzeniu z trudem pozdrowienia dzień dobry, całkowicie zaniemówiła. Kiedy zapytano ją, po co chce się widzieć z naczelnikiem, długo milczała i tylko łzy napływające jej do oczu mówiły, że przybyła tam w sprawie niebłahej.

Dyżurujący przy bramie więziennej strażnik przyjrzał się jej uważnie, pokręcił głową i wymamrotał: – Znaczy się, umówiona nie jest. – I już ją chciał odprawić, ale pomyślał chyba, że sprawa naprawdę jest warta jej kobiecych łez więc powtórzył pytanie: – Z naczelnikiem chce się widzieć, czy może z kimś od niego? – . Wtedy dopiero Janka wydukała, że sprawa jest bardzo osobista i tylko z nim musi się koniecznie zobaczyć.

Nie wiadomo, o co została zapytana przez naczelnika więzienia i co dokładnie Janka mu powiedziała, ale – jak zaznaczyła potem moja babcia Rozalia w swoim pamiętniku – podczas spotkania z nim tak sugestywnie przedstawiła swoją prośbę o zezwolenie na ich cichy ślub w kaplicy więziennej, że rozmowa zaczęła przebiegać w dość miłej – jak na tamte warunki – atmosferze, a sam naczelnik okazał się być wyrozumiałym dla nieszczęśliwych kochanków.

– Zawsze tak dobrze sobie radzisz w negocjacjach, moja panno? – zapytał nawet na koniec, przymykając jedno oko i lekko uśmiechając się spod bindowanych sumiastych wąsów.

– Nie zawsze wielmożny panie naczelniku – przyznała dziewczyna – ale… – zawahała się na moment, by po chwili z pełnym przekonaniem dokończyć – gdy się tak mocno kocha, to pan rozumie, wielmożny panie.

Urzędnik nie chciał zagłębiać się w dalsze jej wyznania i przystawił głośno pieczęć na stosownym dokumencie zezwolenia na ich ślub, podpisując zgodę.

Wracając przez ponure podwórze od bramy więziennej, Janka zostawiała za sobą szare przygnębiające mury, które majaczyły między ciepłymi barwami gałęzi kilku klonów. Długo jeszcze przed oczami miała widok szarego gmachu z wielką blaszaną bramą oraz niezliczone ilości maleńkich zakratowanych okienek. Czy zza któregoś z nich spoglądał jej ukochany, trudno było powiedzieć. Ich nieprzenikliwość była równie zimna jak nastrój, który jej dotykał na ich widok.

Janka nigdy jednak nie była tak zadowolona sama z siebie jak tego dnia. Pokonała swoją nieśmiałość i obawę, czy wszystko będzie po jej myśli, i za dwie niedzielę ksiądz pobłogosławi ich związek?

Na ten swój, tak nietypowy ślub, zdecydowała się założyć piękną białą haftowaną suknię swojej babki Laury, stając się jednocześnie trzecią kobietą z rodu, która postanowiła pójść w niej przed ołtarz.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że to bardzo elegancka suknia uszyta podług XIX- to wiecznej mody, wykonana z szczególną precyzją i dbałością o każdy szczegół. A dodać trzeba także, że z dopasowaniem sukni do figury Janki, babcia Rozalia nie miała większego problemu, bo w owych czasach często Polki umiały sobie same robić wszelkie przeróbki. Chodziły w nicowanych płaszczach, sukienkach czy kostiumach pochodzących z nicowanych mundurów wojskowych, a nawet z jedwabiu spadochronowego.

Przeszycie i dopasowanie sukni dla najstarszej córki babci Rozalii sprawiło więcej przyjemności, niż trudu. Całość dopełnił długi welon upięty w mirtowy wianek oraz atłasowe pantofelki. Haftowana pięknym cieniowanym haftem w kwiatki i motylki, ściągana torebeczka, była tak pięknym dodatkiem do stroju, że zachowała się potem w kuferku mojej mamy przez kolejne dwa pokolenia, a potem… niestety zaginęła.

Józef Piwowarski dzięki przychylności komendanta zaprezentował się w czarnym, wełnianym garniturze i jedwabnej koszuli z atlasową muszką. Zachowało się tylko jedno jedyne zdjęcie z tej tak uroczystej ceremonii zaślubin, które im zrobiono na pamiątkę, a które pozwoliło mi opisać wygląd tej pary nowożeńców. Pary, która została potem moimi kochanymi przybranymi rodzicami.

Tęsknota Janki za Józkiem odbywającym więzienie, była bardzo wielka. Kiedy tylko jej czas pozwalał, stawała w oknie swojego pokoju i unosząc ręce do góry, próbowała pochwycić pasemko wspomnień razem spędzonych chwil. Uciekała myślami do ukochanego. I trwała tak aż do czasu, gdy po kilku minutach ramiona same jej opadały, niechętnie i powoli. Wsparta o futrynę okna rzucała wzrokiem w zielone głębie ogrodu ożywione jasnymi plamami kwiecistych klombów.

Z daleka w umyślnie wyciętej luce wśród jabłoni widziała skrawek złotego pola pszenicy, na którym żniwiarze pracowali pochyleni z sierpami błyskającymi w słońcu. Za polem na wzgórzach widniały dachy maleńkich rybackich chat. Żniwa, pogoda, poranek czy wieczór, jej młodość i brak ukochanego to nuda, nuda, nuda – szeptała często sama do siebie, odliczając dni do ukończenia jego kary.

Rozłąka młodych małżonków trwała rok i pięć miesięcy. Józef wrócił do Gdyni, gdzie z rodzicami mieszkała Janka. Był kochającym, zaradnym i pracowitym mężem. Rozpoczął pracę jako ogrodnik i tak pracował aż do wybuchu II wojny światowej.

Oboje bardzo kochali dzieci, ale los do nich się nie uśmiechnął i nie doczekali się własnych. Janeczka całą miłość macierzyńską przelała na dzieci siostry Jadwigi, wychowując małą Krystynkę do ukończenia przez nią osiemnastu miesięcy życia. Wtedy to dziewczynka nieszczęśliwie zmarła na zapalenie płuc.

Wychowywali później córeczkę Zygmunta i Jadwigi Możejewskich, Zosię, aż do jej siódmego roku życia. Zosia, kiedy miała iść do szkoły, została przez siostrę Jadwigę raptownie pewnego dnia odebrana Piwowarskim. Janeczka z Józkiem bardzo długo rozpaczali i przeżywali to rozstanie z ukochanym dzieckiem. Nigdy też mimo wszystko nie zerwali kontaktu z nim, pomagając mu materialnie aż do ukończenia studiów na AWF w Warszawie.

Janka zarażała swoją dobrocią i miłością wszystkich członków tej licznej rodziny i może dlatego, kiedy jej najmłodsza siostra Marysia urodziła trzecią córkę, też o imieniu Zosia, postanowiła ją oddać na wychowanie Jance i Józefowi.

Maleńka Zosia urodziła się w dniu św. Józefa 19. marca 1947 roku w bardzo złym stanie jak na noworodka, z zaciśniętą pępowiną wokół szyjki. Józef ściągnął natychmiast i opłacił najlepszego w Choszcznie niemieckiego lekarza, który przez tydzień ratował ledwie się tlące życie noworodka. Maria i Kazimierz Ligoccy wyrazili zgodę wobec świadków i rodziny na adopcję Zosi, co do której postanowiono, że będzie nosiła nazwisko Piwowarska.

Na chrzcie nadano jej trzy imiona: Zofia, Maria, Józefina. Los uśmiechnął się do nich, a ja – opisująca tę historię – otrzymałam w darze wspaniałych, kochających mnie rodziców.

Dzięki Bogu, że już po wojnie, a ja na tym świecie nie będę musiała przeżywać tego, co moje wcześniejsze pokolenie.

Choszczno zostało zniszczone w 83 % swojej zabudowy. Niemal całkowitej zagładzie uległo stare miasto. W tym mieście w okresie II wojny światowej powstał i działał obóz jeniecki Oflag II B Arnswalde. Przebywało w nim około 2 tysięcy oficerów wziętych do niewoli, w tym m.in. dowódca Westerplatte major Henryk Sucharski, dramaturg Leon Kruczkowski i wielu profesorów uniwersyteckich, naukowców, artystów, malarzy i literatów. Wśród nich mój wujek Konstanty Grzeszczak. Wujek przebywał w nim od początku 1940 roku aż do dnia wyzwolenia, kiedy Choszczno zostało zdobyte przez wojska radzieckie (23 lutego 1945 roku).

Wuj Konstanty był żonaty z Genowefą i miał córkę Wandę. Zamieszkali w Choszcznie. Pracował tam na stanowisku kierownika PURU w Urzędzie do spraw przesiedleńczych. Kiedy rodzina Możejewskich, Ligockich i Piwowarskich dowiedziała się, że po latach zawieruchy wojennej żyje, postanowiła się z nim spotkać.

Do Gdyni nie było po co wracać, dom babci Rozalii został zniszczony, a raczej go nie było, bo trafiła w niego bomba, która dosłownie zrównała go z ziemią.

Siostra Jadwiga namówiła męża Zygmunta, by z dziećmi osiedlili się w Szczecinie. Zamieszkali tam w mieszkaniu po Niemcu na Pogodnie przy ulicy Spółdzielczej, a w późniejszym czasie w umeblowanej willi poniemieckiej przy ul. Gorkiego 7.

Najmłodsza siostra Maria z mężem Kazimierzem Ligockim i córkami Krysią i Jadzią zamieszkali Choszcznie przy ul. Srzeleckiej nr 1, a najstarsza – Janka z mężem Józefem Piwowarskim oraz brat Józef Grzeszczak z żoną Martą wraz trojgiem dzieci Kazikiem, Ryśkiem i Teresą w willi nad jeziorem Klukowskim w Choszcznie przy ul. Chrobrego.

Rodzina znowu była razem, łącznie z ukochaną babcią Rozalią, seniorką rodu Grzeszczaków.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko