Christina Greiner, dwudziestosześcioletnia niemiecka dziennikarka, mieszkała od 1878 roku w Wiedniu z matką, Friedą del Negro. Pisywała do miejscowej popołudniówki Deutsche Zeitung. Wcześniej była korespondentką we Włoszech i Egipcie dla gazet Frankfurter Journal i Augsburger Allgemeine Zeitung. Teksty publikowała jako Christina del Negro, używając nazwiska ojczyma.
Na początku października następnego roku Christina otrzymała list od hrabiego Aleksandra Dienheim-Brochockiego, którego poznała wcześniej we Florencji. W tym czasie matka robiła obiad.
– Od kogo? – zaciekawiła się.
– Mamo, czy naprawdę musisz wszystko wiedzieć? – oburzyła się.
– Nie rozumiem cię. Masz przede mną jakieś tajemnice?
– Nie chodzi o tajemnice. Czy w tym domu mogę mieć cząstkę prywatności? – zapytała z irytacją.
– Mieszkamy razem i moje pytanie wydaje się naturalne – broniła się pani Frieda. – Skąd ten przykry ton?
– Nie mówię tego przeciwko tobie, lecz w swojej obronie.
– No dobrze, dobrze, Christa. O nic już więcej nie pytam – matka obraziła się.
Po pewnej chwili Friedę ruszyło sumienie.
– Od hrabiego Brochockiego – rzuciła obojętnym tonem.
– Od tego pauvre exilé polonais?
– Aleksander nie jest taki biedny, choć lubi tak o sobie mówić.
– To wiem – Frieda del Negro rzekła besserwisserskim tonem. – Powiedz, co u niego? – matkę paliła ciekawość.
– Jutro nas odwiedzi. Wraca z Krakowa, gdzie na początku miesiąca uczestniczył w hucznych obchodach jubileuszu pięćdziesięciolecia twórczości Józefa Kraszewskiego.
– Jego sława u nas rośnie. Ponoć cesarz ma go odznaczyć.
– Pan Aleksander pisze, że w Teatrze Dworskim ma się odbyć gala większa niż w Krakowie – Christa mówiła podekscytowana. – Ponadto szykuje dla mnie jakąś niespodziankę, o której dowiem się jutro.
Nazajutrz Brochocki pojawił się w mieszkaniu pań del Negro z ciężką torbą. Po przywitaniu się otworzył ją, wyjmując książki Kraszewskiego i układając je starannie na stole. Wśród nich były: Chata za wsią, Hrabina Cosel, Stara baśń, Królewscy synowie, Morituri, Resurrecturi oraz Poeta i świat. Christa patrzyła z zainteresowaniem na tytuły i na zaaferowaną twarz gościa.
– To ta niespodzianka, panie Aleksandrze? Ale… – zawiesiła głos – o co chodzi?
– To arcydzieła! – zawołał entuzjastycznie. – Chciałbym, aby je pani przeczytała. Tymi książkami Kraszewski ugruntował swoją sławę. One ukazują szlachetność jego serca.
– Czy to prawda, że sam cesarz ma go uhonorować?
– Za kilka dni na audiencji u cesarza otrzyma Krzyż Komandorski Orderu Franciszka Józefa. Potem odbędzie się w teatrze wielka gala z udziałem wybitnych osobistości i… pani – Brochocki rzekł triumfalnie.
– Nic mi o tym nie wiadomo – Christina zrobiła wielkie oczy.
– Załatwię pani i jej matce zaproszenia – skinął uprzejmie głową – i zapoznam z jubilatem. Jeśli oczywiście będzie takie życzenie – mówił wciąż podekscytowany.
– Co prawda do opery chodzimy regularnie, ale jeśli idzie o tę uroczystość, raczej nie miałybyśmy szans na udział. Jestem więc rada, że będę mogła być na niej – Christa powiedziała uradowana i wodząc oczami po okładkach książek, zatrzymała wzrok na Hrabinie Cosel.
– Czytałam francuskie wydanie… – wskazała prawą dłonią.
– Mam koncept! – zakrzyknął rozochocony. – Spojrzałem na pani kształtną dłoń i przypomniałem sobie, że pan Józef jest znawcą kobiecych rąk.
– Moja ręka i wielki pisarz… – rzekła skonsternowana. – Dziękuję za rycerski komplement, ale czy pan nie przesadza, hrabio…
– Absolutnie nie.
– Swoją drogą przyznam, że jest pan spostrzegawczy – rzekła z uznaniem.
– Tę delikatną rączkę opiszę mu w liście. Jestem przekonany, że kiedy ją ujrzy – pochwycił dłoń i pocałował – a raczej panią w całej krasie, oszaleje z zachwytu.
Christina spąsowiała.
– Jeśli mogę coś zauważyć… – włączyła się matka. – Pana słowa wpisują się w gust malarza Hansa Makarta.
– Coś słyszałem… – bąknął niepewnie.
– Makart, portretując Christę, zachwycał się jej dłońmi. Z jego poruczenia rzeźbiarz, Wiktor Tilgner, zrobił odlew.
– Podobnie jak ja, znali się na tym, co piękne – Brochocki ucieszył się.
W tym momencie matka poprosiła służącą, aby przyniosła odlew dłoni córki. Po chwili hrabia przyglądał się gipsowemu dziełu w nabożnym skupieniu, jakby ujrzał relikwię.
– Cudo, un vrai miracle. Podczas gali wręczy mu pani tę rzeźbę na pamiątkę – zaproponował.
– Sądzę, że od mej skromności wymaga pan zbyt wiele – panna Greiner była onieśmielona. – Czy wypada na takiej uroczystości zawracać mu głowę gipsowym odlewem?
– Faktycznie. Może przy innej okazji – hrabia zgodził się.
Trzynastego października 1879 roku w wiedeńskim Teatrze Dworskim przy Ringstrasse odbywała się na cześć Józefa Ignacego Kraszewskiego uroczystość jubileuszowa, w ramach której była wystawiana sztuka. Zgodnie z obietnicą Brochocki załatwił Christinie i matce zaproszenia z miejscami w loży. Panna ubrała się w najpiękniejszą suknię z białej chińskiej krepy. W znakomitym makijażu wyglądała oszałamiająco. Po pierwszym akcie przesiadła się z fotela na kozetkę w tylnej części loży ze względu na oślepiające ją światła. W tym czasie chorowała na oczy; wzrok szybko się pogarszał. Zgodnie z wcześniejszą prośbą hrabiego zdjęła rękawiczki. Jeszcze dobrze nie usadowiła się na kozetce, gdy w loży otworzyły się drzwi.
Pierwszy wszedł hrabia Aleksander, za nim pojawił się lekko pochylony Kraszewski. Brochocki przedstawił go paniom. Christina była zaskoczona jego wyglądem: „Staruszek uderzająco niskiego wzrostu – mierzyła go wzrokiem. – Rzadkie włosy, broda wielka i gęsta. Ruchy kanciaste, wysokie czoło, a pod krzaczastymi brwiami płonące żywe oczy, jak u młodzieńca…” – rejestrowała w pamięci każdy szczegół jego fizjonomii. Podała mu rękę. Pisarz ujął ją z delikatnością, wysoko uniósł i ucałował. Chwilę ją przytrzymał, taksując wzrokiem znawcy. „A więc hrabia wszystko mu o mnie powiedział” – pomyślała zadowolona. Kraszewski przeniósł wzrok na jej twarz, od której nie mógł oderwać oczu. „Połączenie alabastrowej Wenus z czarnobrewą Kirke – zadumał się nad jej południowymi rysami. – Dawnom nie widział tak cudnej sylfidy”.
Panna Greiner w kilku okrągłych zdaniach skomplementowała jego twórczość.
– Odnoszę wrażenie, że ludzie często chwalą moje książki, lecz nie jestem pewien, czy je czytali – w odpowiedzi rzucił bez zastanowienia rutynową myśl, która w wielu przypadkach była zgodna z rzeczywistością.
– Mistrzu! Te słowa nie mogą mieć zastosowania do naszej znakomitej towarzyszki – Aleksander Brochocki zaprotestował.
Józef Ignacy spojrzał na przyjaciela zmieszany. Christina nie straciwszy rezonu, odparła pewnym głosem:
– Jeśli ktokolwiek z obecnych na tej gali nie czytał najważniejszych pana dzieł, powinien za karę zostać uwięziony w twierdzy – zażartowała, pokazując piękne zęby.
– Przedni koncept – zaśmiał się Kraszewski.
– Podobnie, jak król August Mocny zamknął w więzieniu swoją wielką miłość, hrabinę Cosel, ponieważ zakochał się w innej. Okrutnik! Biedaczka zaś spędziła za murami ponad czterdzieści lat – panna Greiner mówiła płynnie, dowodząc znajomości powieści.
– Pokornie proszę o wybaczenie – pisarz ukłonił się nisko, po czym usiadł obok niej na kozetce. – Mon Dieu!, rzadko zdarza mi się wypowiedzieć nierozsądne zdanie, tym bardziej żałuję, że zdarzyło się to wobec pani.
– Cenię pana powieści, a różnorodność jego dzieł przechodzi moje pojęcie – powiedziała tonem znawcy.
– Odłóżmy na bok moje utwory – uśmiechnął się przyjaźnie. – Ma pani coś wartościowszego od wszystkiego, com napisał. Oto prawdziwe dzieło sztuki – w tym momencie wskazał wzrokiem na jej dłonie.
Christa uśmiechnęła się zaambarasowana.
– Chętnie przełożyłabym jedną z pana powieści, gdybym znała język polski – celowo zmieniła temat.
– To żaden problem. Mniemam, że pani czytała Hrabinę Cosel po francusku?
– Tak.
– Przetłumaczyłaby ją pani na niemiecki?
– Świetna myśl. Odcinki mogłabym drukować w mojej gazecie Deutsche Zeitung – rzekła pewnym głosem.
– Daję na to zgodę. Jak tylko wrócę do Drezna, prześlę pani książkę z dedykacją.
Po usłyszeniu pierwszego dzwonka przed końcem antraktu, Kraszewski wstał.
– Pozwoli pani, że złożę na jej dłoniach z pełnym uszanowaniem pocałunek.
Christina, milcząc, skinęła nieznacznie głową. Jubilat pochyliwszy się nisko, ucałował jej ręce. Spojrzał głęboko oczy, jeszcze raz się ukłonił i wyszedł do swojej loży. Brochocki podążył za nim.
Następnego dnia, gdy Christina ledwo zdążyła zjeść śniadanie, odwiedził ją Henryk Reschauer, wydawca i redaktor naczelny Deutsche Zeitung.
– Donieśli mi, że poznała pani osobiście Kraszewskiego. Prawda to? – mówił gorączkowo, cały czas stojąc.
– Przecie cały teatr to widział – odrzekła z naturalną swobodą.
– Świetnie się składa. Musimy szybko coś napisać o jubilacie. Wszyscy o nim mówią.
– Na kiedy?
– Na teraz. Jutro relacja musi być w gazecie – mówił energetycznie.
– Panie Henryku, nie jestem dziennikarką z rubryki bieżących wypadków miejskich – zirytowała się.
– Auguście Follenius! – zawołał żartobliwie, używając jej drugiego pseudonimu dziennikarskiego. – Sprawa jest daleko pilniejsza, niż wypadki miejskie, wieści gospodarcze, czy nawet polityczne, pani to wie najlepiej – po raz pierwszy uśmiechnął się i wreszcie usiadł przy stole. – Jako stary dziennikarz mam wyczucie nadzwyczajnego charakteru wydarzenia. Proszę panią o to…
– No… dobrze – zgodziła się.
– A gdyby tak…, pomyślałem sobie…, proszę wybaczyć, gdyby pani spróbowała uzyskać od niego zgodę na druk w naszej gazecie jakiejś jego powieści?
– Już to załatwiłam. Będę tłumaczyć Hrabinę Cosel.
– Pani jest genialna – zawołał entuzjastycznie.
Po tygodniu panna Greiner otrzymała pocztą ekspresową od Kraszewskiego gruby tom francuskiego wydania Hrabiny Cosel z dedykacją. Pod różową okładką książki znajdował się do niej list. Od tej pory zaczęła się między nimi korespondencja trwająca wiele lat. Pisywali do siebie niemal codziennie. Przed świętami Bożego Narodzenia pisarz przesłał jej notes z okładkami z kości słoniowej. Na pierwszej kartce naszkicował swoją willę w Dreźnie przy Nordstrasse 27 (dzisiaj nr 28).
Tu należy dodać, że Kraszewski był także znakomitym rysownikiem, akwaforcistą i malarzem. Nauki pobierał w prywatnej szkole malarskiej Bonawentury Dąbrowskiego w Wilnie. Choć malarstwo traktował jako odpoczynek od zatrudnień pisarskich, jego prace wykraczały daleko poza amatorskie próby. Zresztą w prasie wypowiadał się ze znawstwem na temat wystawianych obrazów.
Christina zrewanżowała się pisarzowi, przysyłając mu przycisk do papierów w kształcie gipsowego odlewu swojej prawej ręki. Odpisał jej z entuzjazmem: „Niewymownie szczęśliwy jestem, że mam zawsze przed oczami Pani rękę. Otwiera się na uboczu jasna, słoneczna ścieżka, dająca perspektywę szczęścia. Tu staję obecnie – z nadzieją, a jednak pełen niedowierzania. Waham się… powątpiewam… Za późno, za późno”.
Christina Greiner męczyła się nad przekładem Hrabiny Cosel. Nie była zachwycona powieścią; w Pamiętniku pierwszej niemieckiej dziennikarki zanotowała po latach: „Romans, który podjęłam się z francuskiego przełożyć, nie miał nawet w przybliżeniu tych walorów, co inne dzieła pisarza, które przeczytałam. Niestety był rozwlekły, miejscami przyciężki i w nienawiści płynącej z uprzedzeń do elektora saskiego, Augusta Mocnego, dość nieprzyjemny”.
Podczas tłumaczenia nasiliła się choroba oczu, której objawami były między innymi nadwrażliwość na światło, mocne bóle głowy i oczu. Dodatkowo czuła nerwowe napięcie z tego powodu, że gazeta rozpoczęła druk powieści, ona zaś była dopiero w połowie pracy. Ponadto wydawca-redaktor naczelny nieustannie ją ponaglał. Po pewnym czasie zaangażował tłumacza, który zgodził się anonimowo dokończyć pracę, a jej zaproponował, dla podratowania zdrowia, wypoczynek nad Königsee i pobyt w Monachium.
Panna von Greiner poinformowała pisarza o nasileniu się choroby oczu (nie wspominając o zmianie tłumacza) oraz o konieczności wzięcia urlopu zdrowotnego. Zapytała go także o prawa wydawnicze na edycję zbiorową wszystkich jego romansów ukazujących się w języku niemieckim. Wcześniej z podobnym zapytaniem wystąpiło do niej wydawnictwo Marx-Hartleben, które zaobserwowało, że Kraszewski stał się poczytny na terenie Austrii i Niemiec. Pan Józef Ignacy niezwłocznie odpisał: „Studiowałem w młodości medycynę, więc – na wpół lekarz – proszę Panią: niech Sobie Pani urządzi wakacje. Jeśliby to Pani rzeczywiście odpowiadało, przyłączę się do towarzystwa. Moglibyśmy się spotkać w Salzburgu, wybrać się do Berchtesgaden, które przyciąga królewskim jeziorem Königsee, w końcu moglibyśmy złożyć wizytę Pani miastu rodzinnemu, Monachium”. Do listu załączył notarialne pełnomocnictwo, uprawniające ją do zawierania umów według swego uznania z klauzulą, że honorarium ma przypaść jej.
– Mamo, mamusiu! – Christa wołała podekscytowana, trzymając w ręku dokument – ten Polak to jakiś wariat.
– Co tak krzyczysz? Co się stało? – matka, zdezorientowana, podeszła do niej.
– Zobacz – wymachiwała przed nią drukiem plenipotencji z wielką okrągłą pieczęcią notariusza drezdeńskiego. – Zapytałam go tylko o prawa do niemieckiej edycji jego romansów, a on od razu przysłał na moje nazwisko pełnomocnictwo. Za każdą przetłumaczoną powieść otrzymam chyba ze dwieście marek – skakała z radości.
– On się w tobie po prostu zakochał – matka odparła beznamiętnie.
Nastało lato 1880 roku. Kraszewski pojawił się w Salzburgu dzień przed przyjazdem Christiny i matki. Nazajutrz czekał na nie z niecierpliwością na peronie dworca kolejowego.
– Nareszcie, nareszcie! – wołał uszczęśliwiony. – Moja radość nie ma granic.
– Dziękuję panu za przybycie, a przede wszystkim za listy i cudowne rysunki. Podziwiam pana wszechstronne uzdolnienia – podała mu dłoń w rękawiczce.
– To ja dziękuję za pani epistoły, które są prawdziwymi klejnotami – pocałował ją w rękę. – Każdy list jest niczym opowiadanie. Proszę się zastanowić nad napisaniem noweli w formie listów.
– Pomysł wart rozważenia, ale teraz pragnę uciec od wszelkiej aktywności, która mogłaby narazić moje oczy na wysiłek.
– Faktycznie, potrzebny jest pani odpoczynek. Dlatego zamówiłem dla pań dwa pokoje na pierwszym piętrze – uśmiechnął się. – Moje są na parterze. Będzie się pani czuła wolna i zupełnie swobodna.
Kiedy znaleźli się przed dworcem, pan Józef wezwał dorożkarza.
– Gdzie to jest? – matka Christiny zapytała o pensjonat, gdy wszyscy już jechali.
– O, tam – Kraszewski wskazał ręką na nowoczesny gmach Hotelu de l’Europe znajdujący się niecałe pół kilometra od dworca przy Westbahnstrasse (dzisiejsza Rainerstrasse).
Podczas wypoczynku pisarz organizował Friedzie i Christinie atrakcyjne wycieczki, kupował prezenty i często zapraszał do różnych restauracji. W hotelu jadali wspólne śniadania. Przy stole za każdym razem wskazywał jej krzesło, aby twarz miała skierowaną w stronę ściany. Kiedy odwracała się, albo gdy ktoś na nią spoglądał, irytował się z zazdrości. Nie daj Boże, jeśli zawiesiła wzrok na jakimś mężczyźnie, wówczas na jego twarzy rysowała się wściekłość.
Po kilku dniach pobytu Christina pożaliła się matce.
– Mamo, czegoś nie rozumiem. Wciąż powtarza mi, że jestem wolna, że mogę robić, co chcę i jednocześnie denerwuje się, jeśli korzystam z tej wolności – tłumaczyła zawiedzionym tonem.
– Cóż, nie ma róży bez kolców. Owszem jest trochę zazdrosny, lecz jest szarmancki i darzy cię wielkim szacunkiem.
– Gdy jesteśmy we trójkę, nie spuszcza ze mnie oczu, kontroluje każdy mój ruch. Chociaż jest szlachetnym człowiekiem, obawiam się, że może być tyranem – Christa powiedziała zlęknionym głosem.
– Nie przesadzaj, córeczko. Funduje nam pobyt i każdą twoją zachciankę – matka mówiła racjonalnie. – Lecz patrząc z drugiej strony… – zastanowiła się – niedobrze jest, jeśli starzec zadurzy się w młodej kobiecie – uzupełniła tonem matrony.
– Właśnie to rodzi mój niepokój. Boję się, że może ode mnie czegoś chcieć.
– Niczego się nie obawiaj. To ty będziesz miała ostatnie słowo. Nie miej wyrzutów sumienia.
– Mamo, nie bądź cyniczna – Christa oburzyła się.
– W życiu już tak jest, że ktoś całuje, a ktoś nadstawia policzek – matka powiedziała sentencjonalnie.
– Nie chcę w ten sposób myśleć. Moją głowę bardziej zaprząta pytanie, czy nie przekraczam progu pułapki?
– Uważasz, że jest przebiegły?
– Tego nie powiedziałam – córka wsparła ciężką głowę na dłoni. – Obawiam się jednak, że osacza mnie swoją dobrocią i hojnością. Nie tylko mnie. Nas, maman chérie.
– Ja jestem zbędnym dodatkiem, który on musi tolerować – zasmuciła się i zaczęła szukać chusteczki.
– Nie mów tak. To człowiek zbyt wielkiego formatu, żeby zniżał się do niegodziwości.
– Przeczysz sobie, raz mówisz, że cię osacza, drugim razem podnosisz jego szlachetność.
– Sama nie wiem… Może przesadzam z krytyką? – zmarszczyła brwi. – Choć zdradza oznaki zaborczości, jednak wykazuje się dżentelmeńską powściągliwością.
– Jeśli rozpalił w sobie tylko platoniczne uczucie, nie ma się czym kłopotać. Lecz jeżeli płonie w nim męska pożądliwość… – zawiesiła głos.
– Dla niego istnieje tylko jedna żądza: literatura.
– Modlę się, żeby tylko się tobie nie oświadczył.
– Mamo, co ty mówisz! To jakieś niedorzeczne fantazje – Christina, poirytowana, zerwała się z krzesła. – Niemal siedemdziesięcioletni żonaty staruszek miałby się oświadczyć dwudziestoośmioletniej pannie? – chodziła nerwowo po pokoju.
– Zobacz, jak on się sprawnie porusza, jak przy tobie biega, skacze… Z jego oczu bije młodzieńcza energia.
Matka miała dobrą intuicję. Ale nie uprzedzajmy faktów. W drugim tygodniu pobytu we dwoje pojechali pociągiem do Monachium, rodzinnego miasta Christiny. Zwiedzali najważniejsze zabytki i galerie malarskie. W muzeum sztuki zwanym Pinakoteką pewien malarz podszedł do niej, gdy przyglądała się obrazom włoskiego renesansu. Po przedstawieniu się, fachowo tłumaczył jej tajniki dzieł Boticellego, da Vinciego i Santiego. Kraszewski, widząc ich miło gawędzących, wściekł się z zazdrości. Nie mogąc znieść tego widoku, wybiegł z gmachu, by się uspokoić. Zasmucony usiadł w powozie. Po kwadransie pojawiła się w nim Christina.
– Zna pani tego pacykarza? – rzekł z wyrzutem.
– Jak pan może tak mówić! – obruszyła się. – To malarz po monachijskiej akademii. Zresztą widziałam go pierwszy raz.
– Rozmawialiście tak radośnie, jakbyście się znali…
– Jak pan widział delektowałam się Madonną z goździkiem da Vinciego, on zaś pokazywał mi szczegóły techniczne pociągnięć pędzla, których zwykły widz nie jest w stanie dostrzec.
– Ja mógłbym to pani lepiej wytłomaczyć, przecie zajmuję się także malarstwem.
Christina uśmiechnęła się pobłażliwie. Milczała.
– Proszę się na mnie nie gniewać – zsumitował się – może jestem trochę nie do wytrzymania, ale nie byłbym takim, gdybym miał pewność, że pani mnie lubi.
Panna Greiner przetarła chusteczką bolące oczy.
– Co mamy jeszcze w dzisiejszym programie? – zapytała stłumionym głosem.
W milczeniu pojechali na zamek Blutenburg. Pisarz poprowadził ją do piętnastowiecznej kaplicy zamkowej, w której podziwiali ołtarz: późnogotycki tryptyk malarski autorstwa Jana Polacka. Nagle Kraszewski uklęknął na ceglanej posadzce, przyciągając do siebie Christinę.
– Niech panią Bóg błogosławi – rzekł przejętym głosem. – Czcigodna Christino, czy zechciałaby pani związać ze mną swoje życie? – wypalił niespodziewanie.
Panna Greiner milczała skonsternowana. „Oszalał do reszty? – przeraziła się. – Matuzalem o czterdzieści lat starszy. Co mam powiedzieć? Jeśli rzeknę: nie, runie nasza przyjaźń. Stracę wszystko i dodatkowo narażę mamę na dyskomfort – kotłowało jej się w głowie. – Mama miała rację; nic nie przeczuwałam, nic nie widziałam. O Boże, jestem ślepa nie tylko dosłownie… Intuicja jednak mnie nie zwiodła, to była pułapka! – w jej oczach pojawiły się łzy. Po chwili uspokoiła się. – Właściwie dlaczego się denerwuję? Przecież on ma żonę, ma katolicki ślub. Na pewno nic z tego nie będzie” – odetchnęła z ulgą.
Kraszewski wciąż klęczał. Christina trochę bezwiednie, trochę z litości pogłaskała go po głowie, jak matka głaszcze ukochane dziecko. Wzruszony tym gestem pisarz z całej siły ścisnął oburącz jej rękę i mocno ucałował. Panna Greiner nie odzywała się.
– W najbliższym czasie rozlecą się moje okowy. Od trzydziestu lat jesteśmy z żoną rozdzieleni, właściwie nic o sobie nie wiemy. Małżeństwo de facto nie istnieje. Wystąpię do papieża o unieważnienie go, a mój adwokat pojedzie w tej sprawie do Rzymu – mówił z rozpierającą go nadzieją.
„Biedny, dobry staruszek – wzruszyła się. – Lecz nierozsądny. Jestem przekonana, że papież nie rozwiąże ich małżeństwa – myślała podenerwowana. – Muszę zdać się na bieg wypadków” – próbowała się uspokoić. Nie była jednak w stanie pohamować wewnętrznego rozwibrowania, ponieważ znalazła się w zupełnie nowej niejasnej sytuacji.
Kraszewski, wstając z kolan, zastanawiał się nad brakiem jej odpowiedzi. „Błąd! Jakiż horrendalny błąd – myślał zasmucony. – Najpierw zrugałem ją za rozmowę z malarzem, a po krótkim czasie poprosiłem o rękę. Ona i uczucie zaślepiły mnie połączoną mocą. Ja, nieszczęsny, wciąż przecie żonaty, oświadczyłem się w świętym miejscu. Dopiero teraz zauważyłem ten dysonans. Głupiec ze mnie!” – nasadą dłoni otarł łzę.
Franciszek Czekierda