WPROWADZENIE
„Polska kultura literacka nie opiera się – jak francuska i rosyjska – na powieściowej epice. Naprawdę ceni poezję” – stwierdził Jan Błoński w Mieszaninach (2001). W Polsce po Październiku 1956 roku nastąpiła erupcja talentów literackich. Na Zachodzie wzrosło zainteresowanie polską literaturą, szczególnie poezją, a w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku fala zachwytu zdawała się osiągnąć apogeum.
Mieszkający na Zachodzie Konstanty Jeleński, zwany Kotem, erudyta i publicysta (wespół z François Bondym, wypromował Gombrowicza), bacznie obserwując życie literackie w kraju i na emigracji, zorganizował w Paryżu kongres polskiej poezji.
Aleksander Wat w liście do Herberta nazwał kongres „Zjazdem Królów”. Andrzej Franaszek w opracowaniu Zjazd Królów. Zbigniew Herbert w polskim Paryżu Anno Domini 1967, Teksty Drugie, 2017, pisze: „«Zjazd królów» odbył się 1-4 marca 1967 roku, oficjalnym dlań pretekstem było ukazanie się aż trzech antologii polskiej poezji, we Francji [Anthologie de la poésie polonaise wydana w 1965 roku w opracowaniu Konstantego Jeleńskiego, Zofii Herz i Andrzeja Wata], Niemczech (Polnische Poesie des 20. Jahrhunderts Dedeciusa) [1964] oraz Stanach Zjednoczonych, ta ostatnia to opracowana przez Miłosza Postwar Polish Poetry [1965]. Pomijając już krytyków zagranicznych, np. Alfreda Alvareza, lista polskich twórców, którzy czy to zostali zaproszeni, czy to akurat przebywali wtedy w Paryżu i wzięli w spotkaniu udział, jest imponująca, gdybyśmy mieli odtworzyć stosowną listę obecności, brzmiałaby ona bodaj: Andrzejewski, Bieńkowski, Błoński, Brandys, Brzękowski, Flaszen, Herbert, Iwaszkiewicz, Jastrun, Kwiatkowski, Lisowski, Międzyrzecki, Miłosz, Mrożek, Przyboś, Puzyna, Ważyk, Wierzyński, Wirpsza… Jak z wdziękiem opisywał autor Tanga Leopoldowi Tyrmandowi: widzieć ich wszystkich jednocześnie, «to było piękne, jak widzieć jagnięta i tygrysy zgodnie zaspakajające pragnienie u wodopoju»”.
Wykaz należałoby uzupełnić przede wszystkim o głównego organizatora, Konstantego Jeleńskiego, a także o pisarza i poetę, Jeana Cassou, tłumaczy Karla Dedeciusa i Olgę Scherer-Wirską, czy dziennikarza Radia Wolna Europa, Macieja Morawskiego. Sądzę, że suplement ten nie zamyka jeszcze listy uczestników i osób towarzyszących; tymi ostatnimi były np. żony Wierzyńskiego i Miłosza.
Kongres był właściwie seminarium poświęconym przekładom polskiej poezji na języki angielski, niemiecki i francuski. Był także okazją do spotkań literatów krajowych z emigracyjnymi i twórców z wydawcami. Nieobecny był Tadeusz Różewicz. Znając jego niechęć do autoreklamy i literackich zgromadzeń można z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że powody te zadecydowały o jego nieobecności. Nie było także Aleksandra Wata, który, będąc chory, przebywał na Majorce. W tym miejscu należy wyjaśnić, że poeta i pisarz od lat pięćdziesiątych chorował na zespół Wallenberga, objawiający się m.in. zaburzeniem mowy i koordynacji ruchowej, trudnościami w połykaniu, niedowładem podniebienia, czemu towarzyszyły ostre fale bólów. Wat pół żartem pół serio twierdził, że była to kara za przedwojenny flirt z komunizmem, za podpisanie cyrografu z czerwonym diabłem.
Przed paryskim zjazdem Julian Przyboś w warszawskim tygodniku Kultura zarzucił Aleksandrowi Watowi, że jest słabym poetą, dodatkowo oskarżył go o symulowanie choroby i leczenie się za pieniądze ludowej ojczyzny. Większość ludzi pióra była oburzona tą insynuacją. Ze strony uczestników kongresu wyczuwało się wobec Przybosia abominację.
WAT – HERBERT
W owym czasie Aleksander Wat przyjaźnił się z młodszym o pokolenie Zbigniewem Herbertem. Schorowany poeta, nie mogąc przybyć na zjazd, napisał synowi, Andrzejowi, list instruując go, w jaki sposób ma czytać referat ojca. Dzień przed wystąpieniem Andrzej Wat spotkał się z Herbertem w jego mieszkaniu na przedmieściach Paryża na osiedlu Antony, nb. znajdującym się w sąsiedztwie mieszkania Aleksandra Wata.
– Ojciec każe mi, jak uczniowi, zrobić przed odczytem próbę – Andrzej mówił niezadowolony.
– Przemyślał to. Występowałeś już przed większą publicznością? – zapytał Herbert.
– Dwa, trzy razy.
– Domyślam się, że przed osobami, które dobrze znałeś. Tu natomiast będą inni ludzie, właściwie same sławy…. Nie muszę dodawać, że to prestiżowe sympozjum.
– Fakt. Ojcu zależy, żeby się udało.
– Co ci napisał? – Herbert wskazał wzrokiem na maszynopis, który Wat trzymał w ręku.
Andrzej spojrzał na list z zaleceniami.
– Referat mam mówić chłodno, lecz nie za oschle i bez aktorstwa.
– Czyli naturalnie.
– Prawdę mówiąc nie lubiłem występować przed ludźmi, męczyłem się. No, ale postaram się…
– Powiedział ci coś o zachowaniu się wobec swoich kolegów?
– Z Ważykiem mam przywitać się serdecznie i przekazać mu, że ojciec żałuje, że się z nim nie zobaczy.
– A z pozostałymi? – Herbert był ciekaw.
– Z Jastrunem, Brandysem i Bieńkowskim – nijako.
– Wspomniał o Iwaszkiewiczu?
– Z nim wedle jego zachowania się. Jeśli będzie zdawkowy, ja też, jeśli będzie życzliwy, mam być taki sam.
– O Przybosia nie pytam, bo obaj dobrze wiemy, co wysmarował w warszawskiej „Kulturze”.
– Mam go unikać, lecz bez ostentacji. Na pewno nie podam mu ręki. Jeżeli jednak zaatakowałby ojca, wtedy – Andrzej Wat odszukał stosowny fragment listu – mam być chłodny i powiedzieć z godnością parę zdań w tym duchu, że pan Przyboś korzysta z nieobecności mego ojca, aby go zaatakować swoim zwyczajem. Jeśli zaś zaatakowałby go, jako grafomana, mam odpowiedzieć, że nie moją jest rzeczą polemizować z opiniami pana Przybosia, jednakże ze względu na uporczywe napaści na mego ojca, pozwolę sobie zacytować parę zdań z recenzji wielkiego poety; w tym momencie odczytam tekst Iwaszkiewicza – i na końcu wymienię jego nazwisko, jako autora.
– Instrukcje jak w dyplomacji – Zbigniew skomentował z uznaniem.
– Jeszcze jedna sprawa… – Andrzej Wat mówił niepewnie. – Mam pana poprosić…, jeśli mogę… – był skrępowany.
– Śmiało.
– Proszę, aby na tym samym posiedzeniu skorzystał pan z okazji i wymienił w sposób pochlebny nazwisko ojca, lecz między paroma innymi nazwiskami.
– Nie ma sprawy. Szanuję go i cenię.
Andrzej spojrzał na referat i odszukał kolejny fragment.
– Ojciec, analizując zawiłości przekładów poezji, których nie sposób oddać trafnie w obcym języku, pisze o pana wierszach, które znajdują się na drugim biegunie, genialne we wszystkich trzech językach. Zacytuję: „Czym to wytłumaczyć: czy ascezą ekspresji Herberta, obywającej się bez magicznych zauroczeń? Czy wysokim stopniem intelektualizacji?”.
– Nie przesadził? – poeta poczuł się lekko zażenowany. Był jednak usatysfakcjonowany.
– Polszczyzna jest nade wszystko materią rzeźbiarską, a nie malarską – Wat czytał słowa ojca. – Poeta polski pracuje jak w twardym drewnie czy kamieniu, najwłaściwsze są wiersze, w których odczuwa się opór i mękę surowca językowego, czego przykładem jest poezja Norwida. Natomiast materia ta szkodzi wierszom Słowackiego, który miał łatwość malowania słowami.
– Celne.
– Dużo rozmawiałem z ojcem o literaturze. Uważał, że źródłem poezji są wartości inne niż giętkość języka, że kryteria autentyczności wiersza leżą poza walorami estetycznymi; w moralności, szczerości, właściwościach psychologiczno-biograficznych, w poetyckiej osobowości, którą odróżniał od osobowości poety, we właściwości metafizycznej, czyli w cenie, którą twórca płaci sobą za każdy wiersz. I w losie.
– Źródło, które bije z powodu pewnych jakości duchowych autora, a nie opanowania techniki czy mistrzostwa języka – Herbert powtórzył myśl Wata własnymi słowami – to według niego kwintesencja prawdy poezji. Napiszę kiedyś o tym przeciwko bubkom z awangardy.
– Pisząc to, myślał o sobie, bo za każdy wiersz płacił wysoką cenę.
– Znam to.
– On tworzy, wyciągając słowa z rdzenia ciała umęczonego bólem, bo ataki choroby porównywał do przypalania skóry ogniem.
– Mówił mi o tym. W pełni go rozumiem.
– Myślał także o panu.
– Jestem mu wdzięczny za dopuszczenie mnie do przyjaźni – Herbert skinął lekko głową.
– Pod względem płaconej ceny i autentyzmu poezji jesteście podobni. Może dlatego tak pana polubił.
– On płaci nieporównywalnie większą cenę.
SKROMNY KONGRES
„Zjazd królów” był imprezą kameralną, o której prawie nikt nie wiedział, poza wąskim gronem zainteresowanych, ponieważ była szczątkowo relacjonowana przez środki przekazu. „[…] Nie było telewizyjnych kamer, żaden fotograf się nie zjawił, nikogo z przybyłych nie proszono o wywiady, październikowa moda na Polskę i polskich intelektualistów i pisarzy już przeminęła, ludzi stamtąd tylko bunt ekscytuje […], więc też i prasa francuska prawie całkowicie przemilczała to pierwsze bodaj po wojnie spotkanie poetów należących do jednej literatury, lecz w ciągu ostatnich lat dwudziestu pięciu sztucznie rozdzielanych, a niekiedy dobrowolnie dzielących siebie na tych, którzy żyją w kraju, i tych, którzy wybrali emigrację” – wspominał Jerzy Andrzejewski w Miazdze.
Seminaria odbywały się w sali budynku naprzeciwko kościoła Saint Germain des Prés. Kongres otworzył Konstanty Jeleński. Mówił o fenomenie polskiej poezji ostatnich dziesięciu lat, choć fenomen ten – podkreślił – nie wyskoczył nagle, niczym dżin z lampy oliwnej; polska poezja ma solidny fundament osadzony głęboko na skale literatury dawnych stuleci. Mówił dobrze i bardzo dobrze o wielu twórcach, jednak słuchacze odnieśli wrażenie, że najbardziej cenił Herberta, jako najlepiej znanego na Zachodzie polskiego poetę, przywołując między innymi wypowiedź Tomasza Mertona, że jest on jednym z najważniejszych poetów epoki.
Po referacie i dyskusji większość uczestników poszła do Galerii Lambert, na wyspie św. Ludwika, na koktajl wydany przez Zofię i Kazimierza Romanowiczów, którzy od czasów powojennych prowadzili, poza wspomnianą galerią, księgarnię Libella oraz wydawnictwo książek i płyt. Od razu potworzyły się pary rozmówców: Miłosz – Andrzejewski, Janka Miłoszowa – Ważyk, Lebenstein – Wirska, Iwaszkiewicz – Wierzyński, Jastrun – Brzękowski, Herbert – Maciej Morawski. Przyboś stał przed oknem sam, oglądając w Sekwanie refleksy gazowych lamp. Po zakończonym przyjęciu trzy pierwsze pary przeszły do pobliskiej knajpki, zajmując miejsca przy stoliku przy oknie z widokiem na bulwary. Wszyscy mówili z ożywieniem, często sobie przerywając, niesyci obecności dawno nie widzianych przyjaciół. Pod koniec biesiady, gdy wypito kilka butelek czerwonego wina, Miłosz i Andrzejewski umówili się na lampkę wina na następny dzień po sesji, by spokojnie pogwarzyć bez towarzystwa kolegów po piórze.
MIŁOSZ – ANDRZEJEWSKI
Spotkali się w kawiarni obok teatru Odeon. Ich zapowiedziane lampki wina uległy niespodziewanej przemianie: Miłosz zamówił brandy, bo nie było jego ulubionego burbona, natomiast Andrzejewski poprosił o wódkę.
– Przebywając tu już czwarty miesiąc, wciąż myślę o tej imprezie ze skłóconymi odczuciami – zaczął Jerzy.
– Nie jesteś poetą, więc chyba niepotrzebnie się zadręczasz.
– Twoja logika krzepkiego Litwina jest zachwycająca – Andrzejewski uśmiechnął się ironicznie. – Ilekroć opuszczam kraj, choruję na Polskę. Wewnętrzna sprzeczność odczuć wydaje się być odruchem prawidłowym. Stan niedyspozycji duchowej powoduje, że wszelkie niepokoje, pytania, ciemny myślowy monolog są nieustannym ścieraniem się, antagonistyczną walką. Jestem ulepiony ze sprzeczności. Z jednej strony cieszyłem się, że spotkam przyjaciół…
– Ostatni raz widzieliśmy się siedem lat temu.
– …z drugiej strony obawiałem się dobrze znanych rozmów zbaczających na mokradła bezsiły, apatii. Nie chciałem uczestniczyć w tej męczącej bełkotliwej gadaninie rodaków, z której niewiele wynika. I jednocześnie chciałem.
– O ile mi wiadomo, zawsze cierpiałeś na polskość – Miłosz stwierdził bez złośliwości.
– Chroniczne, nieuleczalne schorzenie. W Niemczech na spotkaniach z czytelnikami trochę mnie opuściło. Teraz, gdy zobaczyłem dawno nie widziane urocze buzie i ze dwie, albo trzy ohydne gęby, myślę oczywiście o gębach w sensie duchowym, znowu dopadła mnie choroba polskości, przytłoczenie polskością, nadmiar polskości. Na szczęście niemoc ta nie jest śmiertelna – zaśmiał się wesoło.
– Też czuję ten nadmiar, choć on mnie nie rozstraja – Miłosz zrobił pauzę, jakby się nad czymś zastanawiał. – A propos tych wątków… – mówił niepewnie – Jerzy… nie żywisz urazy za „Alfę”? – zerknął badawczo na przyjaciela.
– Dawno już to sobie wyjaśniliśmy, nie pamiętasz?
– Co innego listy, a co innego rozmowa tête à tête. Podczas naszego ostatniego spotkania nie gadaliśmy o tym.
– Zniewolony umysł otworzył mi oczy, choć już rok wcześniej, na jubileuszu Dąbrowskiej, opadły mi z nich pierwsze łuski. Rozdział o „Alfie” wpłynął na moją przemianę.
– A skatalizował ją, jak mniemam, Poemat dla dorosłych Ważyka. Zapalnik październikowej odwilży.
– A nawet bomba.
– O ile pamiętam opublikowany w sierpniu pięćdziesiątego piątego w Nowej Kulturze? – Miłosz nie był pewny.
– Masz świetną pamięć – Jerzy z uznaniem kiwnął głową. – Kilka tygodni później, we wrześniu, wezwano nas, partyjnych pisarzy i poetów, do Pałacu Staszica.
– Pranie mózgów? Kto był, oprócz ciebie?
– Oczywiście Adam Ważyk i Paweł Hoffman, naczelny Nowej Kultury, dalej: Jastrun, Kott, Czeszko, Przyboś, Julek Żuławski – Andrzejewski wyliczał jednym tchem. – Byli jeszcze inni literaci, których nie pamiętam, paru dziennikarzy i trochę przedstawicieli wydawnictw, między innymi Irena Szymańska. Za stołem prezydialnym siedzieli członkowie politbiura Jakub Berman, Edward Ochab i szef propagandy KC, Jerzy Morawski. Pierwszy zaczął Ochab, uchodzący za mniej twardogłowego. Gadał jednak drętwo, czuć było, że partia będzie nieustępliwa. Berman zażądał, lecz w sposób zawoalowany, bo to inteligentna bestia, potępienia poematu. I dał do zrozumienia Ważykowi i Hoffmanowi, żeby złożyli samokrytykę. Liczył na to, że technologia władzy zadziała, bo jako członkowie partii byliśmy jej najmniejszymi trybikami.
– Nie zadziałała?
– Na sali słychać było pomruki niezadowolenia wobec przedstawicieli partii. Nikt z nas nie potępił poematu, a Paweł i Adam nie złożyli samokrytyki. Zarysowała się wyraźna szczelina między ludźmi pióra, a trzema sztywnymi aparatczykami wygłaszającymi ideologiczne komunały. Ich dogmatyczna polityka nie przystawała do nowej epoki, która już stukała do drzwi. Około północy…
– Tak długo was trzymali? – Miłosz zdziwił się.
– Prawie cały dzień. Więc kiedy ci trzej „przebrani mistycy” opuszczali stół prezydialny…
– Poczuliście się zwycięzcami – Czesław dokończył.
– Otóż nie. Byliśmy raczej przygnębieni, niż świadomi zwycięstwa. I zmęczeni. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że nasza postawa była zwycięstwem – Jerzy opróżnił kieliszek.
– Poezja górą – podsumował Miłosz.
– Zazdroszczę wam, lirnikom. Zauważ, że począwszy od poetów Odrodzenia, przez wielkich Romantyków, twórców młodopolskich, Skamandrytów, przez wielu poetów niezależnych, awangardystów, poetów międzywojnia łącznie z tobą, aż do chwili obecnej razem z Hybrydowcami, to pasmo sukcesów, a nawet chwały.
– Mnie weź w nawias.
– Czesiu, mówię prawdę. Kto z dwudziestego wieku wejdzie jako niezapomniany w wiek następny? Leśmian, ty, Herbert i Różewicz. Może jeszcze ktoś. Właśnie ten zjazd jest ukoronowaniem polskiej mowy wiązanej. Jesteście tłumaczeni, znani, podziwiani… – Andrzejewski mówił jak w uniesieniu. Nie zdziwię się, jeżeli za parę lat ktoś z was otrzyma Nobla.
– Nie fantazjuj, Jurku. A jeśli już, to raczej Herbert. Może Różewicz.
– Zobacz, cóż za paradoks, najmłodszy z waszej trójki, Zbyszek, jest najbardziej znany na Zachodzie. Chodzi mi o to, że twoje wiersze cenione są od ponad trzydziestu lat, a ty, jako jeden z jego głównych promotorów… – zrobił krótką przerwę, nie chcąc pointować myśli, która mogłaby być dla rozmówcy przykra. – Zobacz, jak to się wszystko dziwnie toczy… – zawiesił głos.
– Uczeń przerasta mistrza. To normalna rzecz – Miłosz rzekł z olimpijskim spokojem.
– Nie wyczuwam w tobie grama zazdrości.
– Chyba jestem jej pozbawiony. Zawsze uważałem, że prawdziwe talenty trzeba wspierać. On, lepiej orientujący się w tym, co się publikuje w kraju, doradził mi, żebym koniecznie przeczytał Sól Szymborskiej i wciągnął ją do antologii. Szymborska zachwyciła mnie. Do twojej współczesnej „trojki” zaprzągłbym jeszcze ją.
– Kwadryga lepsza i mocniejsza – Jerzy zażartował.
– A Zbyszka wiersze, niczym diamenty, uszlachetniam angielskim szlifem, by Amerykanie kupowali je, jako brylanty.
– Nie zapominaj o Anglikach i wszystkich mówiących ich językiem.
– Liczy się Ameryka.
– W Antologii powojennej poezji zamieściłeś kilkanaście wierszy Herberta, najwięcej ze wszystkich. A swoich dałeś zaledwie kilka. Czesław, czy nie zaniżasz wartości swojej poezji?
– Wydaje mi się, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa – rzekł tonem, w którym czuć było nutkę usprawiedliwiania się. – Poza tym niektóre wiersze, czy pewien rodzaj poezji nie zauważony w swoim czasie, może zostać odkryty i doceniony później.
– Norwid był tego najlepszym przykładem.
– To rzecz powszechnie znana. Myślę o Leśmianie. Pomyłka co do niego była dla mojego pokolenia ważną nauką.
– W jakim sensie? – Jerzy zaciekawił się.
– Jego młodopolski, a więc staroświecki język przesłonił mojemu pokoleniu myślową precyzję, istotę i autentyczne piękno jego poezji. Byliśmy, jak sprzedawcy konfekcji, którzy oceniali dobro i zło wedle kroju ubrania. Mieliśmy wstręt do Młodej Polski na zasadzie kontry wobec zachwycających się nią nauczycieli. Dla moich studentów jego poezja jest odkrywcza.
– Niestety nasza proza jest daleko w tyle za poezją, gdzieś w ogonie peletonu europejskiej literatury, nie mówię już o światowej – Andrzejewski stwierdził ze smutkiem, wypijając pół kieliszka alkoholu.
– Jeżeli przyjąć kryteria György Lukácsa i Johanna Fichtego, którzy uważali formę powieści za właściwą erze winy, to nasuwa się smutny wniosek: Polacy w ogóle nie mieli powieści.
– To nazbyt krytyczne spojrzenie, choć ziarno prawdy w twoim rozumowaniu jest. Dlatego staram się z całej mocy podnieść prozę na wyższy poziom.
– Trzymam kciuki.
– Z piórem w dłoni?
– Nie obraź się, Jurku – Miłosz pominął jego żartobliwe pytanie – jeśli powiem, że w naszej prozie ostatnich dziesięciu lat głównym zajęciem Polaków jest seks, ale uprawiany na ponuro, jakby z zemsty na świat, w przekonaniu, że robi się coś świńskiego i brudnego. Takie odnoszę wrażenie.
– Jeśli idzie o pierwszą część twojej konstatacji przyznaję, trochę maczałem w tym palce. Co do drugiej części, nie zgadzam się – W tym momencie Andrzejewski przypomniał sobie passusy niekonwencjonalnego seksu, które zawarł w książkach Idzie skacząc po górach i aktualnie pisanej Miazdze. „Czy seks moich bohaterów jest świński i brudny? – zastanawiał się. – Przecież nie o to mi chodziło, raczej o bezpruderyjne ukazanie rzeczywistości, by na jej tle pokazać życie nie jako uporządkowaną i gładką przestrzeń, lecz pobrużdżoną, zmiętą, skomplikowaną…”.
– Zamyśliłeś się jakoś dziwnie – zauważył Miłosz.
– W niektórych fragmentach moich rzeczy seks jest czystą radością, choć naokoło dzieją się mało przyjemne rzeczy, myślę o Popiele…
– Tutaj się z tobą zgadzam, choć co do innych aspektów mam odmienne zdanie.
– Tak skonstruowany jest świat… – Andrzejewski stwierdził filozoficznie.
– W Kalifornii spotykam się ze studenckimi balami, na których dziewczyny rozbierają się w tańcu, chłopcy je obłapiają i nie tylko…, a w powietrzu unosi się chmura duszącego zapachu marihuany.
– Coś o tym słyszałem… Czy masz na myśli wspomniany brud?
– Nie o to mi idzie. Tamtejsi moraliści narzekają na zepsucie obyczajów, dekadencję i rozpad ugruntowanych form, jakby nie znali historii…
– Bo chyba nie znają – Andrzejewski potwierdził.
– … Jakby nie wiedzieli, że tak się dzieje od tysiącleci, tylko zmieniają się dekoracje i rekwizyty. Gatunek ludzki jest przedziwnie trwały, raczej nie stoczy się w jakieś przepastne urwisko. Młodzi z tego wyrosną, dojrzeją, zestarzeją się…
– I jako tetrycy będą psioczyć na młode zepsute pokolenie – Jerzy uzupełnił.
– Oto toczące się pokraczne koło historii; niewiedza pomieszana z wiedzą, brak doświadczenia z doświadczeniem, głupota z mądrością, wielkość z małością, nikczemność z dobrocią, zapyziała przeciętność z nieokiełznaną wyobraźnią…
Andrzejewski kiwał potakująco głową.
– Drugą słabością krajowych powieści, poza wspomnianym ponurym seksem – Miłosz kontynuował – jest według mnie brak przestrzeni i żarcie się o jakieś drobne kości, jak mówił mój ojciec po powrocie z Rosji. Problem widzę w stosowaniu wybiegów i prowadzeniu gier zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. Owe gry w oczach autorów zdają się być wielkimi osiągnięciami, w rzeczywistości zaś są marnymi gierkami, a kiedy zniknie kontekst, znaczą niewiele, albo nic.
Andrzejewski uświadomił sobie, że przyjaciel mógł mieć na myśli jego prozę, jednak nie będąc tego pewny, milczał. Po chwili lekko zwekslował wątek.
– A może dobra literatura rodzi się tam, gdzie jest prawdziwa wolność, albo – przeciwnie – całkowite zniewolenie? Sądzę, że stany pośrednie nie sprzyjają jej.
– Coś w tym jest… Patrząc na to z innej strony uważam, że wybitne dzieła powstają wówczas, gdy nie ma już nic do zyskania, ani nic do stracenia.
– Twoje twierdzenie potwierdza moją tezę.
Obaj, wypiwszy swoje procentowe ciecze, zamówili kolejne.
– Nie śmiałem cię pytać w listach, bo to delikatna kwestia, zapytam więc teraz: Czesiu, co osiągnąłeś po wyjeździe z kraju? Nie myślę o wolności, bo to wiadomo… Myślę o sferze duchowej.
– Chyba… – zrobił krótką pauzę – demokratyczność odruchów.
– Nie bardzo rozumiem.
– Nauczyłem się innego stosunku do ludzi, wyzbyłem się zawiści i towarzyskiego snobizmu.
– Duże osiągnięcie – Andrzejewski w geście uznania kiwnął głową. – Ja, niestety, wciąż jestem… snobem – wyznał cicho.
Czesław był pełen podziwu za to wyznanie, jednak udał, że go nie usłyszał.
– Te osiągnięcia, które biorę w cudzysłów, niczego nie ułatwiają, bo jak mogę ustalić własną tożsamość, kiedy jestem jednym z wielu?
– I tak źle i tak niedobrze. Niemniej czapki z głów za twoją demokratyczność odruchów, co jest nie tylko cenne, ale też ładnie brzmi.
– A tożsamość… – Miłosz podrapał się po skroni. – Kim jestem? Nie wiem. Kim byłem? Też nie wiem. Kiedy miałem pokój w Związku Literatów w bazyliańskich murach obok celi, w której niemal epileptycznie olśniony Konrad wygłaszał Wielką Improwizację, i ze snobizmu czytałem Pustelnię parmeńską, wierząc w olśnienie, po latach wspominam to, jako największy dziw lektury. To jedna z miliona cząstek składających się na moją tożsamość.
– O moją nie pytaj. Oczywiście mam ją, lecz nie chcę o niej mówić. Mogę wspomnieć o jednym jej elemencie, o dojrzałości, która latami się kształtuje, którą się ciężko wykuwa w skale żywota. Jednak często nie jest to skała, lecz oblepiająca, bezkształtna miazga. Jak ją uformować? Zmierzam do konkluzji, żeby cię nie zanudzić…
– Słucham uważnie, mówisz ciekawie.
– Otóż po ukształtowaniu się dojrzałości, dochodzę teraz do wniosku, w wieku już mocno dojrzałym, wybacz to idem per idem, że moja dojrzałość… osobowościowa, psychiczna, duchowa, intelektualna, uczuciowa i może jeszcze jakaś tam inna…, mówię ci szczerze, to… rzadkie gówno.
– Jerzy, proszę cię… – spojrzał na przyjaciela z pewną dozą politowania. – Jesteś zbyt samokrytyczny. „Mam nadzieję, że się nie upił, bo mówi wyraźnie. I że nie wpada w otchłań depresji…” – pomyślał zmartwiony. – Powiem ci jak to jest u mnie – chciał go oderwać od niemądrych myśli. – Dojrzałość poznaję nie po dokonaniach, ale po ilości głupstw, jakim nie dałem do siebie dostępu.
– Genialne.
– Tożsamość, dojrzałość… Jesteśmy o krok od analizy sensu życia.
– Czesiu, zdaje się, że rzucasz zbyt gęstą porcję myśli na moją obolałą głowę.
– Myślę o sensie własnego żywota, którym jest kolejno postępujące wyzwalanie się z wielu warstw; z niewzruszonych przekonań, z przyzwyczajeń, z literackich mód i w końcu wyzwolenie się z myśli, że kiedykolwiek powrócę do kraju – rzekł nostalgicznie.
– Nie znam tego uczucia, lecz rozumiem, że jest to najboleśniejsza sfera emigranta, wszystkich emigrantów, którzy nie mogą wrócić. Nie traktuj tego, jako prostackie pocieszenie, ale to ważna konstatacja: jako jeden z nielicznych zachowałeś się godnie. Masz czyste sumienie.
– Sumienie, godność… To wszystko ważne – Miłosz zastanawiał się. – Nieraz męczyła mnie myśl, czy bardziej kierowałem się sumieniem, czyli szlachetnymi pobudkami, czy manichejskim strachem nabytym jeszcze w dzieciństwie. Czy powinno się mówić wszystko o sobie? A może lepiej milczeć, bo nagie sedno rzeczy jest nie do zakomunikowania.
– Masz rację – potwierdził. – Nawet największy gaduła literacki, za którego chyba mnie uważają, powinien zachować w sercu nierozszczepialny atom swojej prawdy, bezcenną enigmę. Może nie tyle z powodu niemożności zakomunikowania jej komuś, ile bardziej z powodu boskości człowieczej natury.
ZAKOŃCZENIE
W tym czasie Herbert zdawał się być liderem w peletonie polskiej poezji pędzącym z impetem po literackich szlakach Zachodu – jeśli można posłużyć się sportową metaforą. Jednak po latach okazało się, że to Miłosz wygrał wyścig, zdobywając w 1980 roku wieniec laurowy – Nagrodę Nobla. Szesnaście lat później, nie rzucająca się w oczy uczestniczka „Zjazdu królów”, Wisława Szymborska, powtórzyła wyczyn swojego starszego kolegi po piórze.
Na koniec warto podkreślić niebywałe wyczucie i smak literacki Konstantego Jeleńskiego, organizatora zjazdu poetów, z którego grona dwoje uczestników zostało później uhonorowanych wspomnianym Noblem. Drugiej nagrody, dla Szymborskiej, nie doczekał; zmarł w 1987 roku.
Natomiast za paszkwil oraz za oskarżenie rzekomego symulowania choroby przez Aleksandra Wata czas wymierzył Julianowi Przybosiowi, autorowi niesprawiedliwego tekstu, sprawiedliwą karę zapomnienia, o czym pisał Herbert w liście do Miłosza w marcu 1966 roku (cytat za Andrzejem Franaszkiem, op. cit):
Choć do owada był podobny – sztuk chitynowych mistrz nad mistrze,
Zbawiony został przez pomyłkę, do nieba wśliznął się po nitce.
Przystanął, zadrżał i oniemiał – w kącie walały się gitary.
Nic tu nie było z awangardy: stiuki, kryształy i kotary.
Nie wierzył oczom, którym wierzył. Ujrzał wysiłków swych zbyteczność.
I umarł drugi raz. Zupełnie. Tym razem już na całą wieczność.
Po ponad czterech dekadach od kongresu polskiej poezji w Paryżu odbyły się Krakowskie Spotkania Poetów (w latach 1997 i 2000), w których uczestniczyli także twórcy zagraniczni. Ze względu na udział w obu przedsięwzięciach Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej można by zaryzykować twierdzenie, że krakowskie sympozjum (zainicjowane przez Miłosza) przejęło duchowe dziedzictwo paryskiego „Zjazdu królów”. Natomiast od 2009 roku pod Wawelem odbywa się Festiwal Miłosza, będący kontynuacją Krakowskich Spotkań Poetów.
Franciszek Czekierda