„To, że przetrwały resztki Partenonu, nic by jeszcze nie znaczyło,
gdyby nie ciągłość (a nawet stałość) pamięci o tym, co z jednej
strony taka budowla oznajmia, a z drugiej, co w sobie zawiera”,
Nicola Chiaromonte, Co pozostaje. Notesy 1955-1971.
Kilka ostatnich dziesięcioleci XX w., jak i początek wieku obecnego, odnośnie kultury – mając na uwadze zwłaszcza literaturę, jako wręcz wzorcowy przykład interesującego mnie tu zjawiska – charakteryzuje się m. in. intensywnymi próbami zdezawuowania obowiązujących dotąd na Zachodzie hierarchii wartości; celem jest zastąpienie ich – i dzieje się to na naszych oczach – nowymi, stworzonymi zupełnie od podstaw. Już teraz można mówić o uwieńczonych sukcesem próbach wyjmowania kamieni z fundamentów Z tym, że proces ten, niestety, przybiera na intensywności, a usuwane kamienie są coraz większe. Krajem, w którym owi burzyciele odnieśli i odnoszą najwięcej zwycięstw w tej kwestii, są, niestety, Stany Zjednoczone. Napisałem „niestety”, ze względu na ogromną rolę tego kraju w światowej gospodarce, nauce (towarzyszą temu także pewne impulsy kierowane w stronę kultury). A ta rola sprawia, że to, co tam powstaje, często bardzo szybko – bez niezbędnych zastanowień, przemyśleń – zostaje przeniesione do innych zakątków Świata. Dają bowiem o sobie znać, z jednej strony, kompleksy: co Amerykanin wymyśli, to Świat najpewniej, a Polak na pewno, polubi. Z drugiej zaś strony, przekonanie, że przyjęcie rozwiązań amerykańskich zaowocuje pasmem sukcesów. A przecież każdy kraj, co już dawno zauważono, ma swoją specyfikę. Innymi słowy, co kraj, to obyczaj.
Stany Zjednoczone odgrywają ogromną rolę w rozwoju techniki. Ale, jak, na przykład, twierdził, i to kilka dekad temu, Friedrich Georg Jünger w Perfekcji techniki, człowiek stracił kontrolę nad techniką, to ona kontroluje nie tylko samą siebie, ale i człowieka. On bowiem spełnia jej zachcianki. Jeżeli niemiecki eseista miałby 100 % rację, powinienem zaprzestać pisania tego eseju. Sprawy tak się jednak mają, że wciąż (jeszcze) wierzę w możliwości człowieka, pośród których jest świadome działanie. Dlatego tekst ten pisać będę dalej.
*
W przypadku USA, nie można mówić o kulturze amerykańskiej – nie jestem w tym poglądzie odosobniony – ale wyłącznie o rozrywce. A jeśli przyjąć, że kultura dzieli się – wielu z tym się nie zgadza ‒ na wysoką i niską, to na tę drugą składa się kultura ludowa i właśnie rozrywka. Nie pamiętam już kto wyraził taką oto myśl: na obszar późniejszych Stanów Zjednoczonych kultura została przywieziona z Europy. W miarę upływu czasu, kultura ta została ograniczona / przycięta, dostosowana do miejscowych warunków. Potem niczym jej już nie wzbogacano. Natomiast kwitła, wręcz rozkwitała rozrywka. Tak więc nie bez powodów Bogusław Włodawiec, rozwijając pogląd Melchiora Wańkowicza w tej materii, napisał:
„Ameryka jest w ogonie kultury europejskiej, chociaż jest w awangardzie rozrywki światowej” [esej Melchior Wańkowicz].
Właśnie w Stanach Zjednoczonych szczególnie często powtarza się postmodernistyczny pogląd prezentowany jako prawda objawiona – do jego rozpropagowania przyczynili się tacy wpływowi intelektualiści, jak Jacques Derrida, Richard Rorty (wraz z licznym gronem akolitów) – że wszystko jest względne, niestabilne. Analogicznie, ich zdaniem, takie same są wszelkie hierarchie. W konsekwencji nie ma podstaw do tego, aby cokolwiek wartościować. Te bajdurzenia u wielu zyskały uznanie, przez co rozpoczął się proces niszczenia (nie sposób bowiem mówić o ewoluowaniu) kultury jaką znamy, to jest tej z grecko-rzymsko-judaistyczno-chrześcijańskiego ducha; w niej zaś aksjologia odgrywa istotną rolę. Na tej kulturze Zachód wciąż (jeszcze) stara się opierać; mniej czy bardziej świadomie (odnoszę niejednokrotnie niemiłe wrażenie, że stoi za tym, tylko i wyłącznie, przyzwyczajenie). Na usta i do głowy ciśnie się jednak pytanie: Jak długo jeszcze? Odpowiedź jest o tyle istotna, że na horyzoncie wyznaczającym ów Zachód, nie widać innej kultury. I to nie tylko tej, która, chociażby, nawiązywałaby do tej dotychczasowej (i nie wynika to z tego, że horyzont ów jest obecnie niewyraźny, jakby zamglony). Gdyby jakaś była, wówczas katastrofa, gdyby do niej doszło – oby nie – przynajmniej nie byłaby kompletna. Nie będę jednak za tą nową się rozglądał, gdyż mam zdecydowanie negatywny stosunek do wszelkich radykalizmów, nie tylko tych dotyczących kultury. Wypatrywanie zagrożeń czyhających na nią, także tych mających charakter ewolucyjny, ostrzeganie przed nimi, uważam więc, za jak najbardziej wskazane. A to po to, aby kultura nie została unicestwiona, co należy brać pod uwagę, gdyż niszczona już była (odbudowa trwała zawsze niezmiernie długo). Gdyby tak jednak się stało, co nas, ludzi wówczas czeka? Nicość? Braku kultury nie zastąpi przecież jeszcze większa konsumpcja dóbr materialnych: ile bowiem można zjeść, ile ubrań włożyć na siebie? Chyba, że… Chyba, że nastąpi to, co Sylwester Warzyński tak oto scharakteryzował:
„Postmodernizm proponuje «dionizyjski» taniec, upojenie, oszołomienie chwilą obecną. Stąd karnawalizacja kultury. Człowiekowi dryfującemu po bezkresnym oceanie własnej egzystencji nie pozostaje wszak nic innego jak właśnie «zabawa», «taniec», «muzyka», bez zastanowienia się, co wydarzy się później. Nie ma przecież «później», tak jak i nie ma «wcześniej». Jest tylko boskie «teraz»” (z Porzuconego Świata).
Jeśli nic nie jest trwałe, to to, co było wczoraj, może być dziś czymkolwiek zastąpione, a dzisiejsze czymś kolejnym jutro itd., itp.
Rzecz jednak w tym, że Wystan Hugh Auden konsumpcjonizm widział także w obrębie kultury, a mówiąc dokładniej, tego, co ją przypomina. W eseju Kultura i rozrywka tak bowiem napisał:
„Wszyscy jesteśmy wystawienina pokusę czytania więcej poezji i prozy, oglądania więcej obrazów, słuchania więcej muzyki, niż jesteśmy w stanie przyswoić i wejść z nimi w stosowny dialog. W rezultacie takiego rozpasania nie otrzymujemy człowieka kulturalnego, lecz konsumenta; to, co czyta, na co patrzy, czego słucha, jest przez niego natychmiast zapominane i zostawia po sobie niewiele więcej wrażeń niż wczorajsza gazeta”.
Niszczenie dotąd istniejącego, a powstałego na drodze ewolucyjnej, kanonu literackiego Zachodu niech posłuży za przykład mającego miejsce, wspomnianego powyżej zjawiska (dotyczącego również rozmaitych przejawów sztuki). Jest on bowiem spektakularny.
Istotne, może wręcz fundamentalne, jest to, że dla niszczycieli owego dotychczasowego kanonu (także kanonów literatur niektórych narodów), włącznie z intensywnymi jego poprawiaczy, nie istnieje taka kategoria, jak przyjemność płynąca z czytania. Nie może być jednak inaczej skoro – jak pisze Harold Bloom w Zachodnim kanonie […] – zdaniem owych niszczycieli „literatura najlepiej wyjaśnia się jako mistyfikacja propagowana przez instytucje burżuazyjne […]”. W rezultacie czego wiersza „nie można czytać jako wiersza, ponieważ jest on przede wszystkim dokumentem społecznym lub, co rzadkie, lecz możliwe, próbą przezwyciężenia filozofii”.
*
Konsekwencją chęci destabilizowania czy też wymiany dotychczasowych kanonów jest, na przykład, angażowanie się w reinterpretowanie historii literatury. To zaś skutkuje m. in. poprawianiem podręczników dotyczących tych czy innych literatur narodowych, albo też pisaniem ich od nowa (początki tego zjawiska, i to od razu w drastycznej postaci, sięgają narodzin Rosji Radzieckiej), jak też zmianami na liście szkolnych lektur. Z tym, że nie dotyczy to zmian w ocenie poziomu warsztatu literackiego pisarzy, czy treści estetycznych obecnych w ich utworach. W grę wchodzi przede wszystkim ocena postaw politycznych, jak też obyczajowych reprezentowanych przez autorów, a przez wpływowe gremia uznanych za niewłaściwe. Przykładem takiego twórcy słowa może być Mark Twain (atakowany przez ortodoksyjnych zwolenników poprawności politycznej za konkretne wyrażenia), Ernest Hemingway, któremu zarzuca się męski szowinizm, opiewanie męskiej przyjaźni (to znaczy wykluczającej kobietę), kult siły i propagowanie działań wymierzonych przeciw naturze. W tym ostatnim przypadku chodzi o myślistwo, w znacznie mniejszym stopniu o wędkarstwo, któremu rozlew krwi towarzyszy w zdecydowanie mniejszych ilościach.
W przypadku literatury polskiej nie brakuje podobnych, jak powyższe działań. I miały one miejsce na o wiele większą skalę. Od 1945 r. następowało bowiem stopniowe ograniczanie obecności części książek napisanych w międzywojniu, jak też w okresach wcześniejszych. Po 1950 r. proces ten ogromnie przybrał na sile, aby po kilku latach złagodnieć; ale tylko złagodnieć. W roku 1989 r. nastąpiła kolejna zmiana: pisarze hołubieni przez władców PRL-u znaleźli się na swoistym indeksie: stali się niemile widziani bądź wręcz niezauważani.
W dewastowaniu kultury, w tej postaci, która wzbogacana kolejnymi warstwami dotarła do naszych czasów, wielkie zasługi mają również feministki, w skrajnych przypadkach będące mizoandryczkami. Dążą one, podobnie jak wspomniani powyżej postmoderniści, do usunięcia tych, których wielkości nikt (dotąd) nie negował. Tak się składa, że w ogromnej wielkości są to mężczyźni pochodzący z Europy, do tego należący do rasy białej. A to już wystarczy, aby w ostatnich dekadach XX w. pojawiły się zarzuty o seksizm i rasizm przejawiany przez tych, którzy owe wielkości wynieśli na piedestał: jakże wielu ich było. Konsekwencją tego są postulaty, aby wiele, jeśli nie większość, z tych wielkości odeszło w niepamięć. Zaś w ich miejsce – pojawiły się kobiety i przedstawiciele innych ras, i innych kontynentów. Przy czym poziom prac będących ich dziełem nie jest pierwszoplanowy schodzi wręcz na plan dalszy. Ważniejsze stają się bowiem inne kwestie. Zwłaszcza te wynikające ze wspomnianej poprawności politycznej, owego kagańca, który – jak bardzo trafnie zauważono – Zachód założył sobie po to, aby na salonach nie mówić tego, o czym mówi się w domach.
Destrukcji kultury, jaką (jeszcze) znamy, dokonują też ci, którzy wierzą w stały rozwój ludzkości (tak, są tacy ludzie i nie jest ich, o dziwo, coraz mniej). Uważają oni, że to, co było kiedyś, siłą rzeczy musi być gorsze od tego, co jest obecne – nie mówiąc o tym, co będzie jutro; wobec tego zasługuje na zapomnienie. Clive Staples Lewis powyższą naiwną wiarę tak podsumował:
„Ci, którzy wierzą w postęp, trafnie zauważają, że w świecie maszyn nowe modele wypierają stare, ale wyciągają z tego błędny wniosek, iż podobny proces wypierania ma miejsce również w sferze cnoty i mądrości” (z eseju „Dlaczego nie jestem pacyfistą”).
Z tych zmian na listach dotychczasowych wielkości korzystają, na przykład, pisarze, szczególnie pisarki, bardzo współcześni, pozbywający się w ten sposób znacznej części konkurencji. No bo rynek książki jest ograniczony liczbą czytelników, czasem jaki mogą oni poświęcić na czytanie, zasobnością portfela, a także, o czym w żadnym razie nie można zapominać – ich poziomem intelektualnym. Robi się więc miejsce na półkach księgarskich, jak też bibliotecznych; o domowych nie wspominając, dla przystępnie napisanych nowości. Rzecz sprowadza się więc do ustawicznego Wielkiego Czyszczenia mającego zapewnić miejsce na półkach dla Najświeższych Dzieł. Ale niech ich autorzy i autorki będą świadomi tego, że i one będą tam tylko do pewnego czasu… Uruchomiony mechanizm działa bowiem na prostej zasadzie: ustawicznej wymiany, która nie ma końca (chyba, że ten nadejdzie bądź ludzkość, kolejny raz, stwierdzi: nie tędy droga). To dlatego Refik Ličina napisał:
„Są pisarze, którzy w sobotnie południe mają 100.000 czytelników, a w niedzielę o tej samej porze – ani jednego. I nie będą ich mieli już nigdy”.
W takich warunkach istniejący (jeszcze ⁄ dotąd) kanon unicestwić można bardzo łatwo, ale bez szans na stworzenie nowego; przede wszystkim ze względu na ilość wymaganych i oczekiwanych zmian, jak też samą liczbę dzieł aspirujących do miana kanonicznych. Może się więc okazać, że najłatwiej – na co historia dostarcza, aż nazbyt wielu przykładów – jest właśnie zniszczyć. Oby jednak tak się nie stało.
_______________________________________