W felietonie, jaki we wrześniu przedstawiłem biesiadnikom na zakończenie mijającej epoki, próbowałem tak określić sytuację cytuję: oto dwa salony. Po wyborach jeden stanie się Salonem Zwycięzców, przez chwilę okaże się niejednemu przedsionkiem raju. Drugi salon, stanie się Salonem Przegranych, poczują bywalcy, że są w przedpiekle. A potem zaczną się rozmowy w obydwu salonach – co zrobić ze zwycięstwem, co będzie. Co zrobić z klęską, co robić po klęsce.
Kiedy ktoś stawia sobie pytanie „co robić?”, jest to z reguły pytanie zastępcze, zastępuje pytania wymagające odwagi – gdzie ja teraz jestem, kim tu jestem, kim tu chcę być. Konic cytatu.
Sam nie wiem, sprawdziło się to wszystko, czy trafiłem kulą w płot. Nie bardzo jeszcze był czas się rozejrzeć. Rozglądając się trafiłem do kuma Andrzeja. Nie byłem specjalnie ciekaw jego opinii, bo w sprawach politycznych z grubsza się zgadzamy. Chciałem dowiedzieć się, co sądzą jego synowie, obaj koło pięćdziesiątki, mocno tkwiący w swoim życiu zawodowym. Nic się nie dowiedziałem, nie mieli jeszcze czasu pogadać z ojcem. Ale wizyta na Ursynowie nie była bezowocna. Kum Andrzej porządkuje swoje archiwa i wydobył z nich dla mnie dwa stare teksty. Tak stare, że zadziwiło mnie ich istnienie. A przecież obydwa są podpisane moim imieniem i nazwiskiem. Pierwszy, zajmujący całą kolumnę druku, pochodzi z gazety codziennej, z sobotniego wydania z początku marca 1993 roku. Oto wybity wielkimi literami tytuł: Piotr Wojciechowski proponuje „okrągły stół” Kościół – intelektualiści. NOWY POŻYTEK ZE STAREGO MEBLA. Pomyślałem sobie, że teraz, kiedy niejeden skarży się na rozpad społeczeństwa na wrogie sobie plemiona, kiedy sam słyszałem obietnice szybkiego i głębokiego pojednania, może należałoby plemiennych szamanów i wodzów posadzić przy stole, który ciągle nadaje się do użytku. Aby przybliżyć jakoś ten historyczny tekst, wycinam z niego dwa dość aktualne cytaty: Ktokolwiek będzie intelektualistów zapraszać do udziału w obradach, może być pewny dwu rzeczy – tego, że osoby uznane przez niego za cenne, potrzebne, reprezentatywne, będą odmawiać, wykręcać się, usprawiedliwiać brakiem czasu, stanem zdrowia, wcześniejszymi zobowiązaniami, będą mówić o swojej niekompetencji i wysuwać wiele zastrzeżeń do koncepcji „okrągłego stołu” i innych zaproszonych osób. To po pierwsze, a po drugie, pewne to jak „amen” w pacierzu – prawie wszyscy pominięci obrażą się śmiertelnie. Przy okazji – ja mam jakąś definicję intelektualisty, może się przyda. Intelektualista to osoba twórcza i krytyczna, szanowana w swoim środowisku, ale autorytetem wyrastająca poza granice tego środowiska, mająca wpływ na kształtowanie się opinii społecznej. – Oto pierwszy cytat. Drugi wyjmuję z części zatytułowanej ”O czym rozmawiać”. Pisałem tam: Według mnie największym pożytkiem było by ćwiczenie języka dialogu, wyzwolonego z emocji i demagogii, spokojnie konstatującego różnice, ustalającego wspólne wszystkim definicje wszędzie tam, gdzie jest to możliwe.
Pożytkiem było by też spotkanie się w kuluarach, oswajanie się w trybie roboczych kontaktów. Wiele problemów, które za sprawą polityków stały się ostro konfliktowe, należałoby omówić jeszcze raz, spokojnie.
Wiem, że potrzebne dziś jest również, znalezienie płaszczyzny porozumienia w sprawach społecznych – bezrobocia, biedy, bezdomnych młodych rodzin, etosu pracy, anarchizacji młodzieży, sprawiedliwości w odniesieniu do lustracji, dekomunizacji, prywatyzacji. Być może, nie ominięto by również pytań o ocenę moralną służby wojskowej i jej odmowy, polskiego udziału w międzynarodowym handlu bronią.
I tyle zeszłowiecznej naiwności w drugim cytacie z 1993 roku.
Drugi tekst z archiwum kuma Andrzeja również sięga minionego stulecia. Pochodzi z kwartalnika Krakowskie Studia Małopolskie, z numeru 3 z roku 1999 i nosi tytuł „Wspaniałość i niemożność”. Jest to obszerny esej o statusie polskiej inteligencji, esej, w którym pisząc o „niemożności” próbuję określić słabość tej warstwy, a pisząc o wspaniałości wyznaję, że inteligenci ciągle jeszcze (w 1999 roku) są nadzieją dla państwa, społeczeństwa, kultury i dla intelektualistów także. Oczywiście, są w tym eseju sprawy, które utraciły aktualność, są akapity, w których cofam się przed komplikacją struktur i procesów za zasłonę poczciwej naiwności. Jest także rozdziałek 10 pod tytułem „Inteligencja – przetrwalnik na zły czas”. Nie powiem, że wkraczamy teraz w zły czas, w jednym salonie widzi się ten czas tak, w drugim inaczej, w kuchni ciągle pachnie dobrym chlebem. Mimo to polecałbym lekturę wszystkim myślącym o przyszłości. A skoro do Krakowskich Studów Małopolskich nie wszyscy mają szybki dostęp, z niewielkim skrótami prezentuję tu końcową część rozdziału 10. Oto ona: A może pozwolić inteligencji zniknać, przetopić się w grupy menadżerskie, w zaradne mieszczaństwo, sytą klasę średnią? To było by wyjście. Dobre, ale nie tu, w tej części Eurazji, z obszarem królewieckim nad głową. Musimy mieć inteligencję jako rezerwę wspaniałości umysłu, jako siłę mitów zmartwychwstania – na groźny czas.
Przez wieki nie miewaliśmy marginesu bezpieczeństwa, zapasu gwarancji bytu. Teraz, od paru lat dobrej koniunktury, mamy. Albo zdaje się nam, że mamy. Dopóki nie toniemy i Polska też nie, póki my żyjemy, dopóty błogosławić i zachowywać trzeba naszą wspaniałość umysłu. Mamy ją, chociaż mamy także – jak narody wszystkie – i dostatek głupoty, małości i podłości. To są źródła polskiego piekła zawiści, inteligenckiego syndromu ucieczki w chorobę niemożności. „W tym kraju nic nie można…” – ile razy to słyszałem?
A przecież w chwilach tonięcia – w dobie rozbiorów, wojen, totalitarnych zniewoleń, Polka czy Polak nie mieli po swojej stronie państwa i jego instytucji, rzadko czuli się panami sytuacji, właścicielami swojego mienia, autorytetami dla swoich dzieci. Rodziny były poddane dziesiątkowaniu, wysiedleniom, wydziedziczeniom. Tracono domy i sąsiadów, drogocenności i pamiątki, albumy, archiwa, księgozbiory. Odbierano dobre imię i starano się wyrwać duszę, germanizowano, ruszczono, ateizowano, rozpijano, demoralizowano – wszystko nie bez żałosnych skutków, bez ostatecznej porażki jednak – broniła nas wspaniałość umysłu. Czym ona była? Umiejętnością szukania samoidentyfikacji poza sferą materii i siatką socjologicznych porządków. „Takie są moje obyczaje”, powiadano, aby być sobą – sobą wszędzie – w kacecie – w obcej armii, na zesłaniu, na emigracji, w łagrze. „Takie są moje obyczaje” – bez argumentu, bez uzasadnienia. „Tak się żyć godzi, tak czynić trzeba” i kropka. To się w etos kapitański wykrystalizowało u Conrada, żeby powrócić w przekładach jego książek.
Mówienie o niemożności jest zaprzeczeniem tych postaw, odbiera nam szanse przetrwania i ratunku w niepewnej przyszłości.
A teraz obudźmy się, to były teksty z minionego stulecia. Sięgam tu do tych cytatów, nie tylko dlatego, że znalazły się – takie dla mnie zaskakujące – chociaż się ich nie wyprę. Ale przydadzą się na dziś do zamierzonych uwag o liczbie mnogiej. Pisałem w 1993 roku, jeszcze raz przypominam, że nadzieją być może : „ćwiczenie języka dialogu, wyzwolonego z emocji i demagogii, spokojnie konstatującego różnice, ustalającego wspólne wszystkim idefinicje”.
Dziś nie tylko powtórzę, że trzeba poprawiać język dialogu z dużą uważnością. Zauważcie Państwo jak często w moich cytatach z wieku minionego jest nadużywana bezceremonialnie liczba mnoga – mamy, powinniśmy – i tak dalej. W kampanii wyborczej, której surmy i werble jeszcze się odbijają echem od ścian naszych miast, liczba mnoga wzywała nas, prowadziła, utwierdzała. Konkurujący i kandydujący politycy, medialni politycy, wywiadowani eksperci próbowali nas, suwerennych i osobnych, zagarniać pod skrzydła przywódców, organizować w karne legiony zwolenników, wychowywać na zajadłych przeciwników. Można by pomyśleć, że użycie liczby mnogiej jest uniwersalnym zaklęciem. Nie łudzę się, że tradycja sięgająca plemiennych praczasów, tradycja umocniona religijnym „oremus” może zostać wymazana z praktyki komunikacji międzyludzkiej. Proponuję jednak – każdemu z osobna – aby jednak uwrażliwić słuch – łapać czasowniki użyte w liczbie mnogiej i jak najczęściej zadawać sobie pytanie – do wnętrza jakiej zbiorowości mnie to wciąga. Bo jeśli spiker radiowy mówi – nie oślepiajmy jadących z naprzeciwka, to przecież ma prawo i trzeba takich przestróg. Zostaliśmy włączeni w społeczność tych, co siadają za kierownicą, żadnej to ujmy nie przynosi. Jeśli jednak podobna forma gramatyczna zaleca – nie tolerujmy hodowców żonkili, powinno się mi zapalić światło ostrzegawcze – wychowują mnie na czyjegoś przeciwnika! Jakim prawem, kto ma z tego korzyść. Nie mogę jednak zapomnieć o tym, że liczba mnoga bardzo mi – osobnemu – potrzebna. Ona wyrywa mnie z samotności, otacza jakimś zbiorowiskiem osób. Przecież w 1999 roku z takim zapałem pisałem o naszej wspólnej inteligenckiej wspaniałości, tak wierzyłem że będzie nas ocalać. Nas, nie mnie samego.