Wywodzę się ze średnio bogatej, lecz klasycznej rodziny. Mama, tato i ja, dziecko zrodzone w wyniku skrzyżowania pomyłki ze szczęściem. Tato zarabiał. Pracował w terenie, co wiązało się z jego częstymi wyjazdami. Ja, póki mogłem, pobierałem nauki zimując od czasu do czasu. Albo wałęsałem się po miejscach zbliżonych do ogólniaka. Między innymi zaglądałem do Empiku, w którym bywałem częściej, niż na klasówkach. Gdzie, ze smakiem przegrzebując gazety, udrażniałem lewą półkulę mózgu. A więc tygodniki i miesięczniki o kulturalnym wydźwięku, zawieszone na drucianej ramce. Lub chodziłem na deptak, naszą promenadę dla efekciarzy. Zwoływaliśmy się instynktownie, bez specjalnego wysyłania wici, o telepatycznie wyznaczonej godzinie, zazwyczaj u mnie: Andrzej, Rura, Gruby i ja na doczepkę.
Wrzeszcząc i tupiąc tak hałaśliwie, by przechodnie od razu wiedzieli, że to my, szukając znajomych z wolnym petem, szliśmy szeroką ławą, marynarskim, rozkołysanym krokiem, po właściwej stronie ulicy, środkiem chodnika, głównym traktem naszego miasta. Kroczyliśmy po tej, gdzie mieściła się Radiowa Rozgłośnia, Delikatesy i Plac Wolności z Sorboną, naszą wieczorową budą oraz kościołem, w którym przykry koleś o ksywie Piskorz, przyszły esbek, służył do mszy.
Bądź szedłem sam, do pobliskiego parku, czy ogrodu botanicznego, gdzie osobnicy w nagrobkowym wieku, pomarszczone pamiątki z przedwojennych lat, wspominając dobre dni, wygrzewali na słoneczku strzykające gnaty. Upatrywałem, gdzie są matuazalemy i wio! Przysiadałem się, by ich słuchać, co nieco dowiedzieć się o przeszłości. Tam dopiero, wśród istot kończących nieprzegrany żywot, dzięki ich wykładom, zaliczałem pierwsze sesje z charakterologii. Toteż z chęcią znikałem z belferskiego pola widzenia. Pryskałem do biblioteki, gdzie, mijając wypożyczalnię, wkraczałem przez podwójne drzwi do czytelni, i od razu byłemoddzielony barierą ciszy od zgiełku zewnętrznego świata: w ekskluzywnej przestrzeni wymoszczonej książkami.
Lubiłem beletrystykę, jednak nie do fabuł mnie ciągnęło. Popychało mnie w kierunku czegoś niezabarwionego fałszem: faktów, szczegółowych opisów, niekwestionowanego realizmu, biograficznych i reportażowych ponderabiliów. Pochłaniałem także utwory z klasycznych półek: Balzaka, Prousta, Manna, Frischa, prozaików i odnowicieli słów, wirtuozów rytmu zdań i szyku wyrazów; prekursorskich konstruktorów świata swojej wyobraźni. Odmalowywali go tak plastycznie i tak przejmująco sugestywnie, że nie mogłem nadziwić się, iż pozostali, pomniejsi i epizodyczni, wytykają im wady, szukają w nich błędów, mielizn, stylistycznych potknięć, starając się wykazać wyższość własnej nędzy nad ich językowym majsterstwem.
Ale największą satysfakcję, wręcz rozkosz odczuwałem, robiąc sobie okłady ze słowników, kompresy z encyklopedii, nurkując w odmętach relacji z przeszłości, w niuansowych głębinach oceanów Historii. Historii, która z każdą chwilą stawała się mniej obca, a bardziej zrozumiała. Wertując leksykony, przekonywałem się, ile jeszcze nie wiem i jak wiele nauki przede mną. I ta myśl przyświecała mi stale. Zwłaszcza w momentach uderzeń pychy, gdyż od razu, jakby na zamówienie, do mojego wnętrza wdzierał się sceptyczny, ostrzegawczy, oprzytomniający brzęczyk sygnalizujący, że w porównaniu do wiedzy, o której nie mam pojęcia, ta, którą dysponuję, jest ledwie cząstką, informacyjnym paprochem, nie mam więc powodu do zadzierania nosa, kłaniania się sobie i całowania po rękach.
*
Mamę za to rozpierała energia innego rodzaju: w drętwy czas, gdy nudy brały górę nad pudami, a olej ścigał się z flakami o lepsze, nosiło ją po kominkach. Najczęściej bywała w cukierni Crystal. Chadzała do niej odpicowana zgodnie z mieszczańskimi wyobrażeniami o dobrym smaku, w kapeluszu o za szerokim rondzie, w sukni zbyt wytwornej jak na tamte lata, szytej na zamówienie, lecz szytej z przesadą: w kiecce odznaczającej się zagraniczną podróbą elegancji.
Uzbrojona w umbrelkę służącą jej do odganiania absztyfikantów, zostawiała płaszczyk w szatni i zajmowała miejsce przy stoliku zakładając nogę na nogę. Zajmowała miejsce ciągle przy tym samym, w grupie pań wiecznie ciekawych plot, zachodzących na eklerki przyprawione gdakaniem. Siadywała w towarzystwie damulek z wyfiokowanymi manierami, przebywających na krasomówczym głodzie i odwyku od milczenia. Pojawiała się w nim, kiedy ojciec wyjeżdżał w trasę, przepadał w innym województwie, rozpływał się na miesiąc lub parę tygodni i tylko co pewien czas dawał telefoniczny głos opowiadając, że wszystko gra.
Któregoś dnia jednak zadzwonił niesztampowo. Oświadczył, że mu się pieprzy, sypie, rozłazi, nie wie, co począć, bo według niego mleko już się rozlało i nie czas na makijaże rumowiska, a na zakończenie trzasnął uzasadnieniem: odchodzę od was, bo mam nową dupę”.
*
Uwolniona od jego ponurej obecności, rozluźniona, przemieniła się z uległego, płochliwego i niewinnego stworzonka, w opryskliwą megierę, rozwścieczoną kocicę, markietankę żądną krwi. Nazajutrz po telefonie, by poprawić sobie humor, pośpieszyła do fryzjerskiego zakładu na rogu, do ciemnego salonu o dwóch skrzyżowanych brzytwach wiszących na cynowym talerzu przed wejściem.
W zakładzie królował zabójczy pan Feluś, bezdyskusyjny artysta w swoim zawodzie, niewiarygodnie mowny pocieszyciel kobiecych serc, służbowo życzliwy, z fantazyjnym brykietem udającym wąsa. Co moment, uwodzicielsko, zarzucał falującą czupryną. Totumfackim szeptem, pochylając się w stronę maminego ucha, wymrukiwał najświeższe nowiny i co pikantniejsze poliszynele. A potem, jak gdyby nigdy nic, zacierał ręce i brał się za robotę: mycie, farbowanie, zabawę z kolorami, układanie, modelowanie, konstruowanie istnych dzieł sztuki.
Wyondulowana, usatysfakcjonowana tym, że prezentuje się lepiej od przyjaciółek, rozpromieniona, udawała się do punktu odnowy kosmetycznej: pakamery usytuowanej na zapleczu. Szła do miejsca zarezerwowanego tylko dla stałych i zaufanych klientów. Przenikała przez kotarę dzielącą część publiczną od sekretnej. A tam, jak zwykle, trafiała na specjalistkę od depilacji, kumpelę z ogólniaka, niejaką Bebę, eteryczną postać żywcem ściągniętą z żurnala mód, uśmiechniętą jak ser do głupiego.
Mnie wkurzała, bo nie mogłem zrozumieć, co ją bawi i dlaczego nie jest przygnębiona jak Bóg przykazał: mąż albo na zasiłku, syn albo w pudle,albo na kolejnym detoksie, córka w defloracyjnej ciąży, z czego tu się cieszyć?
*
A za niedługi czas potem padło mi zdrowie i nastąpiły takie terminy, że o wychodzeniu gdziekolwiek mogłem zapomnieć. Rozłożyło mnie dokumentnie i było ze mną co najmniej źle. Od kiedy Mama stwierdziła, że większy nie będę, spece od medycyny poradzili jej, bym dogadał się ze swoją aparycją i dał sobie spokój z wychodzeniem poza łóżko. Oznajmili, że mogę się powolutku żegnać z planami na przyszłość i powinienem odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, bo nadeszła dla mnie właściwa pora na medytację „o czarnych godzinach i najwyższych czasach”. Powinienem zająć się przestawianiem zwrotnic z przyzwyczajeniami i studiowaniem nekrologów. Mówili, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera, co jest, i chodu, więc niech nie traci wiary, nie martwi się skoliozą, ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, wyjścia, przejścia i dojścia, sanatoria i domy z opieką. Jeszcze nie ma tak, by nie było nadziei! Przecież znane są przykłady, iż ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, i tylko klops.
Powiadali, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest, że czasem fizyczna utrata staje się psychicznym zyskiem. Należy mnie nakłonić, bym odstawił zmartwienia, przekabacić mnie na zdrowy rozsądek, podszepnąć, bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniu do medycyny i nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść i powiedział sobie: kto tu rządzi.
Ma mnie przypilnować, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.
Byli nasączeni optymizmem, zbawczymi radami, poleceniami, pociechami, przestrogami, toteż cały mój dotychczasowy, uporządkowany świat skurczył się i zatrzasnął przede mną podwoje z obietnicami, a mnie każdy następny świt wydawał się bez sensu, bo życie, w które po każdej klęsce wkraczałem z odnowionym zapasem nadziei, rozczarowywało mnie się po raz kolejny. Jedyne, co potrafiłem, to patrzeć przez okno. Więc tylko z okna widziałem, co się święci. Jednak, że widok ów nie obfitował w doznania, które mogłyby mi służyć do szerszych refleksji i być pożywką do ich snucia na dłużej niż moment, wziąłem się za czytanie.
Lecz było to czytanie inne od poprzedniego, ponieważ postanowiłem, że skoro mam spędzić resztę życia w pozycji horyzontalnej, powinienem wykorzystać wszystkie swoje pozostałe możliwości, by skoncentrować się na tym, co lubię: na nauce, lekturach, może pisaniu.
Tym więcej, że wciąż prześladowało mnie wspomnienie rozmowy kiedyś przeprowadzonej w parku: staruszek pamiętający niezłachane czasy, rzekł mi podczas naszej ostatniej partii szachów, że jeśli człowiek ma jakieś widoczne wady, to musi przemienić się na tyle, by przyćmić je zaletami.