Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
194

Bo nie mieli powodu… Nie mieli?

O tej książce było głośno zanim się ukazała drukiem. Może dlatego, że Szewska 7 stała się, przynajmniej dla ludzi dobrze pamiętających PRL, symbolem zbrodni. Zbrodni komunistycznej, jak tyle innych przed nią i po niej, nieukaranych. Czasem tak bywa, że dziennikarz, reportażysta potrafi zastąpić, wyprzedzić organy ścigania, nadać śledztwom inny tryb, pokazać możliwe, nieodkryte, nieoczywiste tropy. Czasem staje się wręcz dla tych organów inspiracją.

Zrobiło się o niej głośno także dlatego, że Łazarewicz był autorem „Żeby nie było śladów”, ważnej, choć nie pozbawionej kontrowersyjnych akapitów (zwłaszcza tych dotyczących relacji męsko damskich Barbary Sadowskiej) książki o zabójstwie Grzegorza Przemyka.

Zanim opowiem o osobistych odczuciach po lekturze, trzeba przypomnieć trzy nazwiska.

Stanisław Pyjas (1953-1977), student polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ofiara zbrodni, jak chcą jedni albo… albo nieszczęśliwego wypadku, jak chcą inni.

Bronisław Wildstein (1952), pisarz, dziennikarz, opozycjonista, kawaler Orderu Orła Białego. Najbliższy przyjaciel Pyjasa.

Lesław Maleszka (1952), dziennikarz m.in. Gazety Wyborczej, opozycjonista, jeden z najsłynniejszych agentów Służby Bezpieczeństwa, „Ketman”, najbliższy przyjaciel Pyjasa i Wildsteina.

Są oczywiście także inni bohaterowie, cała grupa Studenckiego Komitetu Solidarności z Krakowa, ludzie bezpieki, lekarze, świadkowie. Ale te trzy pierwsze osoby są najważniejsze. Pyjas z przyczyn oczywistych, Wildstein, bo nie dał zamieść sprawy śmierci swego przyjaciela pod dywan. Maleszka, bo… bo trzeba zdać sobie sprawę, że nawet jeśli nie bezpośrednio, a to najłagodniejsza wersja, to jednak jest w tę śmierć, a jak chce autor, w mit tej śmierci, trwale wpisany.

Mit? To nie przejęzyczenie, Łazarewicz, przy wszystkich pozorach dociekliwości, całą swoją książką dowodzi, że ta śmierć była wypadkiem, że SB nie miała z nią nic wspólnego. Że Pyjas upił się, wlazł w nocy na drugie piętro kamienicy, w której był wcześniej raz jeden, przeleciał – nie zostawiając na niej śladów – przez barierkę i, o nic nie zawadzając uderzył o posadzkę, łamiąc w sobie to i owo, zachłysnął się krwią, udusił… No mógł jeszcze przeczołgać się w miejsce, gdzie go znaleziono i przewrócić twarzą w dół.

Ta kamienica na Szewskiej, byłem pod nią kilka dni temu, to spory budynek. Tak, tak, dziś już kompletnie inny niż w 1977 roku. Było tam sporo mieszkań. I nikt, ani jeden z mieszkańców, nie usłyszał tego upadku. Jak to możliwe? Proszę zrzucić, to prosty eksperyment, manekina, powiedzmy osiemdziesięciokilogramowego z drugiego piętra na beton. Tego się nie da nie usłyszeć. Tym bardziej nocą, w zamkniętej przestrzeni. Nikt nie wyszedł, nie sprawdził…

Tak, to było pytanie, które zadałem sobie tuż po skończeniu „Na Szewskiej”. Jak to możliwe? Przecież autor też musiał sobie zadać to pytanie. Bez odpowiedzi na nie, cała reszta jest spekulacją.

Jak echo grała mi w pamięci ta śmierć. Jestem dziesięć lat starszy od Łazarewicza, byłem w tamtych latach mocno zaangażowany w działalność opozycyjną i tym echem były ówczesne próby opowiedzenia o niej przez władze PRL. Mam wrażenie, że tamta rzeczywistość powróciła.

Bo dlaczego mieliby go zabić? Przecież nie był nikim ważnym w tworzącej się opozycji… I jeszcze chciał się z niej wycofać, zająć pisaniem…

Mogli pobić, ale zabić? No mogli. Z paru powodów, choćby dlatego, że chcieli zastraszyć innych. Może Łazarewicz tego nie pamięta, ja tak. Tych ciągłych prób zastraszenia, tego łażenia, bez krycia się, dwa metry ode mnie, dwa albo trzy samochody jeżdżące za moimi kumplami, te rewizje o szóstej rano, odsiadki po 48 godzin. Było nas mało, naprawdę mało, to nie był czas 10-milionowej Solidarności.

Mogli z innego powodu. Choćby dlatego aby zachować swego najlepszego agenta, Lesława Maleszkę.

Mogli z wielu powodów.

Czy zabili? Z jakiegoś powodu Łazarewicz z dobrodziejstwem inwentarza, bez słowa komentarza, cytuje SB-ckiego generała, dyrektora III Departamentu MSW, Adama Krzysztoporskiego. Jak żart brzmią jego słowa do krakowskich podwładnych, że swoimi anonimami (legalna działalność SB!) przynoszą wstyd Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. Jak farsa, że pytał funkcjonariuszy niskiego szczebla czy SB jest w śmierć Pyjasa zaangażowana. I że wystarczyła mu ich odpowiedź, że nie…

Naprawdę Łazarewicz w to wierzy? Jeśli tak, znaczy, że niczego nie rozumie z działalności SB. Niczego!

Czytałem tę książkę, nie ma co ukrywać, emocjami. Nie chcę powiedzieć, że mogłem się znaleźć na miejscu Pyjasa. W Warszawie bez wątpienia byliśmy bezpieczniejsi, tu KOR mógł reagować natychmiast. Tam… Tam było gorzej. Ale ta śmierć, wówczas, była dla nas sygnałem, że z nimi, tymi z SB, wszystko jest możliwe.

Po co ta książka? Po to aby powiedzieć, że przyjaciele po śmierci Pyjasa nie mogli dobudzić pijanego Wildsteina, bo czekali na jego dyspozycję w sprawie bojkotu juwenaliów? Albo, że Pietraszko, inny student, być może kluczowy świadek w sprawie Pyjasa, zostawił dowód osobisty w akademiku i skłamał, że go zgubił. Pietraszko, który się utopił panicznie bojąc się wody…

Gorycz. To właściwe słowo po tej lekturze. Nie dlatego, że Łazarewicz nie ma prawa do formułowania swoich opinii na temat Pyjasa i jego śmierci. Ma. Pod jednym wszak warunkiem: że dopuści też inny, możliwość innego przebiegu zdarzeń. Że nie machnie na przykład ręką na tropy, które wskazał policjant ze słynnego zespołu Archiwum X, zajmującego się niewyjaśnionymi zgonami sprzed lat.

Jest jeszcze Maleszka. I ludzie, którzy, tak, nie rozumiem tego, po latach, gdy już wszystko o nim wiedzieli, chcieli się z nim spotykać. Moi znajomi: Piotr Bratkowski i Antoni Pawlak.

Przeżyłem podobną historię z człowiekiem, który zapewne, na pewno, narobił mniej szkód niż tamten, a w III RP został szefem kancelarii Prezydenta RP. Długo chciałem mu ufać, zobaczyłem dokumenty, nigdy więcej się nie spotkałem.

„Na Szewskiej” z całą pewnością nie zamyka sprawy Stanisława Pyjasa. Ona będzie wracać. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że nigdy, PRL i jego służby dobrze pozacierały ślady, a w III RP nie spieszono się z rozliczeniami, nie poznamy całej prawdy o tym, co zdarzyło się w Krakowie 7 maja 1977 roku. Z cała pewnością, piszę to z ogromną przykrością, książka Łazarewicza, przy wszystkich jej zaletach, nie zbliżyła nas do niej. Może wręcz odwrotnie… Ale ona, jak powiedziałem, będzie wracać…

Cezary Łazarewicz – Na Szewskiej. Sprawa Stanisława Pyjasa, Czytelnik 2023, str. 416.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko