Klucze żurawi
Las ostygł
pojedyncze słowa wybiegały z krzaków jałowca
wiecznie przerażone błądziły wzdłuż linii papilarnych
zaszedłeś tu któregoś popołudnia
do dziś widać przezroczyste smugi twojego głosu
rozsypane wśród gruzów skalnych
cień zwątpień
wiecznego przerażenia
modlitw i obietnic
składanych w wapiennych wnętrzach greckich świątyń
zechcesz mnie przekonać że to twoje wieczne prawo
podróżowanie od brzegu plaży
w głąb morza
do granic leśnych duktów
małych osad
zafascynowanych swoją obecnością między chmurami
czyimś szlochem
którego niewyraźna interpunkcja
przebija się ze środka zdania
tymczasem lato wygania młode ptaki z gniazd
na odległym brzegu ktoś gra na gitarze
ale wszyscy którzy mogli go słuchać odeszli
twoje myśli zaczynają taniec wzdłuż pięciolinii
za granicą nadbrzeżnych mgieł
w poprzek wysychających łęgów i rozpaczy
czasem wysoko spokojnie lotem doświadczonego jastrzębia
drżą czubki jodeł
ich istnienie w leśnym półmroku
cień pełen niedokończonych pragnień dociekań
wątpliwości
chęć ucieczki której zrozumieć nie potrafimy
obłędna melodia palców pozawiązywanych
w dopływy i odpływy morza
wysoko zawieszona poświata zabłąkanego księżyca
szeleści niczym porzucone papierki
od czekoladek
ale
nadchodzi dzień pejzaż załamuje się powyżej sztormowych fal
aż do samych kolan
rozumiesz odgadujesz to są sny
z których ktoś nakazuje ci uciec
czujesz się bezbronny
przywalony zimnym oddechem kosmosu
wchodzisz do przypadkowego ogrodu
niebieszczeją niezapominajki trwa owadzi koncert
zapach kwitnących drzew więzi twoje oczy
wśród rozwieszonych na gałęziach pajęczyn
zawieszony między światłem mrokiem i grzechem
drżysz
zapewne przestajesz oddychać
pod czujnym okiem pająka
jego cień i twój cień nakładają się na siebie
ten krzyk plami cały obraz
i zawsze obojętne światło gwiazd
nikt nie chce pozostać w tym miejscu
ze śladami historii najstaranniej wymazywanymi gumką
z zeszytów szkolnych
dobiega cię zapach żywicy
nasycony wyobraźnią drwala
niczym wilgotne wióry
upadają słowa jedno drugie całe akapity
słychać brzęk miśnieńskiej porcelany
którą ktoś nieopatrznie zrzucił na ziemię
twoje myśli pustoszeją jak wybudzony sen
tymczasem las ostygł
jakiś człowiek którego zgubiłem w dzieciństwie
wyszedł przed wielką orkiestrę symfoniczną
i z wniesionymi do nieba oczami umierał
to patetyczne
zawołasz uwięziony wśród strun starych skrzypiec
i tą odrobiną światła
która błądzi na skraju twojego głosu
więdną w nim wiosenne kaczeńce zerwane zbyt wcześnie
jesienny zapach liści chrzanu
puste domy których nie zasiedliła żadna wyobraźnia
próbujesz wejść do wnętrza jednego z nich
w smugach letniego popołudnia
obserwujesz przemieszczające
się odrobiny kurzu
twoja wyciągnięta przed siebie ręka
odnajduje fragmenty dzieciństwa
nerwowo rejestruje pojedyncze słowa
pozbawiona równowagi spada w dół wodospadu
już wiesz
pokój do którego zabłądziłeś jest zbyt ciasny
na jego kredowych ramionach wciąż szuka swojego miejsca
czyjeś natchnienie – nie jesteś w stanie go zaakceptować
to właśnie tak zapamiętuje się najdalsze pejzaże
zawiązane w blizny na własnych pragnieniach
cienie sosen w zimowe popołudnie
zbyt powściągliwe wobec własnych marzeń
i nadziei
tymczasem strumień wzdłuż którego brzegów błądzisz
skręcił gwałtownie
w jego aortach zastygły fragmenty krwi
z fascynacją obserwujesz jak ktoś bardzo odległy dotyka
swoją twarz być może przywołuje łzy
a później odlatuje z naszych piersi
jednym z tych niespokojnych i ciężkich lotów
jakie czynią późną jesienią klucze przemarzniętych żurawi