DARIUSZ PAWLICKI – ROZMOWY PRZY HERBACIE

0
112
Fot. Dariusz Pawlicki

      Pijąc herbatę (niektóre jej gatunki lubię niezmiernie), zawsze czarną i liściastą, bez żadnych dodatków, często przemieszczam się duchem w pewne miejsce. Jest ono położone bardzo daleko od każdego zakątka, w którym herbata jest uprawiana, za to blisko miejsc, w których zapisałem te słowa. Stoi w nim m. in. drewniane, okazałe domostwo mające w sobie wiele z polskiego dworu szlacheckiego. Z jego okien wychodzących na zachód, widać drzewa i łany trzcin rosnące nad Czarną Hańczą. Jej nurt nie jest jednak widoczny. Choć dom stoi na niewielkim wzniesieniu.

      W owym domu są dwa bardzo konkretne przedmioty, do których kierują się moje myśli podczas picia herbaty. Ale nie każdego, lecz takiego wyjątkowo nieśpiesznego, ceremonialnego. Owymi przedmiotami są stoły prostokątne wykonane z litego drewna. Pierwszy z nich, wyjątkowo duży, gdyż może przy nim zasiąść osiem osób, stoi w kuchni. Drugi zaś, mniejszy ‒ w pracowni właściciela posiadłości, której dom ów stanowi punk centralny: w przenośni i dosłownie.

      Gościem tego człowieka byłem dotąd czterdzieści kilka razy (oby na tym się nie skończyło!). I za każdym razem, przynajmniej raz jeden, piłem herbatę, w zdecydowanej większości zaparzoną przez niego.

      Równie często herbatę, zawsze parzoną w szklanym dzbanku i podawaną w szklankach, wypijałem w pracowni, jak i w kuchni. Ale należy zaznaczyć, że drugie z tych miejsc, nie służy tylko do przygotowywania posiłków i ich spożywania, ale także przyjmowania gości. Zwłaszcza tych mniej oficjalnych (dla oficjalnych przeznaczony jest salonik). Bo i rozmowy jakie są w niej prowadzone, należą do swobodnych. A jeśli chodzi o rozmowy gospodarza ze mną, to miało miejsce to, o czym William Hazlitt napisał, że „duszą rozmowy jest sympatia”. Nie, nie pochlebiam sobie.  

      Ów mieszkaniec okazałego domostwa nad Czarną Hańczą (miałem przyjemność poświęcić jemu, jak dotąd, dwa teksty) przykuwa moją uwagę, między innymi, dlatego, że nie ma w nim niczego z tego, co Jose Ortega y Gasset opisał następującymi słowami:

„Człowiek masowy to człowiek, którego życie nie ma wytkniętego celu, a on sam bezwładnie i bezwolnie dryfuje. Dlatego też niczego nie tworzy, choć jego możliwości, jego władza mogą być olbrzymie”.

     Osoba, o której właśnie piszę (niewykluczone, że jej nazwiska nie wyjawię do końca) jest wręcz idealnym przeciwieństwem „człowieka masowego”, w takim sensie, jakie temu określeniu nadał Gasset. A to dlatego, że w jego przypadku nie ma w ogóle mowy o dryfowaniu, gdyż widzi on przed sobą cele. Do tego jest niezwykle twórczą jednostką. A fakt ten, wynikający z licznych talentów i niezwykłej pracowitości, jak również starań, aby spełniały się rozliczne marzenia, owocuje osiąganiem wielu celów.

      Twórczość człowieka, którego próbuję opisać na tych stronicach, jest zróżnicowana. Obejmuje dokonania malarskie (obrazy olejne), rysownicze, graficzne, fotograficzne (wyłącznie fotografia czarno-biała), literackie (eseistyczne, poetyckie, diarystyczne), jak również edytorskie, które przybrały postać książek przez niego zredagowanych, wzbogaconych dobranym przez niego materiałem ikonograficznym (niejednokrotnie jego autorstwa), opatrzonych napisanym przez niego „Wprowadzeniem” bądź „Wstępem”. Ale aktywność ta nie przejawia się tylko w tym. Ma bowiem swój wyraz także na innych płaszczyznach, choćby społecznej. Na tych stwierdzeniach jednak poprzestanę (może tylko na razie), aby powrócić do picia/popijania/delektowania się herbatą w domu nad Czarną Hańczą. Jaka jest ona w smaku? Zawsze znakomita. Z racji jednak tej, iż bohater niniejszego szkicu przywiązuje wielką wagę do herbaty, jest jej smakoszem, musiała i musi być zawsze pierwszorzędnych gatunków. Woda zaś pochodzi z własnej studni głębinowej. Na moją ocenę smaku owej herbaty, niewątpliwy wpływ ma też aura towarzysząca jej piciu: atmosfera domu, jego wnętrze, tematy poruszane podczas rozmów, no i gospodarz… A to wszystko jest zapisane w mojej pamięci i moich kubkach smakowych.

      Ów człowiek, gdy zacząłem pisać ten tekst miał 85 lat. Teraz zaś ‒ a tekst nadal nie wygląda na skończony ‒ ma ich o 7 więcej. Ten „pierwszy” wiek jest poważny, zaś ten „drugi” – bardzo poważny. Mając na uwadze, choćby, tylko ten pierwszy można by spodziewać się, wycofania z wielu obszarów jego dotychczasowej aktywności (nie wspominając o wycofaniu całkowitym). Nic takiego jednak nie nastąpiło także w przypadku owych 92 lat. Można jedynie mówić o spowolnieniu. I to, oczywiście, wyraźnym. Rzecz jasna wymuszonym przez wiek. Ale sama wena twórcza nie doznała uszczerbku. Wola tworzenia, działania, daje o sobie znać w postaci kolejnych dzieł. A że obecnie bohater niniejszego tekstu potrzebuje 10 godzin na wykonanie tego, co 40 lat temu zajmowało mu godzinę, cóż z tego…? Kiedy będę miał tyle lat (jeśli, oczywiście, będę miał) też chciałbym mieć w sobie tyle energii; także tej twórczej.

      Gdy piłem kolejną herbatę ‒ a wypiłem ich już bardzo wiele w trakcie pisania tego szkicu ‒ przyszło mi na myśl, że nie ujawniając nazwiska człowieka, o którym wspominam, zasiewam ziarno wątpliwości w potencjalnym czytelniku. Wątpliwości dotyczących tego, czy aby wspomniany dom istnieje na pewno. A jeśli tak, to czy jego mieszkańcem rzeczywiście jest człowiek o wspomnianych rozlicznych talentach. Odznaczający się przy tym niezwykłą aktywnością. Podanie imienia i nazwiska sprawia bowiem, że człowiek staje się rzeczywisty, wręcz ucieleśnia się. Dzieje się tak niekiedy także wtedy, kiedy ma się do czynienia z nazwiskiem wymyślonym. Ale to, które podam, takim nie jest. Otóż człowiek ów nazywa się Andrzej Strumiłło. A wieś, którą zamieszkuje od 1984 r., to Maćkowa Ruda w gminie Krasnopol.

*

      Gdy picie herbaty miało miejsce w pracowni, każdorazowo poprzedzała je prezentacja dorobku z ostatniego okresu działalności goszczącego mnie artysty. W przypadku prac plastycznych były to grafiki, rysunki, jeśli zaś chodzi o edytorstwo – np. album Araby. Dzieci wiatru*, do którego Andrzej Strumiłło wybrał zestaw zdjęć, napisał „Wstęp”, publikację uzupełnił odręcznie napisanymi nagłówkami (charakter pisma jest jego „znakiem firmowym”). Niejednokrotnie miała też miejsce wizyta w galerii, jaka znajduje się na terenie posesji nad Czarną Hańcza. Najpierw było to związane z oglądaniem powstającego obiektu, czemu towarzyszyły opowieści na temat jego przeznaczenia, jak też kłopotów związanych z samą budową (głównie finansowych). Potem z prezentacją znajdujących się w nim prac, przede wszystkim dużych obrazów olejnych autorstwa gospodarza, jak też jego rzeźb (tak, tak, jest On także rzeźbiarzem).

       Ktoś mógłby stwierdzić, że Andrzej Strumiłło chwali się. Ja tego bym tak nie nazwał. Rzecz bowiem w tym, że nie pokazuje tego, co kupił czy otrzymał. Ale to, co stworzył. Nie kryje przy tym zadowolenia, gdy osobie oglądającej podoba się, któraś z zaprezentowanych prac. I to działa, moim zdaniem, na jego korzyść. No bo on, uznany artysta plastyk (i nie tylko artysta plastyk), swego czasu wykładowca malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, obdarzony tytułem profesora, nie żyje w ciągłym samozachwycie nad sobą, jako twórcą. Potrzebuje również potwierdzenia ze strony innych. I to nie tylko znanych czy też nieznanych twórców, ale w ogóle ludzi zainteresowanych kulturą w rozmaitych jej postaciach.

      Nie mogę wykluczyć jednak i takiej możliwości, że gdyby chodziło o innego artystę dokonującego takiej właśnie prezentacji, wzbudziłoby to we mnie negatywne uczucia. W przypadku Andrzeja Strumiłły jest jednak jak jest! Może na tę moją pozytywną ocenę, każdorazowo wpływa herbata pita przed, w trakcie bądź bezpośrednio po zapoznaniu się ze wspomnianymi dokonaniami gospodarza. A napój ten uzupełnia często konfitura własnej roboty, zwykle z czarnej porzeczki, podawana na spodkach. Ale najważniejsza jest rozmowa towarzysząca degustacji pod obiema wspomnianymi postaciami. Ma ona postać swobodnej wymiany myśli. Do tego siedząc przy stole pracownianym, co pewien czas, zmienia się obiekt zainteresowania: wzrok spoczywa na twarzy gospodarza, to znowu kieruje się ku obrazom, rysunkom porozwieszanym na ścianach, rzeźbom i naczyniom stojącym na szafkach i półkach, grzbietom książek ustawionych na półkach. Obiektem zainteresowania może być także to, co znajduje się za oknami: kilkanaście okazałych głazów narzutowych ustawionych na rozległym trawniku, okazały modrzew, kilka wysokich świerków, fragment otaczającego całą posesję niskiego muru zbudowanego z kamieni polnych, jak też brzozy i trzcinowiska nad Czarną Hańczą. Ten obraz może być jeszcze uzupełniony czerwoną tarczą zachodzącego słońca. Odbywszy taką wędrówkę, wzrok ponownie kieruje się ku twarzy okolonej siwą brodą…  A bodźce wzrokowe i umysłowe, jak też te smakowe nie przestają dawać o sobie znać…      

      Na koniec, odnośnie mieszkańca domostwa nad Czarną Hańczą, przytoczę taką oto myśl Tadeusz Kantora:

           „Malarstwo jest manifestacją życia”.

      Ową manifestację można śmiało rozszerzyć na inne dziedziny twórczości Andrzeja Strumiłły.

*

      Dalszego ciągu tej opowieści nie będzie – 9 kwietnia 2020 r. życie (ziemskie) Andrzeja Strumiłły zakończyło się. Miał 92 lata i pół roku.

      (28 grudnia 2019 r. z gospodarzem domu nad Czarną Hańczą spotkałem się po raz ostatni. O tym, że ono takim właśnie może być, nie pomyślałem. Przyzwyczaiłem się bowiem do tego, że On jest. Podczas tej wizyty obejrzałem m. in. Azję. Sacrum/Asia. Sacrum ‒ wydaną ledwie miesiąc wcześniej, przez Fundację Terytoria Książki, piękną dwujęzyczną publikację. Jej ,,koncepcja wydawnicza, fotografie, tekst, projekt graficzny” są autorstwa Andrzeja Strumiłły. Herbatę oczywiście piliśmy.)

Fot. Dariusz Pawlicki

      * Tadeusz Budziński, Araby, Dzieci wiatru, red. A. Strumiłło; Wydawnictwo Libra, Rzeszów 2007.

________________________       

Reklama