Honorata Sowa – JAŚNIE PAN SZEF

0
67
Maria Wollenberg-Kluza - "Tryptyk"

 Był taki przedwojenny  film: „Jaśnie pan szofer. Znam go zaledwie z tytułu, bo nie jestem aż tak wiekowa, bym miała okazję widzieć go w kinie, ale coś mi świta, że grał w nim Eugeniusz Bodo.

 Tytuł filmu zawiera pewną sugestię, która przyszła mi na myśl, gdy ostatnio przewaliła się przez media fala dyskusji po nagłej dymisji pewnego redaktora z powodu mobbingu wobec podwładnych. Okazało się, że nie on jeden taki. Inni  też coś mają na sumieniu. A ja powiem, że często widywałam przełożonych, którzy zachowywali się niczym pan na włościach wobec swoich parobków.

Parobków, jak parobków, ale już Stefan Żeromski opisał w swych Dziennikach jaśnie panów z niewielkich nawet majątków, którzy  o nic, tak tylko dla pokazania siły, prali poddanych chłopów po  gębie. I to w jego obecności, wtedy jeszcze nie sławnego pisarza, a   biednego guwernera, uczącego paniczów z dworu. Jaśnie pan bił chłopów na pokaz, chwaląc się, że tak  trzeba na wszelki wypadek, aby utrzymać posłuch.

Nieraz ta scena mi się przypomina, gdy obserwuję poczynania ludzi na stanowiskach dyrektorów, kierowników, ordynatorów, naczelnych czegoś tam itd.

Pewna nauczycielka opowiadała, że odkąd grono pedagogiczne wybrało na dyrektora kolegę spośród nich, on na wstępie oznajmił, że odtąd nie powinni zwracać się do niego  po imieniu, ale” panie dyrektorze”. Gdy następnego dnia poszła z nim po zamówione w księgarni książki, całą drogę dźwigała ich stos sama, a on jako dyrektor, już nie pokwapił się jej pomóc, choć wcześniej nosili je oboje, na cztery ręce. Teraz on szedł dumny z pustymi rękami, a ona uginała się pod ciężarem. I odtąd świeżo wybrany przez kolegów szef stał się sztywny i nieufny wobec kolegów, jak władzy wypadało.

Znałam  podobnych wielu. Płci obojga. Jeden jak przyszłam do pracy, oznajmił, że  przychodzimy na dyżur tak  godzinę później. Może pamięć mnie zawodzi i chodziło tylko o pół. Ale wychowana w rygorach czasowych nie zdążyłam jeszcze skorzystać z tego przywileju, gdy wkrótce punkt czternasta powitał mnie, biegnącą od autobusu, już w drzwiach, a na liście obecności obok mego nazwiska  stał jakiś pytajnik. Zawróciłam pędem do niego  i  mówię, że przecież zaczynam punktualnie i już jestem, a on, że się spóźniłam, bo o czternastej powinnam już zacząć pracować, a nie dopiero wchodzić do drzwi jeszcze w płaszczu. Wtedy mu przypomniałam o tej pół godzinie luzu, z jaką wszyscy tu niby przychodzimy i wychodzimy, a on zarechotał: „O, dała się pani nabrać!” Ładne mi żarty!

 Kilka tygodni później  wzywa mnie od razu po przyjściu – bez spóźnienia o godzinie 14.00 –  żeby  oznajmić, iż przyszli do mnie zamówieni ludzie o godzinie dziewiątej rano i długo czekali, a mnie nie było. Mówię, że pracuję od czternastej, a on, ze zamówiłam ich na dziewiątą rano, to powinnam być. Zaglądam w dziennik, a tam stoi jak był moim pismem: „g15” czyli zamówieni na trzecią po południu. Szef dobrze wiedział w jakich godzinach pracuję, bo śledził każdą minutę, gdy spóźnił się autobus, ale udał, ze to „g” bierze za 9. Cóż mu szkodziło mnie postraszyć, że coś jest nie tak. Przecież się nudził. Ale temat zaraz upadł, bo w drzwiach pojawili się zamówieni ludzie, a szef – czyhający na grzechy podwładnego – ulotnił się cichcem. Potem zauważyłam, że takie czyhanie było jego niemal jedynym zadaniem, jakie skrupulatnie wypełniał. Koledze, który spróbował walczyć o swoje i nie dając rady, zwolnił się, nawet na pożegnanie demonstracyjnie   nie podał ręki. A ja się nawet  nie pożegnałam. Kilka lat później bardzo się przestraszyłam, gdy szukając dodatkowej pracy, trafiłam do gabinetu, a tam był… on. I chyba raz jeden, jedyny, sprawił mi wielką radochę, mówiąc, że pracy nie ma!  Uciekałam uszczęśliwiona. Jeszcze z tej radości kupiłam sobie po drodze książkę.

Jeszcze gorsze na stanowiskach szefów bywają kobiety. Te to dopiero miewają humory i chimery. Z samego rana podwładni, a najczęściej podwładne, bo w mieszanym gronie szefem zostaje zwykle mężczyzna, przekazują sobie szeptem prognozę na dziś, czyli nastrój szefowej. Jeśli zły, to lepiej  nie wchodzić jej w oczy. Ale zły miewa taka najczęściej.  Bo szefowej wolno tak! Wolno jej wszystko. Krzyczeć, być niesprawiedliwą, wykańczać psychicznie. Do takiej bez kija ani rusz. Ale tu mądrość powiedzenia jest błędna. Nigdy z kijem! Tylko pokornie, najlepiej na klęczkach. Albo tak, jak robią to jej „uszy”, czyli osoby zaufane.

Mam taką zaufaną w pamięci. Powiedzmy: Filomenę. Jak tylko widziała gdzieś dwie rozmawiające osoby, zaraz się przyłączała i  zaczynała nadawać na szefową. Nie dawaliśmy się na to nabrać, ale ona potrafiła sobie to i owo dośpiewać do tego, co przyuważyła w czyimś pokoju, lub odpowiednio zinterpretować czyjeś półsłówko, przytaknięcie. I zaraz szła po coś do szefowej wcale się z tym nie kryjąc, tylko potem ta szefowa wiedziała o wszystkim, nawet o tym, czego wcale nie było. A wiec Filomena była takim „uchem” szefowej. I potrafiła artystycznie kłamać.

Taka historia powtarza się w każdym zespole. Na szczęście bywają i pozytywni szefowie. Znam też takich.

Kiedyś modne były badania stosunków międzyludzkich w zakładach pracy. Robiono z tego artykuły oraz książki. Wyróżniano na ogół trzy style kierowania ludźmi: styl autokratyczny, demokratyczny i trzeci – nie pamiętam nazwy, ale chodziło o szefa nazbyt pobłażliwego, który nie daje sobie rady z podwładnymi i nieraz przepłaca  zawałem za „przyjemność” dyrektorowania. Autokrata trzyma  wszystko mocną ręką i nie bardzo liczy się z podwładnymi, a oni – oprócz tych „uszu” nie lubią go. Demokrata to ideał, swe decyzje uzgadnia z podwładnymi, nie jest złośliwy ani mściwy, szanuje każdego.

Zdarzało mi się  mówić o tym do kadry kierowniczej. Potem panowie oraz, rzadsze w tym gronie – panie, lubili na ten temat podyskutować. Trochę bronili szefa pierwszego typu, który niby trzyma wszystko „za mordę”, ale ma porządek i posłuch. Natomiast siebie z całym przekonaniem uważali z szefa demokratę, co to dba o wszystkich sprawiedliwie i nikogo nie krzywdzi. Po prostu wiedzieli, że tacy powinni być. I przekonywali o tym nawet ci, co za ich plecami mówiono o nich: drań.

Pewien dyrektor stawiał sekretarkę na balkonie, aby notowała, kto i na jak długo wychodzi z biura. „A jak musi wyskoczyć tylko do sklepu obok po cukier do herbaty?” pytałam. A on zapewniał, że sam wypił by herbatę bez cukru, a na drugi dzień przyniósł   go z domu.

Nie dyskutowałam, choć wtedy jeszcze powszechnie herbatę czy kawę słodzono, a w biurze pito jej dużo. Tylko niedługo okazało się, że ów wielce poprawny jegomość ma na sumieniu dużo poważniejsze występki. I większe kłopoty. Ale co to szkodzi pokazywać się jako niby ideał. Zresztą każdy chyba ocenia sam siebie lepiej niż mówią o nim inni.

 Pewna szefowa też miała niezłe wyniki w pilnowaniu dyscypliny podwładnych. Raz pochwaliła  się, że  wyrzuciła z pracy podwładnego, bo jak był w delegacji, zadzwoniła do niego za 20 trzecia, a jego już tam nie było. 20 minut przed końcem! Powinien byś do trzeciej, zero-zero!

Była bardzo akuratna. Tylko sama często mówiła, że wychodzi do komitetu (PZPR) i raczej nie wróci, a  widziano  ją…np.  u fryzjera.

Jak kobiety potrafią być zacietrzewione w swych racjach, opowiem poprzez epizod z zagranicznych podróży. Przed laty wracaliśmy z mężem i dziećmi z Budapesztu do kraju. Wczesnym rankiem mąż zaproponował, żeby zamiast jechać prosto, wstąpić jeszcze nad Balaton. Znał te tereny, bo bywał tam tygodniami na praktykach studenckich i potrafił się nawet dogadać w kawiarni tak, że kelnerka tylko się uśmiechała, lecz kawę i coś do niej przyniosła jak chcieliśmy. Zobaczyliśmy więc  Balaton i ruszyliśmy w drogę powrotną. Raz tylko, już w Czechosłowacji, zabrakło nam benzyny, ale życzliwy Czech nas poratował, tak samo, jak my kiedyś czeskie małżeństwo w Polsce. Chwilę później nasz wybawca został zatrzymany przez ich milicję, a my również. Za przekroczenie szybkości, co wykryli, stojąc na pomoście nad szosą, a jechał nas sznurek pojazdów i wszystkich capnęli po kolei. Czech płacił papierowymi, a mąż długo wygrzebywał z kieszeni jakieś brzęczące drobniaki, więc służbowy pan zniecierpliwiony, kazał nam jechać i upiekło się nam. Nie na długo. Nasz żółciutki maluch  odmówił posłuszeństwa przed samą granicą w Cieszynie. Kolejny życzliwy Czech podskoczył nam do pomocy. Aby dostać się do czegoś tam w silniku -z tyłu – należało powyrzucać na ziemię większe bagaże i różne drobiazgi.  Na szczęście plac wokół nas był całkiem pusty, tylko już się ściemniało i należało coś z tym zrobić pospiesznie. My zmęczeni do cna, dzieci śpiące, ugniecione w środku pomiędzy torbami. Mąż z uprzejmym Czechem próbowali auto uruchomić. Ja pilnowałam bambetli wychudzonych na ziemię. Nic z tego. Auto uparło się nie ruszyć. I nagle nad naszymi głowami zaczęła wrzeszczeć jakaś przechodząca tędy kobieta, że tu nie wolno stać! Nie była kimś z personelu tego pustego placu i dobrze widziała, co z autem, ale nie reagowała na nasze usprawiedliwienia i darła się wniebogłosy. Jakby to jej działa się osobista krzywda. Mordowano ją czy gwałcono. Wtedy Czech zaproponował, że pomoże nam dopchnąć samochód te 300 m do granicy, zostawimy po drugiej stronie, pójdziemy do hotelu i rano wezwiemy pomoc. Tak zrobiliśmy. Może nawet było mniej niż 300 m do pchania, ale pchaliśmy ochoczo, aby przestać słyszeć drącą się jeszcze za nami babę, że tu nie wolno! Przypomniało mi się to niedawno, bo ona bardzo mi kogoś w swej zapiekłości przypomina.

Tak, ludzie bywają różni. Każdy ma w sobie  tyleż skłonności do dobrego,  co i złego. Dlatego my wierzący oczyszczamy się z grzechów przy spowiedzi i pokucie. Niewierzący poprzez psychoterapię. Gdyby nie to może byłoby jeszcze gorzej.

  Te wszystkie nieporozumienia, animozje, mobbingi, istnieją w każdej grupie ludzkiej, wśród sąsiadów, w rodzinach w przypadkowych zbiorowiskach, a już szczególnie w internecie, gdzie łatwo komuś przyłożyć, myśląc, że się jest anonimowym. Tylko ostatnimi czasy to zło między ludźmi jest  dużo bardziej nasilone, bo zatruwa je jeszcze nienawiść, jaka sączy się zewsząd i zatruwa nas jadem.

Mamy trudne czasy. Najpierw przyszła pandemia koronawirusa, potem, gdy z tego powodu zamykano zakłady pracy, szkoły i co tylko było można, nastąpił kryzys ekonomiczny, a wreszcie przyszła wojna na Ukrainie. Trzeci rok wisi nam nad głowami strach, co będzie dalej. Ludzie cierpią, nie radzą sobie psychicznie, umierają im bliscy. Łakniemy wszyscy spokoju i odrobiny pociechy, że to zło wreszcie się skończy i będzie lepiej. Nadzieją napawają działania rządu w celu poprawienia życia obywatelom: pieniądze na dzieci i dla seniorów, obniżka podatków itd. Ale wojna trwa. Covid całkiem nie przeminął. A zło wypływa z innej strony. Od ludzi, którym potrzeba władzy przyćmiła rozum.

Na każdym kroku widać, jak się ktoś lubuje w swej władzy. Od jaśnie pana kierowcy autobusu, który pokaże, kto tu rządzi, i nie zatrzaśnie drzwi dobiegającemu, wpuści starszą panią nie tymi drzwiami, co należy, poprzez urzędnika  wrzucającego czyjeś podanie z plikiem, mozolnie gromadzonych załączników, do najniższej szuflady, gdzie sprawy same   się załatwiają, póki  petent się „specjalnie” nie  upomni, po  najważniejszych, którym marzy się być ponad, ponad, wszystkich, nieważne, chcą go, czy nie. Ach, jak ta władza kusi! To  tacy rozpalają żądze walki z przeciwnikami u maluczkich. Niejeden idzie w to owczym pędem, choć nie wie dobrze, o co chodzi. Ale szef go woła. Przywódca. Przewodniczący. Tak w małej społeczności, jak i największej.

Podobno z żądzy władzy nigdy się nie zdrowieje, ale jeszcze nikt nie zdobył jej na zawsze. Zwiedzałam kiedyś miejsce, gdzie spoczął Aleksander Wielki. Miał zaledwie 30 lat. Wkoło grobu pamiątki jego chwały. I cóż mu z tego?  Zdążył choć być szczęśliwym?

Honorata Sowa

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko