Marek Jastrząb – Wiktor

0
160

Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie na dystans. Tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdyśmy się poznali, siedział tuż przy tablicy, a ja – stolik za nim, tak, że zobaczyłem jego twarz dopiero na przerwie. Z początku nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Lecz całe to odczucie uległo zmianie, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa o mojej kontrowersyjnej prezencji, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem. Przyjąłem bez sprzeciwu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, byłem nieoswojony z życzliwością. Bałem się jednak odmówić, zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że bez odrazy wdycham dym i dopiero po dzwonku pojechałem na salę.

I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami: upychałem wszystkich do jednej przegródki. Odkryłem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki, a przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nimi. Później wspólny papieros stał się tradycją naszych monosylabowych spotkań.

Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie. Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź. Inni tak, reszta była odpytywana: popisywała się i wpadała na nieuctwie. Natomiast on stronił od wyrażania poglądów i początkowo sądziłem, że ich nie posiada. A kiedy już zdecydował się odezwać, zyskałem pewność: dysponował niejednym.

*

Już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę. Byłem zasadniczy, nieugięty, pełen skamlącej elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem, przekonywałem, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował; przecież chce, bym miał znajomych. Wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest „taki jakiś” i nie kończyła – jaki. Co miała na myśli, pozostawało zagadką. Chyba nie godziła się, że zajął moje serce, a może były tego inne powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, prześcieliła łóżko. Przygotowała kawę, były ciasteczka, zezwoliła nawet na muzykę i spotkaliśmy się.

Przyszedł odprasowany i ogolony. Dla mnie miał notatki, coś jakby ściągi z zaległych lekcji, Mamie przyniósł wiązankę, ponudził z nią o upałach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszkał też wyrazić się o ekologii. Wspomniał o genach i Emilu Zoli, co było lekkim przegięciem, bo choć Mama czytała to i owo, biedny Emil nie nadawał się do dłuższej konwersacji, a genetyka należała do jej słabszych stron, odniósł więc mizerny efekt.

Naprawił swój błąd, zagadał go przytomnie, szybko i chytrze nawrócił do rozważań o nieśmiertelnej pogodzie, aż Mama zeszła z pomnika i podążyła do kuchni. A gdy nareszcie zostaliśmy sami, mogłem pokazać mu zawartość zdezelowanego odkurzacza pamięci,  komputera marki „fiut”, składaka opatrzonego mianem „ostatni dzwonek”.

Wyciągnąłem też swoje zbiory. Pokazywałem wielobarwne obrazki z przyrody, śmieszne zwierzątka żyjące w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyrażał uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad różnorodnością form istnienia. Lecz już w trakcie oglądania scen z życia ssaków i pluskwiaków, po zapoznaniu go z ich zwyczajami, gdy przeszedłem do bibliotecznych działów z literaturą, malarstwem i muzyką, przerwał mi dotychczasową prezentację i rzekł, że w chwilach wolnych od zajmowania się duperelami, czyta niemało i trudno mu rozgryźć, dlaczego musi to aż tak długo trwać, czemu z taką mordęgą przebiegają w nas procesy uczenia się subtelności, szlachetności i człowieczeństwa, natomiast wielokrotne powtarzanie tych samych błędów idzie nam gładko i bez zastrzeżeń.

My, żarłoczne pasożyty wyposażone w baniak z inteligencją, dysponujący nieważnym bąblem umieszczonym na wierzchołku naszego cielska, my, obdarowani naroślą nazywaną mózgiem, my, zdobywcy i grabieżcy, nie mamy prawa porównywać się do zwierząt, i gdyby to od niego zależało, zakazałby ludzkiemu robactwu pełzania po Ziemi, a mówi mi o tym jako żarliwy humanista po literackim technikum.

Ludzie, twierdził, nie potrafią żyć bez wojen. Uwielbiają gramolić się na pomniki dla zdobywców. Podbijać wraże tereny i gnębić cudze połacie. Jego zdaniem, świat nie miał nigdy inklinacji do roztropnych działań, zazwyczaj przedkładał ekonomiczną rozpustę chęci nad awitaminozę logicznych możliwości. Co wszelako nie przeszkadzało ludziom umierać za jego aktualne hasła, tracić energię, dobytek i zdrowie w walce o obronę jego transparentów, występować, miotać się i zagrzewać do boju.

W tym celu skrzykiwano zmęczonych nędzą i głupotą. Wiadoma sprawa, nędzą własną, a głupotą wrogów. W tym celu rzucano przed ludzi ochłapy pieśni nawołujących do wyrównywania krzywd. Jednoczących armie sprawiedliwych i dających, komu trzeba, należny odpór.

*

Nie podejrzewałem go o wygłoszenie takiej ilości oskarżeń. Toteż pro forma i dla uspokojenia atmosfery, nie kontynuując niebezpiecznego wątku, dyskretnie tylko mówiąc, że zdarzają się wyjątki, ludzie wiedzący, do czego służą mózgowe fałdy, pokazywałem mu swoje ukochane zdjęcia, przedstawiałem kopie rzeźb i portrety filozofów, kasety z lekturami, wirtualne książki do czytania i słuchania, a Wiktor poddawał się wyciszeniu, łagodniał i nagle otworzył się. Zmienił temat: przeszedł na osobiste wyznania i zaznaczył, że nie spodziewał się znaleźć u mnie aż tak dużego archiwum. Jest otumaniony jego rozmiarami i jeśli mu pozwolę, to będzie do mnie zachodził częściej.

Oczywiście, nie miałem zastrzeżeń, a i Mama zdążyła się do niego przekonać. Poczęła nawet wyrażać się o nim lepiej. Gdyż z Wiktora był nie lada spryciarz: wiedział, jak z nią rozmawiać. Wyczuł, że jest chciwa na komplementy i z premedytacją zarzucał ją „duserami”. Nic zatem dziwnego, że wkrótce stał się powszednim gościem, niemal domownikiem nocującym u nas. To znaczy, w moim pokoju, gdzie Mama wstawiła łóżko po ojcu.

*

Często, podczas nocy, prowadziliśmy wstępne, relaksacyjne gadki o niczym. Układaliśmy się w hamletowskich pozach i rozprawiali o gęsiach na łańcuchu. Co nas prowokowało do krzykliwej wymiany zdań lub co nas dołowało, bo po każdym krasomówczym bajdurzeniu, uderzaliśmy w czułostkowe tony z emfazą w tle.

Rezultatem owego uderzania było to, że po paru godzinach intensywnej gadaniny, padaliśmy z wyczerpania. Ja wkrótce zasypiałem, on zrywał się z legowiska skoro świt i cwałował do pracy. A kiedy wracał, zaczynaliśmy od nowa. Nigdy nie mówił, gdzie spędza godziny pomiędzy pobytami u mnie. Pod tym względem zachowywał milczenie. Lecz był tajemniczy nie tylko w tej sprawie, bo i w kwestii rodziny, bo i tego, gdzie mieszka, jak mu leci.

Raz tylko wyrwałem z niego coś w rodzaju wyznania: oznajmił, że lubi sobie połazić to tu, to tam. Ogląda ludzi stłoczonych przy wystawach. W skupieniu przystaje przed witrynami księgarń, antykwariatów, sklepów z pozłacanymi drobiazgami. Zerka na tytuły książek, których nie będzie miał. W uśmiechach i przeprosinach ustępuje miejsca przy oknie, w którym odbijają się kałuże i sylwetki tłoczących się obserwatorów. Odchodzi w ciszy, znika w tłumie. Na podwórzu jakiegoś domu, skryty za śmietnikiem, podziwia mrok i przelotny deszcz. Deszcz wkrótce obumiera i ulice zaludniają się na jego cześć, jak gdyby tylko po to, by miał znowu kogo przepraszać i komu się kłaniać.

*

Jednego wieczora siadł przy moim łóżku, chwycił mnie za rękę i oznajmił, że musi ze mną pogawędzić. Zaczął od filozoficznych rozważań o czasie. Trochę mnie to zdumiało, bo czas nie stanowił przedmiotu naszych dotychczasowych gadek. Byłem jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, toteż zamieniłem się w przysłowiowy słuch.

Popatrzył na mój księgozbiór i oznajmił, że przeczytanie tak dużej dawki tekstów jest uzależnione od ilości posiadanego czasu. Osobiście nie należy do gatunku zapobiegliwych i zdaje sobie sprawę, że za mało chodził wokół swoich interesów. Ale podkreśla: trudno znaleźć człowieka, który by nie chciał odkryć sensu swojego życia. Nie tego, że jest Wielki i Nieodzowny, dysponuje charakterem ze spiżu, ma zagwarantowany czas istnienia, bo na taką opinię zasługuje tylko dureń, tylko, jak być człowiekiem skazanym na uczciwość, gdyż ciągle słyszy, że kto nie wrzeszczy na swój temat, ten nie istnieje. Innymi słowy: kto nie zarabia, ten jest fajtłapa, a kto jest fajtłapą, ten zamiast „witaj, kasa” słyszy „żegnaj, rozum”.

Zacznie od zerwania z dotychczasową pracą, bo chce zmienić swoja egzystencję. Być jak ja, tyle że bez bonusów w postaci chorowania. Chciałby też poznać Historię, krainę bezkresu dziejów, otwartą dla mnie, a dla niego wciąż hermetyczną. Chce  też poruszać się po niej swobodnie, bez gorsetu faceta gmerającego w bajkowej szafie.

*

I tak sobie siedzieliśmy, w ciszy i milczeniu, gdy nagle oznajmił, że się wyprowadza. Wątpi, czy kiedyś tu wróci, jednak nie ma innego wyjścia, tylko zmienić klimat. Odkrył w sobie naturę włóczykija. Z pracy zrezygnował. Zanadto go absorbowała. Podejmie w innym mieście, lecz będzie to nic poważnego, może na wolnym powietrzu, strzyżenie trawników, malowanie ławek, robótka w zoo czy cokolwiek dorywczego. W takim razie czas się żegnać i jako wykwalifikowany powsinoga dziękuje nam za wszystko, a zwłaszcza za to, że nie pytaliśmy o rodzinę.

Miraże

Przekleństwo jego wolności polegało na tym, że nie potrafił przestać o niej mówić. Jakby to powracanie cokolwiek zmieniało, nabierało  sensu!  Ale nie. Obawiał się, że nic z tych rzeczy. Nie wskrzeszą jej żadne dywagacje; miał nadzieję, że o niej zapomni; ostatecznie tyle jest innych kobiet. Czekają, lecz czy mógłby być dla nich interesującym obiektem? Tuziny dziewczyn, a każda bez jej uroku.

Nie miał ochoty na ich poznawanie. Randki budziły w nim sprzeciw. Nie miał ochoty na cierpliwe słuchanie uroczych kłamstw, wymówek, plotek wypowiadanych półszeptem, zwiewnym szwargotem intymnych afer. Pocieszał się, że tak wiele jest innych kobiet! Różnych od niej, chętnych zdobywania mężczyzny, którego by hodowały na wzór i podobieństwo swoich wyobrażeń. Stuprocentowych babonów zdolnych do odfajkowania flirtu. Całe mnóstwo dziewczyn marzących o facetach przyszpilonych do pantofla, wyselekcjonowanych spośród miliona, że myśląc o nich, martwił się, czy kogoś nie poznała. I wówczas błądził ulicami. Odwiedzał bary, knajpy, mroczne zaułki w padającym deszczu. Miasto szydziło z niego, traktowało, nieprzyjaźnie, wrogo.

Wyobrażał sobie:  wtulona we własne wspomnienia, może też go szuka i ma identyczne problemy.  Wyobrażał sobie: jej oczy, jej charme, uśmiech, przyzwolenie na pieszczoty, na swobodne błądzenia rąk, na swoje trafiania w miejsca sprawiające, że drży, że jest piękna, oddana i wyzwolona. Jak przez jej ciało przebiegają dreszcze, jak nerwy, ułożone w jednolity system połączonych naczyń, współbrzmią z jego.

Miasto dyszało nieprzerwanym rytmem urojonej namiętności. Wtedy wołał w czeluście bloków kamiennej dzielnicy przypuszczając, że go słyszy. Gdzie jesteś, kiedy wrócisz, krzyczał. Lecz ściany odpowiadały milczeniem.  Myślał, że co było, to przeszło, nie ma dni, lat, miesięcy, nadszedł  nowy etap; mógł przewidzieć, jak się to skończy.

Place, inne nazwy wąskich ulic, parki z odmalowanymi ławeczkami, drzewa bez liści zwiastujących ciepło, jej kapryśne wargi, ludzie uciekający przed deszczem, wystawy przeładowane niedostępną feerią zbyteczności, inkrustowane przedmiotami zawiniętymi w światło neonów, w ten sam, co zwykle, nastrój preludiów, zerwań i przeprosin, w te same iluzje, świergot wystraszonych wróbli, zmoczonych czekaniem na skroplony antrakt, te same, dziewczęce sylwetki omijające kałuże. Ich nasączone wodą twarze, kobiety w zabłoconych kozaczkach z wyprzedaży. Nieprzemakalne, słabe, czego się nie da stwierdzić przed rozebraniem, ich podszyte wiatrem kurtki, ich dłonie zniszczone dźwiganiem niespodzianek. Poznawał; oto był świadkiem mijających obrazów, impresyjnych wedut żywcem przeniesionych z innego świata, świata bez niej.

*

Od tamtego czasu sporo się wydarzyło i zapominał o niej z taką intensywnością, z jaką poprzednio szukał jej miraży. Aż pewnego dnia zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał śpiewny głos kobiety. Należał do osoby, o której nie słyszał od lat, której spodziewał się nigdy więcej  nie ujrzeć.

Kobieta o bezkształtnej twarzy, obliczu tkwiącym w jego wyobraźni w sposób zamazany, pojawiła się znowu i przybrała kształt tej, którą niegdyś usiłował kochać.  Mówiła, donośnie modulowanym szeptem, paplała o czymś, co może i było dla niej istotne, co go teraz jednak obchodziło niewiele. Jej gorączkowy, przerywany suchym kaszlem głos, podniecił go na nowo, ekscytował po dawnemu, prowokował do snucia tasiemcowych wspomnień., do słuchania.

Kiedyś należał do ukochanej, w nim zawierało się jego natchnienie. Dziś głos ten kojarzył się z chęcią rewanżu za niepotrzebną pogoń. Lecz skoro zabrzmiał w słuchawce, skoro odnalazł go wśród obcych ludzi, w obcym mieście, chwile krótkiego szczęścia i długotrwałych zgryzot – powróciły; mieszając się ze sobą,  rozdrapując zasklepione rany. 

Nie pamiętał, o czym mówił naprawdę, natomiast pamiętał, że chciał wtedy umrzeć ze wstydu: natychmiast, w miarę cicho, tak, by nie usłyszała szarpiących nim cierpień.

Jutro też jest dzień

Przemieszkiwał hen, pod samiuśkim lasem, tuż za docierającym do niego, niekiedy cichym, a na ogół hałaśliwym echem życia: w miejscu idealnym dla mizantropów. Co miało swoje niewątpliwe plusy i minusy. Minusów jednak było mniej, gdyż ze względu na odległość i trud pokonywania dystansu od metropolii, czuł się lepiej niż ci, co do niego przybywali. Co, gdy chcieli trafić do jego pustelni, musieli zaryzykować, że zastaną zamknięte drzwi i opuszczone rolety. Dziękował więc za spadkową chatynkę, za istny pałac umożliwiający mu powroty z odwiecznych zmartwień. Powroty do krain świętego spokoju.

Przedtem nie troszczył się o dom. Nie poświęcał mu czasu. Poprzedni nie miał dla niego znamion realnych. Był zaledwie marzeniem, które często fosforyzowało w nim silniej. Zwłaszcza gdy wieczorkiem, po pracowitym dniu, siadywał na tarasie i patrzył w las. Albo jak leżał na kanapie i obserwował mrugające zmiany barw telewizora, zamyślony nad tym, czy jego życie ma jeszcze sens. Albo, gdy pytał swojego drugiego ja, czy może sensem tym jest wiosna, ta nieustannie rześka pora zadziwienia naturą, ów późny czas wrażeniowej osmozy? 

Moment przenikania przez biologiczne narodziny zmian? Przeobrażeń zachodzących w nieosiągalnej przyszłości? A może ten sens życia wyrażał się brakiem widocznego sensu, codziennym padaniem na nie swoją twarz,  rutynowym podnoszeniem się z nie swoich klęczek?   

*

Gdy po dziadkach odziedziczył niepokaźną chałupinę, kiedy się z nią utożsamił i  kiedy stał się właścicielem podpiwniczonego dostatku, nie było rzeczy, której by nie zrobił, by uchronić się przed wizytami nieproszonych gości. Niechcianych, bo każda ich wizyta łączyła się z bólem, z rozdrażnieniem, napadami wściekłości i połykaniem mnóstwa uspokajających kropli. Bo zdawał sobie sprawę, że poprzednio prowadził jedwabne życie idioty. Osobistości przegranej, która do wszystkiego się przyczepiała. Chciała o wszystkim decydować i na wszystko mieć wpływ.

Wcześniej zaperzał się, a kiedy już się wykrzyczał, przechodziło mu całe to histeryczne napięcie i zaczynał z innej beczki. Potulny, uwolniony od zalewającej go krwi, zasklepiał się we własnym świecie i coraz niechętniej pokazywał się na zewnątrz. Nie cierpiał doradców, ekspertów, dyrygentów, reżyserowania cudzego życia, obcych i podniesionych głosów. Nawet szeptów nie w porę. Teraz mało co go interesowało. Chował się przed problemami, które przestawały rozwijać się zgodnie z jego przewidywaniem. Był z nich wyłączony, znajdował się na krańcach tego, co go jeszcze pasjonowało. Zakończył w sobie pewien maniakalny etap doświadczeń i rozpoczął nowy: porzucania rzeczywistości.

A dzisiaj? Z trudem przyznawał się do swojej niecierpliwości: uwidoczniona i znana prawda o niej, była zaledwie fragmentem, częścią wyimka prawdy. Passusem z pewnością nie tłumaczącym go z zacietrzewienia. Z rozdrażnionego reagowania na otoczenie. Z tej prawdy, że jest cholerykiem.

Tak o nim myślano, a on, z różnych przyczyn, nie chciał zmieniać im krzywdzącej go opinii. Bo choć gdy po chwili niekontrolowanego wybuchu, miotania najgorszymi wyzwiskami, a czasem, oskarżeniami nie trzymającymi się kupy – przenosił się do swoich spraw, cichł na dłużej i sprawiał wrażenie skruszonego, to przecież, mimo tych wściekłych prób zaprzeczania faktom, pozostawał człowiekiem raptownym.

*

Piątek nie budził w nim zaufania. Gdy, jak zwykle, uważał się za skończonego, przynosili mu telegram z przymusową propozycją wyjazdu do miejsc znanych z autopsji lub realnego cierpienia. Wręczano mu skierowanie do następnych udręk i dawano wolne od wyciszenia.

W czwartki nie wychodził też. Chyba, że do pobliskiego lasu. Zasłaniał się wtedy reumatyzmem lub pretekstami w rodzaju kwękającej pamiątki po borowinie. W środę zdarzał mu się bezrobotny facet z elektrowni,  blady jakiś, wymięty, no i te jego znoszone ręce; wścibski i szalenie bystry w rozglądaniu się po jego chudobie: tu spojrzy, tam zajrzy i od razu wie, czy warto posiedzieć, czy ma szansę wkupić się w jego przychylność, czy kto gdzie mu co da: na drogę, na podręczną tacę czy do zrozumienia.

Zaś w poniedziałek – w ten szewski czas, jak najbardziej; to był wymarzony dzień na przechadzki. Dzień prawie że stykający się z niedzielą (jakkolwiek niedziela, to irytujący gwar, odświętny deptak. Wyłażenie  z nor i barchanów podstawowych komórek, drałujące przodem bachory uzbrojone w baseballowe kije na niegrzecznych przechodniów, z tyłu, niczym surykatka na warcie, uważna, nadęta, upierścieniona i w pretensjach – szyja rodziny).

Zatem w poniedziałek. Lecz nie jesienią. Jesień stanowiła dla niego za bardzo oślizłą porę roku. Przenikliwe zimno, drobny deszczyk, wczesna ciemność, rześkie i pochmurne wstawanie, były to przyczyny narodzin jego chandry.

Co innego wiosną. Wiosna proponowała mu wycieczki do lasu i barwy zieleni zroszone czystością. No i chodzenie po czymś, co do teraz nosiło nazwę łąki.

*

Gdy tak szedł przed siebie, w pierwszy dzień wiosennego tygodnia, nie myśląc o niczym szczególnym, widok domu w środku polany sprawił, że jego nogi same skierowały go tam, gdzie ostatnio był z ładnych naście lat temu. Rozczulający widok szkraba z przeszłości, niespodziewanie nałożył się na chatkę z wesołą smużką dymu.

I widok ten zaczął wydłużać mu twarz, bo w miejscu, gdzie spodziewał się okna swojego pokoju i gdy niemal oczekiwał pojawienia się swojej piegowatej facjaty, zobaczył dziurę po nieistniejącej szybie, dojrzał syczącą czeluść przybitą do dwóch skrzyżowanych dech. A na podwórzu, zamiast ogona Czaka, drobną, roztrzęsioną maszkarę, tycie stworzonko, ujadającą furię wpisaną do encyklopedii pod hasłem pies.

Zaskoczyło go to uderzające podobieństwo; być może skondensowana wściekłość – wysusza, być może z mikrej i zjeżonej psiny, też kiedyś był tłusty brytan, a teraz została z niego skóra i kość.

Z szopy przy pompie wyszedł knypek z siekierą gotową do strzału i omiótł go niezbyt przychylnym wzrokiem. Ziewał, a w jego szczęce czarne pieńki grały w chowanego. W słońcu przemknęła bezcielesna postać, omamowy, dyszący chęcią zemsty goguś, a krzykliwie merdający piesek szydził mu prosto w twarz. Jakby, wtórując swojemu panu, całym drgającym ciałkiem drwił z niego żarliwie: „i ten cię zawiódł, i on też jest twoim Brutusem, Brutusie”.

Zapragnął uciec przed jego ironią, schować się pod pierzynę, przenieść wredne myśli na inny brzeg, znaleźć się w miejscu nieodwołalnej samotności, skąd mógłby wypatrywać siebie idącego łąką!

I tak sobie gwarząc z marzeniami, po godzinie marszu, dotarł do  tramwajowej pętli. Wsiadł do pierwszego. Było czubato. W trakcie jazdy, barczysty jegomość z podgardlem perliczki, rozwalony na siedzeniu, beznamiętnym wejrzeniem smarował okno, a gdy, przed przystankiem, tramwaj zwalniał, lub gdy zawadiacko przygrzewał na zakrętach, babina z paczką dwa razy większą niż ona, co chwilę, z uśmiechem proszącym o wybaczenie, lądowała mu na klapach jesionki.

Przyglądał się mu przez parę minut, a gdy się zorientował, że choć pan perliczka, co rusz trącany paką, nie ma zamiaru wstać, jak obcęgami chwycił go w dwa palce za ucho i powiedział życzliwie: a ku ku!

Na krzaczastej wysokości brwi ukazała się zdumione ryło perliczki i od tego momentu babina siedziała z paczką na podołku, podczas gdy jegomość w jesionce dostawał wysypki z nieposiadania.

W nagłym porywie entuzjazmu, jednocześnie, omusnęły go te same, a mimo to różne przypomnienia ciemnych spraw. Spraw niewyjaśnionych, a bliskich, zapadłych w pamięć. Wynurzających się z niej. Objawionej w drobiazgach, gestach i poruszeniach głowy. W spojrzeniu z lustra, tanecznym, wolnym od trosk przechadzaniu się po ulicy.

Owładnął nim ten sam, lecz odmienny sen: nieobecny, patrzył na zdejmowaną i układaną na mchu kurtkę, na buty kołysane wiatrem, na wywalony język.

Spoglądając poprzez okna, w skrzypiącym trakcie pożegnalnej jazdy przez osiedla, nieoczekiwanie obce, żyjące własnym, szokująco nowym rytmem, miał dziwaczne przekonanie: nie znalazł się tu na darmo.

Tramwaj, ze zgrzytem ulgi, zatrzymał się między przystankami. Zrozumiał, że jest to znak. Wydostał się z jego wnętrza i szedł dalej; nie mając pojęcia, dokąd. Nareszcie wydało mu się, że jest na miejscu. Zaciągnął się powietrzem i zakładając powróz, patrzył w minione życie, jak w kolczasty obraz łąk.

Przebywał teraz w krainach błyszczących lakierków i trzcinowych laseczek, butonierek i kamelii, wśród pozdrowień i przyjaźni na mur. Lecz nadal widział dzieci niosące w reklamówkach roześmiane głowy swoich rodziców i pomyślał, że bez żalu i na zawsze opuszcza zautomatyzowany, techniczny Wiek Cyborga.

Zaciągnął się powietrzem i zakładając powróz, stwierdził z  ulgą, że po raz pierwszy od lat nie musi się niczym przejmować i zamartwiać tym, co nastąpi później, gdyż to, co miało nadejść, już jest. I wiedział, że nic gorszego już go nie spotka, bo najlepsze zdarzenia są już za nim, więc z rozbawieniem stwierdził: jutro też jest dzień.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko