Przed świtaniem
Nie każcie umierać przed świtaniem
dzień który nadejdzie będzie
jak małe dzieci zgromadzone wokół cyrkowej areny
Niepewne niczym kromka
zwiniętego do nagości chleba
Wędrują wtedy nad nami przypadkowe mgły
o zwiniętych skrzydłach
atakującego sokoła
Czujesz zapach horyzontu
upodlony drżący ze wstydu
niczym zgwałcona kobieta
W taki poranek na progach domów siadają starcy
prostują pogarbione światłem plecy
Podejdź do nich bliżej
w wyciągniętych dłoniach tańczą
ich posiwiałe włosy
Jesteście nazbyt blisko siebie
Tak właśnie można spłonąć
zanim noc zegnie się w kolanach a purpurowy świt
oddzieli nas swoim oddechem
Dlatego ciągle milczą w nas drogi
O nierozpoznawalnym smaku
Ze ściany spadają stare kalendarze
w jednym z nich jest twoja miłość
Zapewne przez zwykłe przeoczenie
nie zdążyłeś nadać jej imienia
Przed odejściem mroku umierają nocne ptaki
zabija je mój i twój szept
Odstawiam do kąta wystrzępione sandały
zaczynam pisać wiersz
gdzieś natrętnie gra trąbka
słyszę zachrypnięty głos Armstronga
I znów biegnę przez las kalecząc sobie stopy
jak wtedy
kiedy nie mogłem sam siebie dogonić
na tej ścieżce o której nikt mi nie powiedział
przed świtaniem