Michał Piętniewicz – Lucyfer i szminka, czyli notka o byciu bezradnym wobec konwencji

0
112
Michał Piętniewicz


     Pisanie, choćby nie wiem jak dobre i znakomite, zawsze będzie sztuczne, konwencjonalne i wtórne, ale to w mówieniu trzeba odważyć się być na maksa odważnym – nawet kiedy rozmowa zakłada pewne konwencjonalne obyczaje właściwe obyczajom piśmiennym. To jest wtedy rewelacyjne i zarazem bardzo ryzykowne, bo może przyjechać karetka i odwieść do psychiatryka, kiedy w mowie, w obyczaju konwencjonalnym, coś chcemy pokazać z siebie – do tego dążyć powinna mowa – do przełamywania konwencji właściwej obyczajom piśmienniczym, do przezwyciężenia dominacji kultury pisma.
     Psychoza moja: walka z Cerberem z Vis a Vis, zbawianie Lucyfera, to tylko nazwy zewnętrzne, zewnętrzne oznaki bardzo głębokich, utajonych konfliktów, który wyszły na wierzch w postaci nieudanego obłędu.
     Instytucjonalna teoria literatury to w dzisiejszych czasach żart i mrzonka. Mamy do czynienia z poważnym kryzysem wszelakich instytucji, co nie znaczy też, że życie podziemne i utajone jest bardziej „poczytne”. Czas jest tak bardzo obecnie chaotyczny, że jedynym gwarantem przetrwania jest trzymanie się z góry albo oddolnie, wyznaczonej struktury oraz rytuału. Żyjemy w czasach wielkiej ciszy, na którą odpowiedzią może być jeszcze większa cisza. To w istocie prowadzi do głębokich załamań, psychoz, nerwic oraz dezintegracji. Pozostaje szermowanie wciąż tymi samymi liczmanami i gotowymi formułami słownymi oraz intelektualnymi w nadziei, że przykryją naszą bezradność w obliczu tego, co jest i nadchodzi, czyli gigantycznej wręcz Apokalipsy komunikacyjnej, mogącej prowadzić nawet do zniknięcia dotychczasowego języka porozumiewania się i zastąpienia go czymś lepszym. Taki stan, czegoś bardzo przejściowego i bardzo nienazywalnego, może być wytłumaczeniem dla obecnego kryzysu literatury i jednoczesnego, nawet niezłego stanu czytelnictwa, co prowadzi jakoś do konkluzji, że ludzkość szuka nowych formuł, nowych nazw, nowego kodu swojego człowieczeństwa, o ile coś takiego jak człowieczeństwo nie jest już formułą z lekka trącącą myszką, przestarzałą. To, co najistotniejsze, nie w słowach ma miejsce, ale w specyficznej energii słownej i plastycznych obrazach, będących odpowiedzią na rosnące spustoszenie naszego świata, zarówno w wymiarze zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Tego taranu nadmiaru słów i jednoczesnego, kompletnego ich braku w ich wymiarze istotnie treściowym, nic nie jest w stanie, jak się zdaje, już powstrzymać.
     Zamieszkiwanie w kulturze jest oznaką z jednej strony strachu przed życiem, a z drugiej daje do tego życia jakiś olbrzymi dystans. Poza tym stawia pod znakiem zapytania, czym w ogóle jest życie i czy coś takiego, jak życie w ogóle istnieje poza przyporządkowanymi nazwami go określającymi.
     Jest jeszcze moment niepewności: poza schematami, określającymi naszą konwencjonalność, definiowalność, ergo życie społeczne, jest jeszcze coś nieokreślonego, co nie daje się praktycznie uchwycić w żadnej nazwie, to jest sam moment przemiany bytu konwencjonalnego w nowy byt niekonwencjonalny i odświeżający dotychczasowe myślenie o świecie. A świat będzie chodził wciąż tymi samymi szlakami właśnie przez to, że ów moment przemiany jest poza definicją. I tego zapewne chce Pan Bóg J.
    Moja teoria komunikacji jest bardzo prymitywna i pewnie niemożliwa: żeby mówić nie o tym, co wiemy, ale o tym, czego nie wiemy. Ujawnieniem nieświadomości jest psychoza.
To nie znaczy, że optuję za społeczeństwem szaleńców. Raczej chciałbym tymczasowego zrzucenia maski w warunkach, czy jakichś trybach konwencjonalnych czy instytucjonalnych i ujawnienia swojej faktycznej dziecinności, która za wszelką powagą pewnie stoi. To praktycznie nie do przeprowadzenia, ponieważ podważałoby autorytet wielu profesorów, którzy są jak dzieci i bawią się do śmierci swoimi zabawkami. Noszenie maski zatem wydaje się być gwarantem trwałości społecznego ładu, ergo generowaniem piekła, w którym żyjemy: kompleksów, nerwic, psychoz oraz wielu dezintegracji. Wszyscy zakładają szaty. Bycie nagim jest oznaką obłędu. Oznaką obłędu byłby powrót do raju po grzechu pierworodnym, który podobno Pan Jezus zmył. Czyżbyśmy nie wsłuchali się uważnie w Jego naukę, żeby być jak dzieci? Czy wygoda naszego ego nie pozwala nam na ujawnienie naszej faktycznej bezradności wobec nieobjętości tajemnicy? Czy ciągle musimy się puszyć naszym stanowiskiem, urzędem, funkcją? I czy nie jest to de facto objaw naszego zdziecinnienia, który wywołuje jedynie uśmiech politowania Aniołów? Baudelaire optował za szminką, która wydała mu się bardziej naturalna aniżeli jej brak. Wiedział doskonale, że księciem tego świata jest Lucyfer, ale nie wiedział, że można go zbawić, o czym z kolei wiedział Stanisław Vincenz, ale to już temat na kolejną opowieść.





Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko