Ludzie piszą. Po co? Czy nie lepiej żyć po prostu? Zakładać rodziny, mieć dzieci, kochać, żyć? A wszystkich ogarnęła mania zapisywania, nagrywania, mówienia, pozyskiwania followersów, jakiś obłęd, któremu uległem i ja i to całkiem na serio. Żeby coś powiedzieć, napisać, najpierw trzeba naprzebywać się z ludźmi, nasiąknąć rozmowami, interakcjami, całym tym bólem i czasem radością. Mój obłęd bierze się z tego, że ja już człowieka od tekstu nie odróżniam. Im więcej rozmawiam, poznaję, tym mniej czuję, że rozumiem. W zasadzie to dobry ze mnie poeta, jeśli prawdą jest, co Zagajewski powiedział o poetach, że nic nie rozumieją, to o mnie można śmiało powiedzieć, że niczego zupełnie nie rozumiem. A książki są jakimś uproszczeniem i zawężeniem świata do formy, konwencji, schematu, jakiegoś uporządkowania. Życie jest bezładne, chaotyczne, jest żywiołem… Żywiołem, który jednocześnie musi posiadać pewną strukturę dnia, tygodnia, roku. Moje napięcie wewnętrzne bierze się z permanentnego zmagania z tą strukturą: zarówno wewnętrzną (swojego myślenia), jak i zewnętrzną, o którą muszę cały czas dbać, żeby moje życie miało jakieś ramy zewnętrzne, aby w ramach tych zewnętrznych jakaś wewnętrzna treść się rodziła. A zupełnie nie znam siebie jako mówcy. Dlatego tak intensywnie siebie sprawdzam jako mówcę. Bo ni to pisarza ni to naukowiec, a cały czas poeta, który mówi bez ładu i składu, po swojemu, że go nikt, łącznie z rodzoną matką i ojcem nie rozumie i wciąż krytykuje za bezład wypowiedzi. Moim zdaniem, żeby wypowiedź była ciekawa, wcale nie musi posiadać jakiejś wewnętrznej struktury uporządkowanej, czy nawet linii przewodniej. Jednak niebezpieczeństwo zawsze powstaje takie, że tylko dla mnie, który rozumiem siebie doskonale, ta wypowiedź będzie atrakcyjna… Albowiem co człowiek to inny świat, inne przyzwyczajenia, inna percepcja, inny ogląd rzeczywistości. Szukanie ludzi, którzy by rozumieli to, to chyba szukanie ludzi jakoś nadświadomych pod względem językowym. Albo po prostu bardzo zdolnych intuicjonistów, którym nic nie trzeba tłumaczyć. I jakie to w gruncie rzeczy fatalne, że pracując nieustająco w materii języka, prawie w ogóle nie ma się poczucia tego, czym jest życie… Wydaje mi się, że z moją chorobą, moim upośledzeniem, tak to trzeba nazwać, będę do końca życia terminował i w obszarze życia i w obszarze literatury. Muszę sobie odpowiedzieć na pytanie, po co piszę i nagrywam? Żeby to się komuś podobało, czy żebym ja był zadowolony? Odpowiem tak: chcę mieć poczucie, że po swojemu i na tyle, na ile potrafiłem, wyczerpałem dany temat. Moja sumienność o wiele lepiej sprawdza się w konferansjerce, która zakłada tryb bardziej swobodny. W trybie wykładu jestem zawsze bardzo swobodny, ale to przeszkadza takim odbiorcom, jak moja mama na przykład, która wolałaby porządku, planu, dyscypliny, wynikania jednej myśli z drugiej. Dla mojej mamy, że pociągnę ten temat, porządek niekoniecznie jest porządkiem formalnym, ale konsekwentną i celowo zorganizowaną wypowiedzią, która zewnętrznie nie musi być uporządkowana, ale zakładać jakiś cel jednak, nawet w pozornej niekonsekwencji.
Dla mnie cel wypowiedzi nie jest tak ważny, jak sam eksperyment.
Praca w laboratorium języka niekoniecznie przypominać musi triumfalny spektakl, na który przychodzą tłumy.
Dlatego bardziej jestem laborantem aniżeli spektakularnym zdobywcą jakiejś gotowej przestrzeni, którą dałoby się uchwycić i nazwać. Moja wewnętrzna struktura szuka czegoś źródlanego, a do źródła można dotrzeć tylko przez to, co moim zdaniem uprzednio zostało zmącone. Mój tryb pracy z tekstem opiera się na dialektyce zmącenia oraz krystalizacji, gdzie mimo wszystko pierwszeństwo przyznaję zmąceniu. Zmącenie jest dla mnie ciekawsze aniżeli najciekawsza nawet krystalizacja. Może dlatego, że myślę trybem nieco zmąconym… Niewyraźnym… Jakby za mgłą. Moje kontury i mój oścień nie mogą się wyrazić inaczej aniżeli poprzez zmącenie. A na koniec powiem, że to nie ja jestem decydentem własnych poczynań artystyczno – intelektualnych, ale czuję, że to bardziej przychodzi z zewnątrz. Innymi słowy, język mnie prowadzi, nie ja jego. Zapewne dlatego moje upośledzenie można równie dobrze nazwać uprowadzeniem.
Krytyk literacki to taki człowiek, któremu zawsze łatwiej przychodzi mówienie o cudzym dziele, na kanwie cudzego dzieła może stworzyć arcydzieło.
Najważniejsze nie jest pisanie, ale przerwy w pisaniu, najlepiej, żeby były bardzo długie, im dłuższe, tym lepsze, bo więcej wtedy pracy i wysiłku przeznacza się na czytanie i próby myślenia. Ale czy jest w ogóle myślenie poza językiem, poza tym, co wypowiedziane i tym, co napisane? Czy myśleć znaczy to samo, co oddalić się na pewien czas od danego dzieła, albo najlepiej od siebie, żeby siebie tym lepiej pomyśleć, a najlepiej na nowo w języku wymyśleć, stworzyć od początku? Każdy akt pisania, jak go rozumiem, jest aktem tworzenia siebie od początku. Dlatego tym, co ciągłe w życiu pisarza, nie jest linia jego dzieł, ale krucha i kapryśna linia jego życia, która przeważnie donikąd nie prowadzi.