Andrzej Lam – Z cienia na światło – Wspomnienie o Annie Bukowskiej

0
250

Odeszła Ania Bukowska, jedna z ostatnich już osób, które redagowały dwutygodnik literacki „Współczesność”. Była jego duszą. Po niezbyt udanej przygodzie z „Nową Kulturą”, której redaktorem był wówczas Stefan Żółkiewski, a jego przyboczną niechętnie do młodych pisarzy usposobiona Alicja Lisiecka, „Współczesność” okazała się miejscem najbardziej dla niej odpowiednim, wręcz wymarzonym. Trzeba było jednak ten dwutygodnik po okresie kryzysu i zastoju wymyślić od nowa. Podobnie jak grupa krytyków z seminarium Kazimierza Wyki, spośród których najbardziej zaintrygowany pokoleniem „Współczesności” był Jan Błoński, pamiętała Polskę międzywojenną, przeżyła doświadczenia konspiracji i wchodziła w życie literackie, kiedy na literaturze zacisnęła się socrealistyczna obręcz. Chcąc w nim uczestniczyć, krytycy z jej pokolenia nie mogli skutków tego uścisku uniknąć, ale okazali się bardziej refleksyjni (z wyjątkami, jak Grzegorz Lasota) niż sławieni przez Lisiecką jako obarczeni produktywnym literacko doświadczeniem autorzy pokolenia „pryszczatych”. Przeżyła też polski październik jako naturalne dążenie do wolności, a nie jako trzęsienie ziemi, zmuszające do rozrachunków z epoką i z sobą samym. Krytykiem, który najwcześniej je opisał, był Ludwik Flaszen w Trudnej sztuce womitowania.

Jest jeszcze jedna cecha wyróżniająca. Inaczej niż poprzednicy, szukający busoli w lewicowym dorobku myśli niemieckiej i rosyjskiej, ich następcy kształtowali się w klimacie egzystencjalizmu. Podczas gdy Błoński zaszczepiał w Polsce na nowo, po przedwojennym sukcesie przekładów Boya-Żeleńskiego, kult Prousta, a Kijowski głęboko problematyzował twórczość Camusa, Bukowska zwróciła się do heroicznego wymiaru etyki Saint-Exupery’ego i czerpała impulsy z francuskiej nowej powieści. Wpływy te były możliwe nie tylko dzięki względnej w środowisku literackim łatwości wyjazdów zagranicznych, ale też dzięki obecności w Międzynarodowych Klubach Książki, słynnych „empikach”, bogatego wachlarza prasy zachodniej, a w czołowych księgarniach sprowadzanych z zagranicy książek, głównie francuskich, i doskonałej jakości reprodukcji malarskich, dających wgląd we wszystko, co przyniosła dwudziestowieczna awangarda artystyczna.

            Objęty przez Bukowską dział krytyki literackiej należał, obok działu plastyki Jerzego Stajudy, do najlepiej i najżywiej prowadzonych. Opisała go w jednym ze swoich wspomnień. Zawsze skupiona i dyskretna, z wielkim urokiem osobistym, miała niezwykły dar zjednywania sobie krytyków. To właśnie dzięki jej zaproszeniu zacząłem pisywać recenzje dla „Współczesności”, jeszcze przed objęciem redakcji z końcem 1962 roku. Dbała o osobiste kontakty, pisywała listy z zachętami, zwłaszcza w zakresie prozy, bo poezja była domeną zadomowionego w Polsce londyńskiego „merkuriuszowca”, Jerzego S. Sito. Starannym doborem książek i krytyków zapewniała prozaikom swojego pokolenia i młodszym nieustanne trzymanie ręki na pulsie, a także pewność, że żadne twórcze wydarzenie literackie nie pozostanie bez echa. Wspierała krytykę wybiegającą poza doraźność, tworzącą szerokie tło, zmierzającą do ujęć syntetycznych i gotową do rewizji sądów wraz ze zmieniającą się sytuacją literacką. Były to takie cykle, jak „Tradycje i rewizje”, a potem „Nowy poczet pisarzy”.

  Przejętemu przez siebie terminowi „mały realizm” nadała znaczenie opisowe, a nie potępiające. Wsłuchiwała się w introspekcje młodych prozaików może nie z takim nabożeństwem jak Henryk Bereza w „Twórczości”, ale zwracając uwagę na postawy nieprzystosowania i buntu, czasem otwartego, czasem wyrażanego pośrednio. Prowadziłem o tym z Anią niekończące się rozmowy, w których precyzowaliśmy wspólne stanowisko: wielki realizm jest niemożliwy w warunkach, kiedy stan świadomości obrazowany w cenzurowanych publikacjach dość radykalnie różni się od tego, który przechowywany był w pamięci zbiorowej, a ujawniał się w domowych i przyjacielskich rozmowach, nierzadko też w osobistych dziennikach. O tym, żeby pisać choćby już nie epicką powieść, ale nowe Przygody człowieka myślącego, nie mogło być mowy. Ówczesne moje rozpoznanie: „Płacimy wysoką cenę za zaniedbania, a często nieszczerość i asekuranctwo nauk historyczno-społecznych. Doświadczenia obecne w pamięciach ludzkich są o wiele bogatsze niż ich opracowanie naukowe, szczególnie w sferze napięć wartościujących” (Potrzeba rozluźnienia, 1965 nr 1) –odnosiło się również do literatury i jej omówień. Łatwo było się domyślić, o jakie „zaniedbania” chodzi, i że nie głównie przez historyków i pisarzy były one zawinione.

            Nasze losy były trochę podobne. Ania urodziła się w Bydgoszczy, ja w Grudziądzu, a czasy naszych urodzin dzieliło kilkadziesiąt dni. Nasi ojcowie byli oficerami, ja studiowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim polonistykę, ona romanistykę. Niewiele wcześniej niż ona zamieszkałem w Warszawie i też zdarzało mi się pisywać do „Nowej Kultury”, ona niewiele wcześniej niż ja trafiła do „Współczesności”, ja niewiele wcześniej znalazłem się w „Miesięczniku Literackim” niż ona, a potem byliśmy już razem do końca istnienia pisma.

            Nową sytuację stworzyła motywowana względami politycznymi i rozłożona na raty rekonfiguracja czasopiśmiennictwa literackiego. Najpierw połączono „Nową Kulturę i „Przegląd Kulturalny” w tygodnik bezprzymiotnikowy, potem powołano do życia „Mięsięcznik Literacki” i mianowano nowego redaktora naczelnego we „Współczesności”, a gdy ten, z zespołu redakcyjnego zresztą wydobyty, nadał pismu zbyt ciężki i nie rokujący czytelniczego powodzenia kaliber, przekształcono je w podobnie bezprzymiotnikową „Literaturę”, pod redakcją, o dziwo, Jerzego Putramenta. Czasy „Żagarów” już dawno minęły, „Nowych Widnokręgów” też, ale obawa, aby w niespokojnych czasach któreś z ogniw się nie wymknęło, była tak duża, że sięgnięto po wypróbowaną w bojach kadrę. Najlepsi redaktorzy i współpracownicy, w tym z czasem Ania Bukowska, w ucieczce przed nowym szefem przeszli w ślad za mną do „Miesięcznika Literackiego”, gdzie Włodzimierz Sokorski, daleki już wtedy od swoich dawnych (oficjalnych) upodobań, udany i lubiany szef Radia i Telewizji, w chwilach szczerości pełen humoru gawędziarz, dotrzymał danej mi na początku obietnicy, że zapewni ich inicjatywom pełną swobodę.

            To może był najlepszy okres w życiu Ani. Zajmowaliśmy wspólnie gabinet na tyłach Opery, od strony Placu Piłsudskiego, na najwyższym piętrze z oknami z lewej strony, ja blisko okien z sekretarzem redakcji naprzeciwko (Jan Wołosiuk, były sektetarz „Przeglądu Kulturalnego”, potem Aleksander Wieczorkowski, były felietonista „Współczesności”, i wreszcie Danuta Brylska), Ania w głębi, z kluczem do szafy z obficie napływającymi nowościami literackimi. Nie miejsce tu na charakterystykę miesięcznika, rzadko dziś wypożyczanego w bibliotekach, bo trzeba by na to wołowej skóry. Na jedno tylko zwrócę uwagę. Obok diariusza Juliana Przybosia i stałego felietonu Juliana Rogozińskiego najciekawsi związani ze „Współczesnością” poeci, Grochowiak i Stachura, mieli tu swoje rubryki, a wytrwałą korespondencją udało się Ani pozyskać do stałego pisania o literaturze czołowych krytyków młodszego pokolenia: związanego z odnowicielskim ruchem redaktora legendarnego „Studenta” (zdjętego wkrótce za zbytnią swobodę), współzałożyciela „Pisma” (które nie przeżyło stanu wojennego) Jana Pieszczachowicza i związanego z Nową Falą Tadeusza Nyczka. Tak realizowała Anna Bukowska swoją misję międzypokoleniowej łączniczki, daleko już wybiegającą poza horyzont dziecinnego skrzydła Kolumbów, młodocianych zetempowskich entuzjastów i dojrzałych pisarzy niezgody ze „Współczesności”.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko