Krystyna Habrat – LISTOPADOWA CHANDRA I NADZIEJA

0
63

wspomnienie sprzed roku

  Nadeszły mroczne popołudnia.

  Jesień już coraz niżej dzień odkrawa,  rzucając go w mrok, że niczym bochen chleba maleje i maleje aż do piętki. Wcześniej trzeba zapalać światła i znowu wcześniej. Robi się  nieswojo.

    Listopad zwykle bywa szary i pełen melancholii, ale jakże też malowniczy, gdy  sypią się wszędzie złote liście.  Wieczorami z  mgły  wychodzą pokręcone  kształty drzew,   rzędy ulicznych świateł,   jasne okna.

   Tylko gdy opadną już ostatnie liście, a ciemność zagarnie świat zaraz po obiedzie,  trudniej o optymizm.

   A w tym roku nie dość, że  ogarnia nas odwieczna chandra,  dręczy jeszcze   pandemia koronowirusa.  Wlecze się  tak już od marca. Latem coś poluzowało i znów się nasila. Co dzień kolejne komunikaty, ile osób zachorowało, zmarło, ile covidowych łóżek do dyspozycji i na koniec: ilu  wyzdrowiało.

 Od kilku dni trochę  optymizmu: mniej zachorowań i niedługo będzie szczepionka. Tylko kiedy wreszcie wyjdziemy swobodnie z domów – bez masek na twarzy i będzie jak przed pandemią, radośnie i beztrosko?

   I jak to wszystko przeczekać?  Jak przeżyć taki czas?

  Co się z nami teraz dzieje?

  Najpierw było zaskoczenie. Że zaraza dotarła do Europy! Że do nas też! Jeszcze pacjenta “0”, gdy  wyleczony opuszczał szpital, żegnano kwiatami. Następnych już chyba  nie. Wkrótce przysłoniły to obrazki medyków w ochronnych kombinezonach,  jak   kosmonauci. Wreszcie szare trumny. Na razie pojedyncze.

  Teraz najlepiej nie wychodzić z domu. W marcu rząd ogłosił powszechną kwarantannę. Uczniowie uczyli się zdalnie przez Internet, dorośli – kto mógł – też pracował zdalnie. W sklepach i urzędach obowiązkowo należało mieć na twarzy maseczkę.  

  Cisza zapanowała wszędzie, pod blokiem, na ulicy, z rzadka przejechał jakiś samochód.  Wstrząsał niespodziany sygnał pogotowia.

  Pamiętam, oglądam filmy z opustoszałych miast. W Krakowie na rynku  z rzadka przemknie pojedyncza postać. Nagle pojawia się  następny film i  takt żwawego  mazura wbiegają z bramy tancerze. Przytupują  żywiołowo i  zapraszają panny do kolejnych figur. Leci;

 “Ułani, ułani, malowane dzieci/
 niejedna panienka za wami poleci.”
  I zaraz:
 “Jeszcze jeden mazur dzisiaj,
 choć poranek świta.
  Czy pozwoli panna Krysia?
  młody ułan pyta.”

  Jakże to chwyta za serce właśnie teraz podczas pandemii! Śpiewało się to po domach podczas spotkań towarzyskich. W latach 50-tych należało  pozamykać szczelnie okna, żeby ktoś o tym nie doniósł, a donosili… Niestety.  A  w stanie wojennym ciocia Hania, lipcowa solenizantka, gdy jej imieninowi goście ochoczo wyśpiewywali w niebogłosy te patriotyczne pieśni, co  rusz wybiegała do drogi sprawdzić, czy nie jedzie ZOMO. Jej kielich stał na stole odwrócony do góry nogami, bo przyrzekła, że nie skosztuje wina  póki Solidarność nie powróci. Tylko, gdy to nastąpiło, była zbyt wiekowa na taki toast. Nie wyprawiała już hucznych imienin.

  I teraz, w dobie koronowirusa, gdy zawładnął wszystkich marazm  przymusowego siedzenia w domu, ten film z tańczącymi dziarsko mazura,  budził nas do życia. Mnie i wszystkich, którym ten filmik polecałam. Nie wiem nawet kiedy go nagrano, bo na ulicy jest trochę widzów i to bez maseczek. Sama przez wiele dni powszechnej tej kwarantanny Cowidowej zaczynałam poranek od włączenia komputera i wysłuchania owego mazura. Od razu mi się humor poprawiał.

  Nawet zaczęłam wątpić, czy ja dobrze wybrałam studia, zawód, i po co aż tyle książek czytałam, po co sama pisałam, gdy najwspanialej byłoby przetańczyć życie w jakimś zespole tanecznym. Wesoło! Skocznie!  W kolorowym stroju. Wśród muzyki i oklasków. Och, gdyby wszyscy tak ochoczo tańczyli, śpiewali,  nie byłoby nerwic, kompleksów, zawiedzionych miłości i wszelkiej patologii, którymi się zawodowo zajmowałam.

  Ejże, jeden z tych tancerzy tak zabójczo spoglądał w buzie kolejnych partnerek w tańcu, że  na pewno był podrywaczem. A raczej uwodzicielem, co bardziej pasuje do epoki ułanów. Taki lubi podbijać serca i pannie, która nie wiedziała, że takich nie bierze się serio, mógł je złamać. A więc nie wszystko było wtedy tak różowe. Chyba więc zawsze poważny psycholog, jak ja, mógł  się przydać.

  Stop. Ja aż tak bardzo surowym psychologiem nie byłam. Od żmudnego leczenia cudzych serc i dusz w poradni, wolałam naprawiać je słowem pisanym. Literatura piękna bardziej mnie pociągała, a nawet jej wymyślanie. Poprzez nią chciałam leczyć złamane serca i wszelkie dolegliwości duszy.

  Więc teraz będzie o książkach.

  Cóż robić na przymusowej kwarantannie, gdy nie wychodzi się na spacer, ani do sklepu, nawet do lekarza na kolejną wizytę kontrolną? Sama, z ulgą zrezygnowałam z  odwiedzania różnych przychodni, bo choć lekarzy mam  sympatycznych, to nie cierpię wysiadywać w kolejce pod gabinetem i tracić tak głupio czas. Dzięki Bogu na razie nic mi się nie pogorszyło, porady telefoniczne jakoś wystarczają, a co będzie – zobaczymy. Teraz mam więc dużo czasu na czytanie.

  Jak to dobrze, że kupowałam tak dużo książek! Teraz, gdy biblioteki zamknięte, mam co czytać.

  Zaczynam od powtórki tych, które mnie kiedyś zachwyciły: “Józef i jego bracia” Tomasza Manna, potem “Ja, Michał z Montaigne” Józefa Hena. Ta pierwsza mnie tym razem zadziwiła, że tyle w niej mielizn z nadmiarem nudnych szczegółów biblijnych, kto kogo rodził, kto z kim walczył. Jak ja wcześniej przez to przebrnęłam? Miałam te trzy tomy z biblioteki na krótko i bardzo się spieszyłam, ale raczej, ja  rzetelny czytelnik, nic nie opuszczam, gdy książka jest wartościowa i mi się podoba, a ta – jak najbardziej. Widocznie ja się zmieniłam, ale też pisze się już książki bardziej dynamiczne,  gdzie więcej wartkiej akcji niż opisów. Muszę jednak dotrzeć  do treści, które kiedyś najbardziej mnie wzruszyły. Od dzieciństwa nurtowało mnie, dlaczego bracia sprzedali Józefa do Egiptu? Czemu aż tak go nie lubili? I dlaczego właśnie Józefa tak bardzo  Jakub wyróżniał spośród wszystkich swoich synów od różnych żon? Czy tak wolno? Cóż z tego, że Józef może był mądrzejszy i ładniejszy? Ale tak się zdarza i to nierzadko. Dlatego słuszna kara spotkała ojcowego pupilka. Ojca też. Ale w książce nie jest to już tak jednoznaczne

  Zanim jednak w historiach Jakubowych dotarłam do tego miejsca i  wciągnęło mnie to ponownie, odłożyłam czytany egzemplarz,  bo  spostrzegłam, że  szafka wypchana czasopismami  się  nie domyka. Powinnam   uporządkować   zbierane  latami pisma dla pań: Zwierciadło, Uroda, Ty i Ja. Należałoby też coś zrobić z Twórczością,  Literaturą na Świecie, Zdrowiem Psychicznym,  ale jeszcze  żal je dziesiątkować i wyrzucać.

  Moje znajome podczas kwarantanny często zabierały się do takich porządków.  Ja przystąpiłam do tego z  rozkoszą.

   Ach, jak ja lubiłam  stare czasopisma!

  Nawet moja   praca magisterska: “Geneza pomysłu twórczego” miała być oparta o wypowiedzi prozaików, poetów, uczonych na temat, jak ich dzieła powstawały. Cały więc czwarty rok studiów i z pół piątego przesiadywałam w Jagiellonce i innych bibliotekach, wertując  zapomniane książki z filozofii sztuki oraz pożółkłe roczniki czasopism literacko-kulturalnych.  Byłam więc w swoim żywiole! Od  najmłodszych lat lubiłam zostać sama w domu i położyć się na dywanie otoczona czasopismami i je przeglądać, podczytywać.

 Dotąd, choć już nieraz całe ich sterty wyrzucałam, ciągle  chomikuję  sterty kolorowych miesięczników. Kiedyś ludzie  gromadzili całe roczniki i potem dawali do oprawy.   Zachował się u mnie taki oprawny w płótno i skórkę rocznik z domu taty: Tygodnik Illustrowany z 1933 roku. Ileż ja się z niego jako dziecko nauczyłam zanim  pojawiły się masowo encyklopedie, zanim nastał Internet.  W tej chwili, gdy to piszę ta wielka księga ze skruszałymi już brzegami stronic leży ze trzy metry ode mnie, ale ja ją dobrze pamiętam. Na niej nauczyłam się czytać. Przybliżyła mi przedwojenny styl życia: co się wtedy działo, jak się ubierano, co czytano i oglądano w teatrze. Pamiętam, idące w odcinkach “Miliardy” Andrzeja Struga, wywiady z pisarzami Adama Gallisa,    statuę Chrystusa z Rio de Janeiro – jeszcze w rusztowaniach, bo w 1933 roku dopiero ją budowano. Na  tamtejszych mapach Polska ma inny kształt. Ma też miasta, których już nie posiadamy.  . Publikowali tam znani przed wojną pisarze i publicyści: Choromański,  Strug, Irzykowski, Boy, Gallis. Niektórzy z nich po wojnie zbyt późno i nie dość już mocno, przekroczyli czas powojennego zapomnienia. Wbiła mi się jeszcze w pamięć recenzja z premiery “Sprawy Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej, gdzie na zdjęciach Robespierre kroczy sztywno wyprostowany w białym stroju. Harenda Kasprowicza dopiero się buduje na pustej przestrzeni bez drzew, a żona poety, Marusia, taka piękna z czarnymi lokami wokół głowy. Pamiętam też reklamy niezawodnych preparatów na porost włosów, a mój tato nadal zaczesywał swoje tak, by ukryć za duże czoło. Po latach widać, że te specyfiki nie były tak  niezawodne. I jeszcze to, co mnie mniej interesowało. Pojawił się już Hitler, a o Stalinie pisano inaczej niż nas w szkole uczono.

  I teraz w czas kwarantanny rozkładam stare czasopisma i podczytuję, nakładając na tamte aktualności własne wtedy przeżycia oraz te ogólne, jakie przeżywali wszyscy. Bardzo to ciekawe.

  Mamy więc przez całą wiosnę “narodową kwarantannę” i siedzimy  wszyscy w swoich domach, a zachęcają nas do tego nawet aktorzy z piosenką: “Zostań w domu” na melodię tej Młynarskiego “Róbmy swoje”.

    Zaraza nas wszystkich zaskoczyła  i nie do końca wiemy, co  teraz robić, jak się bronić przed zarażeniem. Pilnie wsłuchujemy się w każde słowo ministra zdrowia, który ze zmęczonymi z niewyspania oczami informuje, co się dzieje i co mamy robić, jak myć ręce, jak nosić maseczki. Ludzie czują potrzebę pomagania sobie nawzajem, więc wiele pań siedzących  teraz przymusowo w domu szyje masowo maseczki – bezpłatnie – dla wszystkich potrzebujących. Pokazują to w telewizji każdego dnia. 

  Zachwyca mnie, że tyle ludzi robi teraz coś dla wspólnego dobra, jak te maseczki. Łączymy się myślami, stajemy się nawzajem życzliwsi. Wiadomo, trzeba się teraz skupić na pokonywaniu pandemii, a nie na walce pomiędzy ludźmi, partiami i gdzie się da, co dotąd nasze społeczeństwo tak osłabiało.

  Powoli rygory kwarantanny są zmniejszane. Robi się lżej. Można już wyjść do parku, pojechać do lasu. To już czerwiec. 2020 rok.

  I nagle przychodzi zaskoczenie. Niczym kubeł zimnej wody. Cały wodospad. Ktoś wyśmiewa te maseczki, ten i ów krytykuje napastliwie lekarzy! Nie wszyscy więc  łączą się we wspomaganiu się nawzajem? Dziwne!

  Zło pojawia się w hejcie przeciw politykom, zwolennikom niektórych partii, nawet przeciw lekarzom. Jeszcze wiosną pokazywano, jak we Włoszech ludzie  klaszczą lekarzom, dziękując za ich pracę i poświęcenie przy ratowaniu zarażonych. Nagle u nas tu i tam wyzywa się lekarzy, że roznoszą zarazę. Obraża się ich i kogo się da.

   Dlaczego tak?!

   Odnoszę wrażenie, iż wielu ludzi czerpie satysfakcję, mściwą przyjemność, gdy komuś dokucza. Niejeden wetuje tak sobie własne kompleksy niższości. Inny sądzi, że sam się wywyższy, gdy kogoś innego umniejszy,  ośmieszy. Dalej więc, kto tylko może, do hejtowania! Jakie to obrzydliwe.

  Mija tymczasem lato i zarazem zmienia się oblicze naszej pandemii. Już nie pokazuje się pań szyjących ochoczo darmowe maseczki dla wszystkich. Już nie śpiewa się wspólnie piosenek  podtrzymujących na duchu, by nie tracić ducha, podczas kolejnej fali zachorowań i nowych obostrzeń sanitarnych.

  Ludzie już się tak nie kochają, bo zaczynają skakać sobie do oczu. Znowu rozkoszują się dokuczaniem. Znowu złośliwość wypływa.

   Zaglądam czasem na fejsbukowe konto kogoś, kto wypisuje zjadliwe komentarze i widzę: pan w wielkim kapeluszu na tle swego domu z ogrodem i  samochodu, gdzieś w małej mieścinie,  wyraźnie pragnie się pokazać od najlepszej strony. Ale na Facebooku tak sobie od niechcenia obraża panią która poleca pensjonat w uzdrowisku wraz z cennikiem usług. On gromi ją,  sugerując z góry, że ona chce oszukać gości. Ta tłumaczy uprzejmie, bo tak wypada, a on znowu wygłasza swoje podejrzenia, czy ona dobrze liczy. Ja to już bym go pobiła! Taki nie powinien jeździć do kurortów. Niech siedzi w swej chałupie. Ale on ma silną potrzebę pokazywania na Facebooku, że potrafi każdego zagiąć, ośmieszyć i mu nagadać. Popisuje się. Ośmiesza. Czyżby nie  bał się śmieszności?! Chyba nie, bo podobnych mu na FB jest na pęczki. Co jeden to “mądrzejszy” i złośliwszy. I coraz odważniejszy wobec najważniejszych osób w kraju. Potem pyszni się: Ale mu nawkładałem. Nie wie, że tamten wcale jego  “tworów” nie czyta.

Czytają za to inni i odpłacają pięknym za nadobne. Tak agresja narasta i narasta.

  To okrucieństwo wypowiedzi w internecie rozpanosza się. Staje się gorsze niż koronawirus.  Dotąd nie wiedziałam, że aż tyle jest ludzi złych. Nie złych, czyli zdenerwowanych, ale takich wrednych, dokuczliwych dla własnej przyjemności. To  osiąga szczyty w hejcie wobec polityków. A niech ich gęś kopnie! Tych hejterów. Czytam już posty na FB bez otwierania komentarzy, bo się denerwuję i zaczynam, jak się to dawniej mówiło, wypadać z fasonu,  czyli reagować emocjonalnie.

  Ale to wciąż się nasila.

  Te   emocje  nietłumione już żadnym poczuciem wstydu, nakazami dobrego wychowania a nawet zasadami higieny psychicznej. Wyzwala się je zbyt szybko, pochopnie i potem żałuje, gdy się kogoś niepotrzebnie zrani albo samemu pokaże się przez to osobą mało kulturalną.

   Nie wiem, co można poradzić na plagę naszych czasów, jakim jest nadmierne folgowanie sobie w emocjach poprzez publiczne demonstrowanie tego, czego dotąd nie wypadało.

  Przecież dotąd wstyd było pokazać się jako ktoś niekulturalny, nieobyty, cham, burak. Ostatnio, o dziwo, nawet w telewizji można zobaczyć tak nieprzyzwoite zachowania,  publiczne wyzywanie innych, brudne słowa (wulgarne), kłamanie w żywe oczy bez zahamowań, bezwstydne pokazywanie niedoborów swego intelektu, kultury osobistej czy oczytania, wybuchy złości, popisy nienawiści, itd? A hejt?  Potrzeba nam jakichś hamulców.

  Szlachetność człowieka poznajemy najbardziej w czasach trudnych.

  I teraz, kiedy przeglądam stare czasopisma i przypominam sobie dawniejsze wydarzenia, porównuję z tym, co teraz, widzę, że historia zmienia się zawsze według prawidłowości przyczyn i skutków – czego nas w LO uczyła profesorka od historii. Ale widzę też, że  ludzie pozostają niezmienialni i powtarzają wciąż te same błędy – a  o tym nikt nas nie uczy.

  Co więc robić?

  Myślę, że powoli, krok za krokiem, należy odbudowywać mentalność społeczną, by wrogość, agresję, złe nastawienia przemieniać w coś pozytywnego.

  Na koronawirusa będziemy mieć wkrótce szczepionkę. Możemy też propagować  zioła zwalczające wirusy, co przynosi efekt choćby psychologiczny, gdy uspokaja i wzmacnia odporność.

   Do tego trzeba  uczyć, jak dbałość o kondycje psychiczną, która też ma wpływ na naszą odporność zdrowotną. Unikajmy więc stresu, dyskusji politycznych, toksycznych osób, negatywnych emocji. Za to uśmiechnięci i życzliwi całemu światu (no, w miarę) dzielmy się pozytywną energią z innymi. I jeszcze czytajmy dobre książki, bo to  dobrze robi na nasze samopoczucie i odporność. 

  Trzeba też stępić ostrze złośliwości hejterów poprzez lekceważenie ich. Niestety. Po prostu nie trzeba ich czytać, a jeśli już, to trzeba wyrabiać w sobie odporność   na złośliwości.

  Powtórzę znowu: Szlachetność człowieka poznajemy w czasach trudnych.

  Ja już w szkole zastanawiałam się, jak wielkiej odwagi potrzeba, aby być sobie słabym uczniem, a tym bardziej złym, potępianym przez wszystkich. Znosić, że rodzice się martwią, że nie jest się kimś ważnym wśród kolegów, że nauczyciele nie lubią. O wiele łatwiej być uczniem dobrym. A, że ktoś tego zazdrościł, ktoś może nie lubił takiego, to mniej ważne. Wystarczało pomagać innym. No, nie zawsze, ale mając poczucie bycia lepszym, żyje się naprawdę łatwiej. Trzeba się więc uodporniać na to, co mówią o nas.  

  Ja długo bałam się złych recenzji wobec mojego pisania. W sumie nie było i nie jest tak źle. Inna sprawa: ile ludzi to moje pisanie czyta? Tu nie tylko ja, a wielu kolegów i koleżanek po piórze musi mieć odwagę, by na to nie zważać, a robić swoje nadal. No, do czasu.  Póki nie zabraknie odwagi.

   Podbudowana tak wracam do książek, do poezji. Poczytam coś w listopadowym nastroju, choćby: Leopolda Staffa “O szyby deszcz bije, deszcz bije jesienny”.

  Piękny, nostalgiczny wiersz. Uczyliśmy się go na pamięć w maturalnej klasie. Całego już nie pamiętam, najwyżej refren, ale wspominam go zawsze, gdy nocą krople biją o mój parapet. Natomiast ostatnio częściej myślę o innym wierszu tegoż autora o tym, jak to będzie , gdy po wojnie wyjdziemy znów na nasze schody… Nie pamiętam  dokładnie, ale  ów nastrój nadziei przywołuję, bo podczas obecnej zarazy już za bardzo doskwiera siedzenie w domu. “Wyjdziemy znów na nasze schody…” A w tej chwili nawet nie chce mi się sięgnąć po tomik z półki w innym pokoju, by poprawnie zacytować. I to chyba nie lenistwo, a jakaś młodopolska niemoc, jesiennno-covidowe “schandrzenie”. Zastanawiam się, czy moje ostatnio znudzenie wszystkim to  nie efekt zmęczenia wrażliwości.

  Wyciągam więc lek na to,  moje  ulubione książki.

 Tym razem dwie w jesiennej tonacji. Pierwsza to “Eugeniusz Oniegin” Puszkina. Czytywałam go z na lekcje rosyjskiego w szkole, gdy miałam 17 lat i nieszczęśliwe zakochanie się  Tatiany  w nastroju jesiennej chandry  niezmiernie mnie rozmarzało. Dotąd  jestem przekonana, że to najpiękniejszy opis miłości.

  A druga książka, chyba mało u nas znana i już zapomniana:   “Judyta” Moora. Bohaterka nieciekawa, brzydka, biedna, stara panna, której nic się nie udaje. Jest tak samotna, że  szuka zapomnienia w kieliszku. Bardzo  mnie zawsze jej los przejmuje. Gdy wychodzi z pensjonatu dla samotnych w jesienną pluchę, trochę przypomina mi mnie samą, gdy dwudziestoletnia  wyszłam raz w taką pogodę z akademika, by iść do czytelni. Nie wiem, dlaczego sama, bo zawsze miałam koleżanki. Ale raz  tak szłam,   nie  pamiętam, dlaczego, ale widzę się na pustej,  słabo oświetlonej ulicy Krupniczej i  podążam w stronę rynku. Za mną jakieś człapiące kroki. Skręcam. Człapią za mną. Przyspieszam. One też. Mijam mroczny labirynt małych uliczek, a ten ktoś za mną. Wreszcie wpadam do oświetlonej jasno bramy biblioteki WSP na Straszewskiego, gdzie w kameralnych warunkach lubiłam przesiadywać. Jestem uratowana. Wyglądam ostrożnie przez szparę przy bramie. Dziad poczłapał dalej. Odtąd bałam się na jesieni wychodzić sama na ulicę po zmroku. I szczęśliwie nie musiałam.

   Dodam jeszcze, że ostatnio czytam znowu moją ulubioną “Staroświecką historię” Magdy Szabo’.  Ta powieść wciąga  niemal narkotycznie.

  Szybko zatem kończę ten felieton na czas pandemii w nastroju jesiennej chandry, by powrócić do książki.

  Zaraza i tak przeminie, przeminie chandra. Niedługo Boże Narodzenie – nowe nadzieje i radości. Śpiewając kolędy przy stole, gdzie dopiero skończyliśmy spożywać wieczerzę wigilijną i obdarzać się nawzajem najradośniejszymi życzeniami, zapominamy o tym, co może złe, bo ważniejsza jest Dziecina w żłóbku pod choinką, która przynosi nam Dobrą Nowinę.

  Zatem czekajmy  znowu.

 Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko