Niedługo po ślubie z Jerzym Krzywickim w 1923 roku Irena została na krótko kochanką niemieckiego poety Waltera Hasenclevera, którego poznała w Paryżu. Mimo, że była kobietą wyzwoloną, jednak odczuwała wewnętrzny nieład. Po przemyśleniach postanowiła uporządkować życie; zamieszkała z mężem i zaszła w ciążę. W 1927 z radością oczekiwała narodzin dziecka.
Osobisty kontakt z Boyem podczas wywiadu oraz praca nad esejo-wywiadem (jak dziwacznie nazwał go Grydzewski) spowodowały, że jej myśli nieustannie krążyły wokół pisarza. Właśnie wtedy niespodziewanie dopadła ją miłość. „Ostateczna, dożywotnia” – jak określiła ją później. We wrześniu urodziła Piotrusia. W szpitalu dostała gorączki połogowej, po sześciu tygodniach krytycznego stanu – nie było wtedy antybiotyków – stał się cud, gorączka ustąpiła. Po publikacji tekstu na początku 1928 roku Troi faces de Boy-Zeleński, Poète, critique, savant (Trzy twarze Boya-Żeleńskiego, poety, krytyka, mędrca) Krzywicka czekała z utęsknieniem na telefon od bohatera wywiadu. Nie wypadało, aby zadzwoniła pierwsza. Mijały miesiące, Boy nie dzwonił. Pokochała go miłością idiotyczną i niemożliwą, ponieważ on nie miał i nie mógł mieć najmniejszego pojęcia o afekcie ze strony kobiety widzącej go raz w życiu. „I właśnie teraz, gdy mi się zaczęło świetnie powodzić, mam cudowne dziecko, rozumiem się z Jerzym, a on zaczął dobrze zarabiać, nawet z teściem utrzymuję normalne stosunki, których wcześniej nie było, to teraz, właśnie teraz ten starszy pan, którego wywróżyła mi Przybylska, rzucił na mnie urok, omotał mnie, zniewolił. Martwię się, co będzie. Otóż to, pani Maria przewidziała też, że spotka mnie zmartwienie, którym mam się nie przejmować. Ale nie potrafię się nim nie przejmować” – myślała śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Jej udrękę złagodziła nieco informacja, że Boy wyjechał na dłużej do Francji. Podczas objazdu autorskiego przydarzył mu się krótki romans z młodą wdówką, niejaką Reginą Lubelską. Jednak w życiu uczuciowym pisarza był to epizod, który nie pozostawił w jego sercu śladu.
Minęło wiele miesięcy. Nastała słoneczna wiosna 1928 roku. W przedpokoju rozległ się dzwonek telefonu. Krzywicka usłyszała w słuchawce dyszkant Żeleńskiego, może niezbyt piękny, lecz dla niej interesujący. Zadrżała z emocji. Po wymianie powitalnych uprzejmości powiedział usprawiedliwiającym się tonem:
– Nie dzwoniłem, bo niedawno wróciłem z długiego tournée.
– Nic się nie stało. Słyszałam, że był pan we Francji – starała się być uprzejma.
– Przede wszystkim dziękuję za wywiad, Pani Ireno. Myślałem, że będzie to sztampowy tekst, a wyszedł esej – mówił sympatycznym tonem.
– To ja dziękuję za umożliwienie mi rozmowy, która była dla mnie literacką fiestą. Nasyciłam się jej treścią, przepraszam, źle powiedziałam, to pana słowa nasyciły mnie optymizmem i mądrością – mówiła emfatycznie.
– Z tą mądrością proszę nie przesadzać. Tekst wyszedł pani zgrabny i mógłbym po publikacji wywindować własne ego, czego jednak nie zrobię; od tej strony pani już mnie trochę poznała.
– Tak – potwierdziła cicho.
– A spośród trzech elementów mojej pisaniny, którą pani tak ujmująco scharakteryzowała, najbardziej odpowiada mi środkowy: aktywność krytyczna. I jako krytyk powiem, że poeta dawno już we mnie obumarł, o czym zresztą rozmawialiśmy, a mędrzec… Jaki ze mnie mędrzec? Raczej mędrkujący literat. Mimo, żem agnostyk, wyznaję biblijną zasadę: nie bądź mądry we własnych oczach.
– Zgoda. Ale, jeśli mogę – rzekła niepewnie – w tytule dałam słówko savant nie tylko w znaczeniu mędrca. Nie śmiem wchodzić na pana pole, bo pan lepiej to wie ode mnie, że savant oznacza także: wykształcony, biegły, naukowy, czy uczony – powoli odzyskiwała pewność siebie.
– A także: wyszukany, wyrafinowany, albo wymyślny – uzupełnił wesołym tonem. – Te znaczenia odpowiadają mi bardziej od tamtych. A propos uczoności, zauważyłem w tekście naukowy pazur.
– Po polonistyce byłam już „omc” doktorem.
– „Omc”? – zdziwił się. – A co to za licho? Jakiś skrót?
– „Omc”, czyli o mało co. Taki żart. Miałam gotową pracę doktorską, ale pokłóciłam się z promotorem i jej nie obroniłam. Nie ma się czym chwalić. Chciałam zapytać, jeśli mogę, o pobyt we Francji – powróciła do poprzedniego wątku – a pan był uprzejmy od razu przejść do tematu Troi faces de Boy…
– Mam nie trzy twarze, ale co najmniej trzydzieści – zaśmiał się jędrnie. – Ale doceniam esencjonalność i prostotę przekazu. Bo gdyby ktoś przeczytał Trzydzieści twarzy Boya, ogarnąłby go pusty śmiech, natomiast tytuł Trzy twarze… jest niewątpliwie intrygujący.
– Już nie śmiem pytać o pobyt nad Sekwaną.
– Nie lubię wyjazdów, podróżowania, wycieczek, ani peregrynacji. Potwornie mnie to nudzi i zabiera cenny czas na pisanie. Ale teraz nie mogłem odmówić organizatorom. Miałem w nieskończonej ilości miast odczyty – rzekł z przesadą zmieniając ton na bliski falsetowi. – Mam nadzieję, że na długo dadzą mi spokój.
W jego głosie wyczuwało się zmęczenie, co było sygnałem, że powoli zamierzał kończyć pogawędkę. Krzywicka wyczuła to i, drżąc z przejęcia, zaryzykowała:
– Chciałabym zaprosić pana na kawę.
– Ale…, no, dobrze – odrzekł po chwili zastanowienia.
Po kilku dniach Boy przyszedł na umówioną godzinę do mieszkania Krzywickiej przy placu Trzech Krzyży. Zamyślony wszedł kuchennymi schodami trafiając na tęgą służącą Saturninę, która przywitała go, jak każdego nie wchodzącego drzwiami frontowymi.
– Czego tam? Robię pranie, a tu się taki wpycha… – krzyknęła zła.
– Ja do pani Krzywickiej – rzekł niepewnie.
– Pani nie ma – odburknęła zgodnie z jej życzeniem, aby wszystkich nieproszonych gości wchodzących kuchenną klatką schodową załatwiać odmownie.
Na szczęście gospodyni usłyszała charakterystyczny głos Boya. Podbiegła i przywitała się z nim w kłębach pary wydobywającej się z kotła, w którym gotowała się pościel. Przeprowadziła go przez długi korytarz do dużego pokoju.
Rozmowa przy dobrej kawie z ciastkami szybko przykryła zmieszanie obu stron spowodowane niefortunnym wejściem gościa. Po krótkiej chwili powstała sympatyczna atmosfera. Gdy pani Irena słodziła sobie herbatę, Boy przyjrzał jej się uważniej. „Nie ma urody gwiazdy, ale brzydka nie jest. Nawet ładna, gdy na nią przystać. Przystaję…” – jego zamyślenie przerwała Irena, podając mu cukiernicę. Do filiżanki wsypał dwie czubate łyżeczki cukru. Krzywicka zaczęła opowiadać o Marii Przybylskiej.
– Faktycznie jest to historia wymykająca się prawidłom racjonalizmu – podsumował Boy po usłyszeniu opowieści o przepowiedni na temat jej ciąży, szczęśliwego porodu i choroby.
– Wróżby dotyczące ciąży, płci dziecka, czy choroby można wziąć na karb przypadku. Ale przepowiednia o wiewiórce przeszła moje pojęcie – mówiła z przejęciem. Chociaż to błaha sprawa…
– Słucham z uwagą i obawami, że tymi paranormalnymi historiami podważy pani moją wiarę w niewiarę – zażartował.
– Ona wywróżyła, a raczej przedstawiła mi wizję, że w naszym domu pojawi się małe przemiłe zwierzątko. Od razu zaprzeczyłam, że właściciel mieszkania zabronił nam trzymania psów i kotów. Przybylska nie zwróciła uwagi na moje słowa dodając, że to zwinne zwierzątko będzie dla nas wielką radością.
– I? – Boya wciągnęła dykteryjka.
– Mój szkolny przyjaciel Włodek Kamiński wrócił z zagranicznej podróży przywożąc nam wiewiórkę, którą do dziś się cieszymy. Ta przepowiednia najbardziej mnie zachwyca.
– Jeszcze coś ciekawego wywróżyła?
– Tak, jeszcze jedną rzecz… – Krzywicka nagle urwała, ponieważ w tym momencie doznała olśnienia: „Ta wieszczba o starszym panu dotyczy przecież Boya, nie wuja Alberta”. – Prawdę powiedziawszy Przybylska nie jest wróżką – zmieniła temat. – Ona należy do międzynarodowego stowarzyszenia metapsychicznego i wiem, że liczą się z nią na świecie – dokończyła podekscytowana.
Spotkanie było ekscytujące, choć nie trwało długo. Boy nie chciał już drugiej kawy, po ostatnim łyku wstał i pocałował panią Irenę w dłoń.
– Do widzenia – pożegnał się. Po krótkiej chwili uzupełnił mniej oficjalnie: – Do zobaczenia.
„Interesująca kobieta – myślał opuszczając mieszkanie. – Zaskoczyła mnie tym esejem. Byłem przekonany, że z moich wypowiedzi ulepi typowy, bez błysku interview, tymczasem przeprowadziła rzetelną analizę tekstów. Przydał się jej ten niedoszły doktorat. A jej artykuły w „Tygodniku” coś w sobie mają, problemy są ważkie, dobrze zarysowane, choć styl chropawy, do poprawienia. Mogę jej w tym pomóc – uśmiechnął się pod nosem. – Na pewno będzie jeszcze okazja”.
Po wyjściu gościa Irena Krzywicka położyła się na kanapie. Głowę miała pełną niepokojących pytań: „Czy rozmowa ze mną była interesująca? Może zmuszał się, by być miły? Czy kawa była dobra? Ładnie wyglądałam? Podobałam mu się? Czy wywarłam na nim wrażenie? Na pewno nie zadzwoni? Może jednak… Czy dostatecznie dałam mu do zrozumienia, że chciałabym kontynuować znajomość? Chyba zbyt delikatnie. Ale mocniej nie mogłam, że chcę, że pragnę… Co ja plotę, idiotka ze mnie. Przecież on jest nieprzeciętnie inteligentny, więc z łatwością wszystkiego się domyślił. Na pożegnanie powiedział «do zobaczenia», czyli chce się jeszcze spotkać” – zakończyła rozmyślania i ze zmęczenia usnęła.
Irena Krzywicka w niepokoju czekała na telefon Boya. Nie doczekała się. Prawie tydzień po spotkaniu zdesperowana wykręciła do niego numer. „Wóz albo przewóz” – pomyślała podenerwowana.
– Czy zechciałby pan pójść na spacer? Taka piękna pogoda… – powiedziała najmilej, jak potrafiła.
– To pani? – Boy zapytał radośnie. – Proszę sobie wyobrazić, że ja od paru dni snuję się przy telefonie i waham się czy zadzwonić.
– Szkoda, że pan wcześniej tego nie uczynił, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Idziemy?
– Czy towarzystwo takiego starego piernika, jak ja, może być przyjemne dla takiej młodej osóbki, jak pani? – powiedział tonem, w którym Krzywicka wyczuła potrzebę zaprzeczenia.
– Pozwolę sobie pierwszy raz nie zgodzić się z panem, a nawet zaprotestować. Jak można tak mówić! – zlękła się, czy nie posunęła się za daleko. – Pana towarzystwo jest dla mnie najmilsze – powiedziała słodko.
– Na pewno?
– I proszę tak brzydko o sobie nie mówić.
– No to spotkajmy się, ale nie później niż za godzinę. Później może się pani rozmyślić.
– Dobrze, postaram się. Gdzie? – Krzywicka przeszła do konkretów.
– Nad Wisłą przy moście Poniatowskiego, po lewej stronie.
Mając niewiele czasu Irena w pośpiechu wyrzuciła z szafy na łóżko wszystkie ubrania nadające się do wyjścia w kwietniu. Było słonecznie, lecz chłodno. Wybrała najszykowniejsze rzeczy na tę porę roku. Po drodze weszła do modystki i, nie wahając się, jak to zwykle czyniła, kupiła kapelusz. Spojrzała na zegarek, było już późno. Na chodniku przed mostem ujrzała lekko pochyloną w barkach sylwetkę Boya.
Krzywicka podała mu rękę, którą ucałował, zdejmując uprzednio kapelusz.
– Widzi pani, jakie robię dla pani szaleństwa – oznajmił na przywitanie. – Kupiłem sobie kapelusz – pokazał go z kilku stron.
– Co za przypadek. Ja dosłownie przed chwilą też kupiłam sobie kapelusik.
– To nie przypadek, lecz telepatia. Zaczyna się od kapeluszy, a kończy… – pomyślał: „Na pocałunku” – …a kończy na butach – zaśmiał się łobuzersko.
– Nie miał pan kapelusza? – zdziwiła się. – Zdawało mi się, że widziałam u pana na wieszaku.
– Mam kilka. Jednak bywają dni, kiedy koniecznie muszę kupić sobie coś nowego. Dziś jest właśnie taki dzień.
– Ja czasem też odczuwam coś podobnego. Ale to chyba nie mieści się już w zjawisku telepatii.
– Jeszcze znajdziemy kilka innych podobieństw, które odkryjemy, mam nadzieję, na przyszłych spacerach.
– Piszę się na nie bezwarunkowo – ucieszyła się.
Wracając z praskiej strony byli zmęczeni i spragnieni. Boy zaproponował pójście do kawiarni, aby się czegoś napić. Udali się do „Ziemiańskiej”.
– Idziemy na półpiętro? – Boy zapytał nie oczekując odpowiedzi.
„Na półpięterko? – pomyślała zdumiona. – To tak, jakby mnie zapytał, czy chcę wygrać los na loterii? Ależ tak! Przecież jest to miejsce zarezerwowane dla Skamandrytów. Nie wierzę, że będę z nimi piła herbatkę. Towarzystwo Boya jest dla mnie biletem wstępu” – radowała się w duchu idąc obok niego po schodach.
Gdy znaleźli się na ostatnim stopniu zobaczyli przy stoliku tylko Lechonia. Ten ujrzawszy Boya zerwał się z krzesła, podszedł i uklęknął przed nim na jedno kolano imitując osiemnastowieczne powitanie kapeluszem z piórami. Żeleński odkłonił mu się i zażartował:
– Mam zaszczyt zakomunikować: Irena Krzywicka i Boy-Żeleński chodzą razem.
– Aaaa! – Lechoń zakrzyknął ze zdziwienia i zaprosił ich do stolika.
Poeta przyjął słowa Boya poważnie, natomiast ten nie zdawał sobie sprawy, że wypowiedziany pół żartem pół serio wic już niedługo stanie się sensacyjną nowiną, która będzie rozpowszechniana w stolicy, jako prawda objawiona. Po kilku chwilach przysiedli się do stolika Tuwim, Wierzyński, Jaracz i Słonimski. Ten ostatni dobrze znał Krzywicką z „Wiadomości”. Wszyscy świetnie się bawili, było dużo wspomnień, żartów i improwizowanych pogaduszek. Boy i Krzywicka sprawiali wrażenie szczęśliwej pary. Po wyjściu z kawiarni Boy powiedział Irenie:
– Dziękuję pani, było bardzo przyjemnie. Dzięki pani znalazłem się na tym sławnym skamandryckim półpięterku.
– Co takiego? – Krzywicka nie potrafiła ukryć zdziwienia. – Przecież to ja, dzięki panu, znalazłam się na ich „górce”.
– Niebywałe. Byłem przekonany, że pani jest u nich stałą bywalczynią – jeszcze bardziej zdziwił się Boy.
– Skądże. Czy ja na to zasługuję? Przy nich jestem – tu pokazała małą przestrzeń między dwoma palcami – tycia, tycia. Proszę mi wierzyć, naprawdę myślałam, że pan jest tu stałym gościem.
– Wykoncypowałem sobie, że przy pani pomocy wślizgnę się tu – zaśmiał się sztubacko. – Mówiąc poważnie znam ich wszystkich dobrze, ale nigdy ich tu nie odwiedzałem, bo oni mogliby mnie wziąć za starca z epoki oświecenia, co najwyżej pozytywizmu.
– Panie Tadeuszu, błagam, niech pan nie podkreśla swojego wieku. Ja widzę w panu krzepkiego mężczyznę z młodzieńczym umysłem. Na spacerze ledwo za panem nadążałam.
– Owszem lubię marszruty. Będzie mi pani w nich towarzyszyć? – Boy ujął jej dłoń i dwukrotnie pocałował.
– Niezawodnie – odpowiedziała usatysfakcjonowana.
Ich spacery przerodziły się w rytuał. Przez ponad jedenaście lat wspólnie przeszli niezmierzoną ilość kilometrów po warszawskich ulicach, parkach i ścieżkach wzdłuż Wisły. Gdy Krzywicka zamieszkała w Podkowie Leśnej, oboje często wędrowali po pobliskich lasach.
Pewnego letniego wieczora, spacerując po staromiejskich zaułkach, ukryli się w bramie kamienicy. Boy objął ją, chcąc pocałować. Krzywicka broniła się. Po parusekundowych unikach uległa. Całowali się, jakby robili to pierwszy raz w życiu.
– Ależ jestem w pani zakochany – rzekł bezpretensjonalnie.
Krzywicka milczała, nie chciała przyznać się, że też go kocha.
– Wyjedźmy gdzieś na kilka dni – zaproponował proszącym tonem.
– Nie możemy. Nie mogę.
– Proszę. Czasy średniowiecza minęły. Pragnę panią.
– Zna pan moją sytuację rodzinną.
– Ja się męczę i widzę, że pani też się męczy. Czuję to… – mówił błagalnie.
– Nie wolno mi. To, co ofiaruję panu powinno wystarczyć, więcej nie mogę, proszę mnie zrozumieć. Poświęcam na to wszystko dużo czasu, może nawet zbyt dużo.
– Jestem już stary – pragnął wzbudzić w niej litość – i to, co może być między nami, nie potrwa długo.
– Nie przekroczę wyznaczonej sobie granicy.
– Jedną z cech uczucia jest siła potrafiąca zburzyć wszelkie granice. Wierzę, że one zostaną zburzone.
– Nie – upierała się.
– Dlaczego pani żałuje mi paru chwil szczęścia? – nalegał przekonująco.
Irena Krzywicka opierała mu się przez kwiecień, maj i czerwiec. Wychudzona i zmęczona wyjechała odpocząć do Krynicy. Gdy dowiedział się o tym Boy, natychmiast pojechał za nią. Odszukał ją w hotelu Patria, w którym stało się to, co się musiało stać.
– Dlaczego, Iruszko, tak długo wystawiałaś mnie na tortury, a siebie na wycieńczenie? – zapytał, gdy leżeli przytuleni w łóżku.
– Opierałam się, bo nie chciałam widzieć siebie w roli zdradzającej żony – odrzekła szczerze.
– Wiedziałaś, że to nie miało sensu?
– Bez przerwy myślałam o tobie, o nas. Nie o Piotrusiu, mężu, domu… Ta gwałtowna miłość wymęczyła mnie do cna, nic nie jadłam, nie spałam.
– Sądziłem, że cię uwznioślała – Boy zdziwił się. – Bo ja czuję od pewnego czasu, że wstąpił we mnie młody duch. Powiem ci w tajemnicy, że po raz pierwszy poznałem kobietę, która daje mi nowe życie fizyczne i intelektualne – zaśmiał się głośno, nienaturalnie.
– Wybacz, ale dlaczego się śmiejesz po tak miłym dla mnie stwierdzeniu.
– Bo to „nowe życie” zabrzmiało, jak oklepana fraza w marnych romansidłach, a przecież moje słowa są jak najbardziej prawdziwe. W poprzednich moich relacjach z kobie… – urwał w pół słowa – zawsze jakiegoś elementu brakowało. Teraz czuję pełnię doznań. Mówiąc to boję się, żeby los nie zadrwił sobie ze mnie.
– Broniłam się, by nie burzyć tego, co niedawno z takim trudem zbudowałam.
– Postaram się przekonać cię, że te dwa światy nie muszą być sprzeczne, mogą być wobec siebie tolerancyjne. I mogą się uzupełniać.
– Nie potrafiłam odrzucić uczucia, które dopadło mnie tak całkowicie, gwałtownie – Krzywicka pocałowała go w policzek. – I nie chcę też udawać, że nie mam rodziny. Masz rację, muszę te dwa światy jakoś pogodzić.
– Mój związek z Zosią opiera się na podstawowej zasadzie, na tolerancji. Nasze własne konstelacje nigdy nie wchodziły sobie w drogę i jednocześnie funkcjonujemy w galaktyce rodziny.
Krzywicka pomyślała, że w jej małżeństwie jest podobnie. „Zasady? Czy mam zasady? – zastanowiła się. – A może to prymitywny egoizm? – przestraszyła się. – Nie jestem egoistką – skarciła się w myślach. – Niezależność każdej osoby w związku, jego otwartość, oto moje credo. Ale jednak… czy nie krzywdzę Jerzego i Piotrusia?”.
– Nie mówmy o naszych drugich połówkach – zirytowała się.
– Najczęściej niedopasowanych – uzupełnił Boy.
– Nasze połowy dzisiaj idealnie się dopasowały – próbowała zapomnieć o myślach sprzed kilku sekund.
– Dopasowały się znacznie wcześniej.
– Wcześniej… duchowo – uzupełniła. – Dzisiaj całościowo.
– Pierwszy raz odczułem to, gdy pod koniec kwietnia byliśmy na sztuce Ibsena – pocałował ją w usta. – Budowniczy Solnes. Pamiętasz?
– Jak mogłabym zapomnieć. Nigdy wcześniej nie byłam na premierze. Specjalnie zabrałeś mnie na nią, niedobry! – odwzajemniła jego pocałunek. – Jota w jotę było o nas, miłość starzejącego się architekta do dziewczyny.
– A ty, Iruszko, kiedy pierwszy raz poczułaś…? – zapytał niepewnie.
– Nie uwierzysz, ale po wywiadzie. Nie od razu. Kiedy byłam już pewna stosunku do Jerzego…
– Mieliśmy nie mówić o naszych drugich połowach – przypomniał.
– Sama to zaproponowałam, ale jak widzisz, nie da się ich pominąć – westchnęła. – Otóż gdy już razem zamieszkaliśmy, z wielką ufnością oczekiwałam dziecka, wszystko się dobrze układało i wtedy uczucie powaliło mnie. Co za paradoks! Sytuacja arcytrudna. Z jednej strony mąż, z drugiej dziecko, a ja, nie przyznając się przed sobą, czekałam z niecierpliwością na telefon od ciebie. W desperacji myślałam nawet, czy nie zwrócić się o pomoc do pani Marii.
– Ta Przybylska prześladuje cię. Mówiła o twojej ciąży, o wiewiórce. I jeszcze o jednej rzeczy, o której nie powiedziałaś, bo szybko zmieniłaś temat rozmowy.
– Masz świetną pamięć – Krzywicka zdziwiła się, że to zapamiętał.
– Ona coraz bardziej przypomina mi durszlak, przez który wypadają bieżące sprawy, a stare trzymają się mocno. To nie kwestia pamięci, lecz zdolności skojarzeń. Ona mnie ratuje.
– Teraz mogę ci to powtórzyć. Ta niesamowita kobieta wywróżyła mi starszego pana o bystrym umyśle, który będzie miał na mnie duży wpływ.
– No proszę! Muszę jednak zrewidować stosunek do niej – poskrobał się po głowie. – Ta baba jest jednak na swój sposób wielka.
– Tylko nie baba – oburzyła się.
– W tej kwestii też muszę dokonać rewizji…
Rok 1928 był także dla Boya początkiem nowego rozdziału w twórczości. Wówczas zainicjował dwie ważne kampanie (których echa pobrzmiewają do dzisiaj): antybrązowniczą i obyczajową. Pierwsza dotyczyła wystąpienia przeciwko „brązownikom”, których zamiarem było dostosowanie obrazu literatury, historii i jej bohaterów dla zaściankowo rozumianej poprawności, m.in. przez retuszowanie, przemilczanie i lukrowanie. Kampania obyczajowa Boya (do której zainspirowała go Irena Krzywicka, czym się szczyciła w swoich Wyznaniach) prowadzona była na łamach „Kuriera Porannego”. W felietonach zajmował się m.in. reformą prawa małżeńskiego (Dziewice konsystorskie), problematyką przyrostu naturalnego i wynikającymi z niego skutkami (Piekło kobiet) oraz wpływem kleru na świadomość społeczeństwa (Nasi okupanci). Okres ten był dla niego bardzo owocny, co niewątpliwie wiązało się z rozkwitem jego drugiej młodości u boku przystojnej i wyzwolonej kobiety. Swoim odważnym piśmiennictwem naraził się wielu warstwom i grupom społeczno-religijnym oraz publicystom zajadle go atakującym, wśród których byli m.in. Karol Irzykowski i Adolf Nowaczyński. W nierównej walce wspierały go solidarnie kochanka i żona.
Irena Krzywicka pisała w tym czasie w Wiadomościach Literackich (od 1924 roku), w późniejszych latach drukowała także w Skamandrze i Robotniku. W roku 1930 zadebiutowała książką Pierwsza krew, o której pozytywnie wyraził się Juliusz Kaden-Bandrowski. Jej aktywność pisarska była różnorodna, publikowała wywiady, recenzje teatralne, reportaże sądowe, a przede wszystkim walczyła piórem o prawa kobiet szczególnie w zakresie świadomego macierzyństwa i seksualności.
Mimo, że była zwolenniczką daleko idącej tolerancji w małżeństwie, jednak jej podwójne życie („dwoistość”, jak ją nazywała) coraz bardziej jej doskwierało. Po dziewięciu latach intymnej znajomości z Boyem postanowiła ją przerwać. Jednym z powodów tej decyzji było pragnienie posiadania drugiego dziecka. Mając prawie trzydzieści osiem lat był na to ostatni moment. Drugie dziecko, macierzyństwo i rodzina miały pomóc jej zakończyć wieloletnią wewnętrzną szamotaninę.
W połowie czerwca, gdy Krzywicka nie miała jeszcze widocznej ciąży, na spacerze w Łazienkach zwierzyła się Żeleńskiemu:
– Będę miała z Jerzym dziecko.
Zaskoczony Boy przystanął, po czym podszedł do najbliższej ławki, by usiąść. „Po tylu latach zdradziła mnie – myślał przybity. – Jeśli zdradzała męża ze mną, to miała prawo zrobić to samo przeciwko mnie – zaśmiał się w duchu. – Trochę boli. Nawet bardzo. Oto gorzkie owoce moich słodkich wolnych obyczajów. Nie przepadam za bobasami, więc może jakoś przełknę tę pigułkę. Teraz ona tuli dzieciaczka w sobie, za chwilę przytuli go do piersi, a mnie odstawi na boczny tor. Rozumiem to, ale jest mi cholernie przykro. Dlaczego to wszystko jest skręcone, jak świński ogon? Ohydne, brudne, śmierdzące…” – zakończył refleksję, po czym zaczął szukać w kieszeni chusteczki, by otrzeć wilgotne oczy.
Krzywicka usiadła obok niego.
– Jesteś młoda, Iruszko, masz prawo robić, co ci się podoba – wykrztusił z trudem.
– Zawsze pragnęłam mieć drugie dziecko. Zastanawiałam się nieraz, czy mogłabym mieć z tobą…
– Wiesz, że nigdy nie przepadałem za berbeciami. Zresztą nie mówiąc sobie tego, byliśmy zgodni, że nie będziemy mieli potomstwa.
– Nie mogłabym obarczyć Jerzego nie swoim dzieckiem.
– Nie gdybajmy. Jest, jak jest. Postanowiłaś i koniec.
– Może będę miała dziewczynkę – uśmiechnęła się promiennie.
– Konsultowałaś się z Przybylską? – Boy zapytał ironicznie.
– W sprawie płci? – Krzywicka nie wyczuła żartu.
– W naszej sprawie – ciągnął żart. – Jeżeli ona powiedziałaby, że między nami koniec, to bym się posłusznie dostosował – zaśmiał się przez łzy.
– Tadeusz, proszę cię – zorientowała się, że kpi.
– Rozumiem, że to chciałaś mi powiedzieć – rzucił poważnie.
– Zamierzałam, ale… teraz nie wiem. Już nieraz mieliśmy długie przerwy.
– One były naturalne. Teraz będzie nienaturalna przerwa z powodu naturalnego aktu małżeńskiego obowiązku – zdusił w sobie sarkastyczny śmiech. – Przepraszam, z powodu małżeńskiej miłości – poprawił się.
Po tych słowach Krzywicka cicho zapłakała.
Irena, wbrew wcześniejszym zamiarom, nie zaniechała utrzymywania kontaktów z Tadeuszem, ich stosunki pozostały przyjacielskie. Dopiero, gdy Andrzejek podrósł i miał prawie dwa lata, zatamowane uczucie eksplodowało. W sierpniu 1939 roku pojechali na dwa tygodnie do Zakopanego. Podczas pobytu panowała między nimi aura szczęścia. Czuli, że są sobie przeznaczeni i związani wyjątkowym uczuciem.
– Jeszcze nigdy czegoś podobnego, w takim natężeniu, nie przeżywałem – Boy zwierzył jej się, gdy opalali się na Gubałówce.
– Nie chciałam tego mówić, ale ja też odczuwam między nami wyjątkową harmonię – powiedziała z przekonaniem.
– Po latach wzlotów i upadków, wieszczb i telepatii, hałasów i ciszy powstała między nami kompletna bliskość… – pocałował jej ramię. – Niezależnie od tego, co się wydarzy, będziemy z sobą na zawsze, Iruszko – rzekł niemal uroczyście, co zabrzmiało niepokojąco.
– Co masz na myśli? – zlękła się.
– Widzisz, co się dzieje dookoła. Czytam uważnie gazety, słucham radia. Niedawno przypadkowo trafiłem na rozgłośnię niemiecką i się przeraziłem.
– Sądzisz, że będzie wojna? – zapytała zlękniona. – Jest tak cudownie, a ty mówisz takie rzeczy…
Boy milczał. „Te nasze dni wypełnione ekstatycznymi porywami, ten szczyt wspólnych doznań przed zbliżającą się wielką niewiadomą przypominają mi znane przypadki z praktyki szpitalnej, gdy ciężko chory nagle się ożywia przed śmiercią” – zamyślił się głęboko i przestraszył się tej wizji.
Pierwszego września 1939 roku Niemcy napadły na Polskę. Tadeusz Żeleński-Boy w pośpiechu wyjechał z Warszawy rządowym pociągiem, w którym nie przewidziano miejsca nawet dla jego żony. Nie zatelefonował do Krzywickiej, by się z nią pożegnać, czego ona nie mogła zrozumieć. Dotarł do Lwowa. Od 17 września miasto było okupowane przez Sowietów. Kilka dni po wyjeździe męża Zofia Żeleńska próbowała ze znajomymi przedostać się samochodem do Zaleszczyk, lecz bez powodzenia. Powróciła do Warszawy, co w konsekwencji pozwoliło jej przeżyć wojnę. We Lwowie Boy zamieszkał u profesora Jana Greka, który był mężem Marii Pareńskiej, siostry Zosi. W październiku Boy przyjął od władz radzieckich propozycję objęcia katedry historii literatury francuskiej na Uniwersytecie Lwowskim. Wszedł do zarządu nowego związku literatów. Publikował w „Czerwonym Sztandarze”. W tych smutnych czasach lwowskich pod okupacją sowiecką, gdy inteligencja polska żyła w strachu i upokorzeniu, Boy zwierzył się Aleksandrowi Watowi, że nie ma nadziei na wolną Polskę i że on już właściwie umarł. Jedynym radosnym promykiem było dla niego towarzystwo Wandy Ładniewskiej-Blankenheimowej, nauczycielki gimnazjum i rzeźbiarki. Pani Wanda była jego Cicerone, gdy często odbywali po mieście długie spacery. Ostatni raz spotkali się dzień przed jego aresztowaniem i śmiercią. Trzy dni po zajęciu Lwowa przez wojska niemieckie, w nocy z trzeciego na czwartego lipca 1941 roku hitlerowcy zabrali z mieszkania profesora Greka i Boya. Tego dnia nad ranem niemieckie komando zamordowało ich wraz z innymi polskimi profesorami.
Późnym wieczorem w pierwszych dniach lipca 1941 roku, gdy Krzywicka układała się do snu, usłyszała na tarasie domu męskie kroki. Zerwała się z łóżka i wyjrzała na taras, lecz nikogo nie zobaczyła. Po położeniu się spać usłyszała ponownie wyraźne męskie kroki. Przestraszona zawołała Marynię, która natychmiast przybiegła. Obie nasłuchiwały odgłosów, lecz była cisza. Gdy Marynia wróciła do siebie odgłosy ciężkich kroków powtórzyły się. Krzywicka ponownie ją wezwała.
– Niech Marynia posłucha, ktoś tu chodzi, przecież wyraźnie słyszę – pani Irena mówiła z przekonaniem.
– To na pewno pan Boy – odpowiedziała służąca.
W tym momencie obie kobiety opanowało przeświadczenie, że Tadeusz Żeleński umarł.
Pod koniec października Zofia Boyowa powiadomiła przez Słonimskich Krzywicką, że Boy nie żyje. Irena, która podczas okupacji unikała wychodzenia na miasto, po usłyszeniu tej informacji nie mogła powstrzymać się przed odwiedzeniem pani Żeleńskiej. Nazajutrz pojechała do niej.
– Musiałam panią zawiadomić o śmierci Tadeusza – Zofia przywitała Krzywicką spokojnym głosem.
– Dziękuję pani.
Kobiety usiadły przy stole i długo milczały. Boyowa zauważyła, że po nieruchomej twarzy Krzywickiej płynęły łzy. Po pewnym czasie gospodyni przerwała ciszę.
– Zamordowano go niedawno. To mógł być wrzesień, albo październik – powiedziała.
– Nie, nie – zaprotestowała Krzywicka. – To było w lipcu
– Co też pani mówi – zdziwiła się Żeleńska. – Mam wiadomości, że stało się to teraz, jesienią.
– To było na początku lipca – powtórzyła pewnym głosem.
Irena Krzywicka szczęśliwie dożyła dziewięćdziesięciu pięciu lat. Zmarła we Francji w 1994 roku. Wojny i okupacji nie dane było przeżyć jej mężowi i starszemu synowi. Jerzy Krzywicki na początku września 1939 roku został zmobilizowany, a po zakończeniu kampanii wrześniowej znalazł się w niewoli sowieckiej. Jako oficer rezerwy został zamordowany wraz z tysiącami Polskich oficerów przez NKWD w Charkowie w 1940 roku. Piętnastoletni Piotruś zmarł w Warszawie w lutym 1943 roku w kilka dni po tym, jak przemarzł na dworze. Leczący go doktor nie był w stanie stwierdzić przyczyny zgonu, prawdopodobnie było to zapalenie wsierdzia. Śmierć pierworodnego syna była dla Krzywickiej największą tragedią życiową. Jej młodszy syn Andrzej, urodzony w 1937 roku, przeżył wojnę. Jednak w 1953 roku obezwładniła go choroba Heinego-Medina. Po długim leczeniu wydobrzał, lecz do końca życia poruszał się o kulach. W Warszawie po studiach obronił doktorat. Po wyjeździe na Zachód zrobił karierę naukową pracując jako profesor nauk matematyczno-fizycznych. Zmarł w 2014 roku.
Franciszek Czekierda