To pisanie musi ustać. Czas powiedzieć dlaczego.
Gdy ta książka wyjdzie, a przecież nie wiadomo, czy wyjdzie jeszcze drukiem, czy już nie, autor będzie miał dziewięćdziesiąt pięć lat. Człowiek w tym wieku, nawet jeśli technicznie potrafi, nie ma po co pisać książek, bo nikt, ściśle biorąc prawie nikt nie będzie ich czytać. Większość rówieśników autora wymarła lub cierpi na demencję. Młodszych nie interesują książki, które z racji samego wieku pisarza należą do przeszłości, a oni o pisarzu nie słyszeli. Na żadnej z popularnych platform, tym bardziej na forach społecznościowych i ogólnie w mediach nie mówi się o autorze. Jest więc już kimś w istocie martwym. Czytać go nie ma powodu.
Oczywiście, on z nawyku pisze, można się domyślać, że wspomnienia osobiste, rodzinne, wojenne, jakich starzy ludzie napisali tysiące. Nie warto tego sprawdzać, nie pozwala brak czasu, ale wystarczy przypadkowo trafić na którąś z tych książek, żeby od razu rzuciło się w oczy: pamiętnik dziadka jak to pamiętnik dziadka, starzyzna i nuda, kalendarzowe zapiski prawdopodobnie o chorobach, może o wnukach niezwykle zdolnych. Pisze dla zabicia czasu, bo ciągle żyje i musi coś robić, a żyje dlatego, że pisze. Ale przecież mógłby chować koty albo rozwiązywać krzyżówki i tak podtrzymywać gasnące życie zamiast pisać książki dziś już w świecie skotłowanym pandemią tylko na makulaturę, jeśli mimo wszystko zostaną wydane.
Tak się myśli nie będąc mną. Ja tylko częściowo tak myślę, jednak myślę, skoro wymyśliłem, że myślą to inni. Otóż sam o swoim zaprzestaniu pisania myślę, że nie wiek i nie pandemia decydują.
Pandemię w walce przyrody z człowiekiem ukróci zapewne kolejny genialny wynalazek człowieka. Szczepionka już właśnie jest. Na razie kosztuje za drogo i jest jej za mało, by zaszczepić ludzkość, ale dość, by ocalić mniejszą część na obszarach uprzywilejowanych, takich jak Ameryka Północna, Unia Europejska, może jakieś Emiraty Arabskie, Izrael. Polska i ja w niej należymy do uprzywilejowanych nie tylko pod względem zaopatrzenia w wodę, szczególnie ciepłą w kranie. Skorzystamy także ze zbawiennej szczepionki. Bogaci tego świata wykupią się za pieniądze również od pandemii, a my dzięki Unii Europejskiej zaliczamy się do bogatych. Zaraza ustąpi przypuszczalnie z naszych terenów, gdy się zaszczepimy, natomiast będzie długo jeszcze i skutecznie pustoszyć obszary biedne, Amerykę Południową, upośledzone rejony Azji i Afrykę. Świat zatem odzyska „normalność”. Położenie moje i moich książek też wróci do „normalności”. Jak nie było mnie i książek przedtem, tak nie będzie w nowej, popandemijnej
świadomości społecznej, co najwyżej wystąpimy śladowo w historii piśmiennictwa, jeśli będzie pamięć, nie dowolność historyczna. Dowolność wydaje się prawdopodobniejsza z powodu ewolucji pokoleniowej i ze względu na priorytet ukształtowany dość już powszechnie, także w populizmie. Chodzi o potrzebę absolutnej wolności, rzecz jasna, dla siebie, z wolnością do absurdu i przemocy włącznie. Mówią wprawdzie, że lekcja pandemii może to zmienić. Docenione byłyby wartości humanistyczne, uznany obiektywizm, uszanowany intelekt i racjonalne myślenie zamiast kultu emocji, żywiołu i siły. Zobaczymy.
Pisanie jest jednak pisaniem. Dzieje się po swojemu, niezależnie od wpływów zewnętrznych, choć one działają, oczywiście, w pewnym zakresie, jednak nie głównym. Główny organ piszący działa we mnie według swoich praw immanentnych, podobnie do krwiobiegu lub układu oddechowego. Tak właśnie piszę. Nie zacznę inaczej wskutek kalkulacji, presji czy perswazji. A trzeba by inaczej, żeby mieć więcej niż garstkę czytelników.
Z natury nie jestem autorem niszowym. Mój wewnętrzny organ piszący potrzebuje, zdaje się, przeświadczenia, że czytelników mam wiele tysięcy, jak było za całego życia. Bez mała.
Rozwinąłem swoje autorstwo w tak zwanych komunistycznych, krępujących twórczość warunkach politycznych i sprzyjających twórczości społecznych. Ze światopoglądową regułą ustroju usiłowałem się zrazu rozumieć, lecz musiałem borykać z cenzuralną . Ze światopoglądową tylko w pierwszej dekadzie. Z cenzuralną od początku do końca. Na tym polu wdałem się w otwartą walkę z ustrojem. Jednak muszę przyznać, że w Polsce ustrój pozostawiał przez dalsze trzy dekady znaczną swobodę temu, co w literaturze jest sztuką. Inaczej mówiąc, godził się na wolność artystyczną formy i stylu. Społeczeństwo, zaintrygowane skomplikowanymi wysiłkami piszącego autora, było chłonnym odbiorcą książek, chętnie kupowanych „spod lady”. Czytelników nigdy nie brakowało i taki stan rzeczy zdawał się jedynym stanem zapewniającym sens twórczości.
Moje usposobienie wobec tej kwestii różniło mnie od ojca, wyniosłego ascety, pewnego dostatecznej wartości dzieł samych przez się. Na tym tle już jako młokos, mimo przemożnego wpływ ojcowizny, zbuntowałem się przeciw ojcu pisząc w „Odrodzeniu” swój pierwszy artykuł „O popularyzacji literatury”.
Było potem przez lata trudno i trochę niebezpiecznie, ale udawało się pisać z osobistą satysfakcją estetyczną i przychylnością społecznego odbioru. Doczekałem wreszcie klęski tak zwanego komunizmu, upragnionej przeze mnie, i jak się zdawało, przez ogromną większość społeczeństwa. Ale wszyscy razem doświadczyliśmy też restauracji kapitalizmu, czegośmy nie oczekiwali.
W przywróconym kapitalizmie moi czytelnicy stopniowo niknęli. Zarazem to, co w literaturze jest sztuką, przestawało być potrzebne komukolwiek oprócz mnie. Przestała w ogóle istnieć sama podstawa estetyki, pojęcie piękna. Literatura nie miała już opisywać bytu i człowieka poddając rzeczywistość refleksji, lecz wychwytywać podniecające aktualności i angażować się w to podniecenie. Taka była jej nowa rola w twardych warunkach komercjalizmu.
Literatura nie potrzebowała właściwej sobie istoty estetycznej, bo nie od tego zależało jej powodzenie. Natomiast musiały ją wspierać tematy, tworzone nie przez nią, dramatyczne wypadki albo na przykład głośne osoby, których biografie lub relacje nadawały się do spisania. Literatura powinna była wynikać z jakiejś możliwie sensacyjnej okoliczności, pojawiać się w okazjonalnym, łatwo uchwytnym związku z atrakcją większą niż sama literatura. Przede wszystkim jednak winna była wyczuwać aktualne monopole światopoglądowe, nasycać się nimi i sekundować ich pretensjom do górowania ważnością nad innymi tematami. Przypominało to monopol światopoglądowy pierwszej dekady „słusznie minionego komunizmu” z tą różnicą, że walkę klasową zastąpiła walka obyczajowa, narodowa albo płciowa.
Po dwóch dekadach nowego kapitalizmu uznałem, że ze swoim usposobieniem nie nadaję się na współczesnego autora. Nie czułem pociągu do żadnego z gatunków interesujących publiczność: kryminału, horroru, fantastyki. Żadnego nie umiałbym uprawiać. Nie miałem już zamiaru pisać książek.
Przypadek sprawił, że stało się inaczej. Znalazłem na stronie internetowej, którą sobie założyłem, słowo blog.
I napisałem to słowo. Okazało się później tytułem książki, ale w chwili, gdy je zapisywałem, takiej przyszłej możliwości nie brałem pod uwagę, bo nie bardzo wiedziałem, co znaczy „blog”. U mnie znaczył początkowo „coś”, następnie sposób informowania o czymś i komunikowania się z ludźmi, podobny do komunikacji telefonicznej. Tyle. Nie miało to nic wspólnego z literaturą.
Przez długi czas blog, rzadko używany, był jedną z opcji w komputerze i służył do celów praktycznych.
Niepostrzeżenie w którymś roku istnienia użytkowy blog zaczął jakby w zastępstwie autora opowiadać bez ładu i składu strzępki rozmaitych nadarzających się dzień za dniem historii z życia. Przygodnie rejestrował banalne sceny i dialogi zasłyszane na osiedlu.
Może blog, przeleciało mi nie wiem kiedy przez głowę, jest w dzisiejszych czasach szansą odpowiedniego do czasów autorstwa? Literatura faktu! Literatura faktu! Oczywiście, faktu tworzonego nie przez literaturę, zwłaszcza nie literaturę fikcji, bo fakt sam się tworzy taki, jaki jest, od razu gotowy. Blog poniekąd sam się pisze, choć niby robię to ja. Ale raczej on robi siebie z prostego surowca faktów, bez estetyki i sztuki. Są za to czytelnicy. Tysiące. Tak wynika ze statystyki w komputerze. Internauci. Gdyby oni współpracowali z blogiem, odzywali się „on line”, dostarczali blogowi, każdy po trosze, realiów, życiowego surowca, „jak leci”, bieżących faktów z życia, toż to byłby prawdziwie nowy literaki interfejs!
Tak więc blog po wstępnym okresie wahań ruszył do pisania. Stał się sam autorem odpowiedniejszym w moich oczach ode mnie. Decydowały nowe technologie i dokonywana teraz faktycznie popularyzacja nie tylko literatury. Czyli nie ta, której domagałem się kiedyś jako młokos, lecz popularyzacja całkowita ludzkiej kultury, egalitaryzacja i reforma upraszczająca. Prawdopodobnie był to zaczątek przygotowawczy znacznie pełniejszej transhumanizacji w przyszłości, gdy człowiek będzie żył z nowymi technologiami w organizmie i psychice. Anachronizmem będą atawistyczne przeżytki byłej ludzkiej świadomości, takie jak zmysł artystyczny, sentyment albo poczucie ładu logicznego. Trudno wiedzieć w szczegółach. Coś fundamentalnego niewątpliwie ubędzie. Obecna kultura cyfrowa przygotowuje już człowieka po trosze do czekających go przekształceń. Blog mógł być skromnym przyczynkiem do tej wielkiej ewolucji , a ja dostawałem istotnie szansę udziału w nieznanym dotychczas procesie. Skorzystałem.
Cóż jednak zaszło, podejrzewam, za sprawą mojego uczestnictwa: przy strzępkach objawiły się pointy. One pierwsze. Strzępki różnych autentycznych faktów zaczerpniętych z życia, urywki bezładne i bezkształtne, bez początków i końców, z banałem i absurdem w środku, brały się niespodzianie w kupę i wypuszczały z siebie zaskakujące konkluzje. Do faktografii przenikała tędy i owędy refleksja. Chaotycznie następujące po sobie fakty układały się niewiadomo dzięki czemu w zarys formalnej konstrukcji. Nie dość tego. Z tych mglistych zarysów następujących po sobie wyłaniała się znacząca coś ciągłość, widoczna jednak dopiero wtedy, gdy ktoś uważnie się przypatrzył. Nie była to jeszcze opowieść, lecz zjawisko jej bliskie. Bądź co bądź blog okazał się książką. Pod tytułem „Blog” został wydrukowany na papierze. Był to pierwszy Blog.
Nastąpił po nim Drugi, który już nie krył, że jest być może powieścią. Należałoby dodać: szczególną powieścią faktu i przez to ułomną. Blog Drugi, który nazwał się „Justyna”, popełnił jeszcze inny błąd, dyskwalifikujący go jako prekursora transhumanizacji. Był ułomną powieścią skupioną na przeżyciu psychicznym niezrozumiałym już teraz, co dopiero w przyszłości, mianowicie na delikatności uczuć. Mój wewnętrzny organ piszący jawnie zapanował nad blogiem, co wyraziło się niedopuszczalnym sentymentalizmem. Mój wewnętrzny dyktator forsował jednak najbardziej swoje upodobania do sztuki, porządku estetycznego i formy. Nieustannie usiłował nadawać formę wszystkiemu, co napotykał, w Blogu Trzecim także śmierci, także tym ostatnim słowom, które tu piszę. Wcale nie chciałem, żeby to robił. W starciu mojego organu piszącego z blogiem byłem po stronie blogu. Uparłem się wbrew językowi internautów, że blogu, nie bloga, a organ się zgodził, bo to było mu w smak.
Internauci, prawdę mówiąc, zawiedli. Nie spełnili pokładanej w nich nadziei, że będą dostarczali blogowi życiowego surowca „jak leci”. Nie kwapili się do tego zupełnie i współautorami Trylogii Internetowej nie zostali. Z jednym wyjątkiem: internautka Hanna Bartoszewicz wymyśliła Blogowi Trzeciemu tytuł „Ujście”. Pomysłem tym wygrała konkurs, który podczas pisania ogłosiłem wśród internautów.
Ja nie wygrałem. Potwierdziło się, co prawda, że jednak w rzeczywistości to ja jestem autorem, lecz niezdolnym do przeciwstawienia się swojemu wewnętrznemu dyktatorowi: własnemu organowi piszącemu. Dyktator, jak za komunizmu, trzymał autora w przestarzałych granicach formy i sztuki, gdy w perspektywie był już raczej człowiek z psychiką biotechnologicznie udoskonaloną, obywający się bez piękna, uczuć i prawdy. Moje pisanie na nic mu się nie przyda. Dlatego to pisanie musi ustać, a ja mogę ujść.
Koniec trzech Blogów.