Andrzej Gronczewski – Chwila faustyczna

0
246
Giovanni Battista Piranesi
Giovanni Battista Piranesi

Nasze  doznanie  szczęścia  jest  fragmentaryczne, rozproszone. Wiąże  się  nie  tyle  z  dniem  czy  godziną, ile  raczej  z  małymi  wysepkami  czasu, z  archipelagami  minut  i  sekund, które  zatopione  są  w  błocie  chaosu, znużenia, bólu  i  lęku.

              „Chwilo, trwaj  wiecznie ! Jesteś  tak  piękna.” Ilu  wybornych  poetów  zmagało  się  z  tymi  zdaniami  Goethego, by  w  monecie  polszczyzny  ofiarować  nam  cały  kapitał  sensów, zgromadzony  przez  weimarskiego  mistrza. Ilu  translatorów –  tak  mozolnie, cierpliwie –  szlifowało  zdania  Goethego, by  powtórnie  ukształtować  ten  wielościenny  brylant  semantyczny, opalizujący  nadmiarem  wzruszeń.

              „Gdybym  mógł  chwili  rzec : Jak  pięknaś ! O, nadal  trwaj, nie  uchodź  mi!”  Gdybym  mógł… Prawda, że  to  są  zupełnie  inne  zdania? Że  w  jednym  z  przekładów  Fausta, w  przekładzie  Feliksa  Konopki, ujawnia  się  bolesna  wątpliwość? Odsłania  gorzkie  pytanie? Że  faustyczny  rozkaz  degraduje  się, spada  na  niższe  piętro? Na  kondygnację  nieśmiałej, daremnej  możliwości  i  hipotezy?

              Odwołujemy  się  do  zdań  Goethego  w  modlitewnym  pragnieniu, by  momentowi  naszego  życia  dana  była  łaska  trwania. By dla  kosztownej chwili  otworzyły się  granice  czasu, tak  szczelne, okrutne  wobec  snów  o  szczęściu  stałym, całkowitym  i  przestrzennym.

              Zapominamy, że  słowa  Goethego  wypowiada  Faust  w  czasie  kulminacji. Że  te  słowa  testamentalne, uformowane  jako  apologia  życia  i  pochwała  jego  szczytów, w  istocie  są  pochwałą  śmierci, jej  uwodzicielskiego  daru, jej  zatrutych  słodyczy. Stary  Faust  jest  ślepy. Źrenice  Fausta  nie  biorą  już  udziału  w  święcie  zachwytu. Jego  umysł  ulega  złudzeniom. Jego  samowiedza  szczęścia  ufundowana  została  na  błędzie  i  fałszu.

              Faust  umiera, oplątany  siecią  marzeń  i  fantomów. W  euforii  zwycięstwa, które  jest  klęską. W narkotycznym  upojeniu  tych, co  sądzą, że  chytrą, rozwiązłą  i  złośliwą  Mutter  Natur  godzi  się  poddać  rygorowi  woli  człowieczej. Faust  nie  wie, że  wszystkie  dźwięki  są  kłamliwe. Że  nie  łączą  się  z  dziełem  konstrukcji. Z  mozołem, który  niesie  wieczną  szczęśliwość. Że  te  dźwięki  należą  do  muzyki  szorstkiej, ziemskiej, konkretnej. Że  nasila  je  łopata  grabarza. Faust  nie  wie, że  lemury  kopią  zwykły  grób  ludzki, dla  niego  właśnie  przeznaczony.

              Czy  Goethe  ustala  jątrzącą  pewność, że  samowiedza  szczęścia, chwili, nawet  tej  najwyższej, świetlistej, musi  być  zawsze  ułomna, ryzykowna, cząstkowa? Podminowana  przez  jady, toksyny  i  mikroby  zła, których  nie  umiemy  rozpoznać? W  chwili, kiedy  chwili  tej  chcemy  zapewnić  trwanie?

              Czy  trzeba  pamiętać, że  każdy  prawdziwy  zachwyt  jest  krokiem  w  stronę  śmierci ? Że  za  kurtyną  zachwytu  i  szczęścia  kryje  się  domena  podstępu, szyderstwa, diabelskiego  śmiechu, negacji?

              Muszę  tu  odwrócić  faustyczny, Goetheański  schemat. Odwrócić  świadomie, bluźnierczo  i  przewrotnie. Jesteśmy  bogatsi  od  Fausta, przynajmniej  na  razie. Bogatsi  w  tym  sensie, że  nadal  obdarzeni  łaską  trwania  i  łaską  pamięci. Bogatsi – o  szansę  wzroku  odwróconego.

               Przeklinamy, gdy  dni  nasze  są  puste, jałowe, bezdźwięczne. Gdy  wydają  się  szare, pozbawione  jędrności  i  soku. Gdy  nazbyt  mało  zawierają  tych  kropel  czasu, z  których  można  odcedzić  tęgie, kosztowne  wino  życia. Gdy  nie  kwapimy  się  ponowić  faustycznego  żądania, bo  atomy  naszego  czasu  nie  są  go  warte.

              Ale  potem, niekiedy  po  latach, te  przeszłe  chwile – po  Norwidowemu  „odpomniane” –  wracają  do  nas. I dopiero  wtedy  odsłaniają  swą  cenę. Zyskują  faustyczną  urodę, której Faust  nie  mógł już  doznać. Dopiero  wówczas – w  obszarze  kapryśnej, czynnej, jawnej  i  ukrytej  pamięci – możemy  być  suwerennymi  tłumaczami  takich  chwil. Ich  kolekcjonerami, ich  szczęśliwymi  bankierami.

              To  nie  jest  sztuka  zwykłego, tępego  ciułania. To  subtelna  biegłość, jaką  doskonali  się  dzięki  sojuszowi  z  wielkimi  twórcami. Z  tymi, którzy  umieli  nadać  chwili  minionej  szczęśliwą  powrotność. Umieli  zachować  jej  światłoczułe, trudno  uchwytne, zamaskowane  piękno.

              Wbrew pozorem, szczęście  i  zachwyt nie  mają  zbyt  wielu diagnostów. Nie  mają  ekspertów, godnych  zaufania  i  szacunku –  w  odróżnieniu  od  bólu, rozpaczy, od  zamętu  i  ciemności, za  którymi  kłębią  się  całe  tabuny, głośne  gromady  chętnych  przezierców, kartografów  i  notariuszy.

              W  rodzinie  człowieczej  szanuję  nade  wszystko  tych  jej  rzeczników, którzy  są  nosicielami  rajskiego, cudownego  talentu. Jaki  to  dar? To zdolność    

do  odczuwania  zachwytu. Zdolność  do  zachwycenia. Zachwyt  wydaje  mi  się  osobliwie  cenną, surową  i  szlachetną  próbą  człowieczeństwa. Wiem, że  bywa  nieludzki. Że  oddala  nas  od  bogów. Że  mocniej  łączy  ze  światem  zwierząt  i  dzieci. Że  domaga  się czujnych, głodnych  nozdrzy  i  źrenic. Że  kasuje  ból  rozstania – dzięki  ofercie  nowych  dłoni.

              W  słowie „zachwyt”  dźwięczy  zresztą  inne  słowo: „uchwyt”. Chodzi  więc – pisałem  w  Rajskich  plenerach  –  o  „uchwycenie”  się  rzeczywistości. O  zespolenie   z  nią  i  pojednanie. O  spazmatyczny, miłosny, olśniony  związek  człowieka  z  materią  rzeczy  i  zdarzeń, drzew  i  ludzi.

              Taki  człowiek  zachwytu, człowiek  olśnienia  pojmuje  chwilę  jako  ciągłe, Hemingwayowskie, „ruchome  święto”. Jako  odwrotność  czasu  powszedniego, podrzędnego. Jako czas  w  stadium  permanentnego  owocowania  i  porodu. Widzi  świat – jako  wielki, gigantyczny  prezent, wszystkie  zaś  barwy  codzienności –  jako  elementy  owego  świata – daru, świątecznego  świata.

              Nie, nie  chcę  szerzej  mówić  o  moich  grach  z  faustyczną  chwilą. O  liturgiach, którym  jestem  wierny. O  poetyckich  fetyszach, talizmanach, amuletach. O  zdaniach, które  Józef  Czapski  nazywał „diamentowymi  cytatami, tak  czynnymi  w  sztuce  zaklinania  chwili.

              Tylko – na  koniec – wiersz, w  którym jasne  pewniki  są  procentem  od  kapitału  ciemności. Wiersz, w  którym  mieszka  faustyczna  wiedza  o  ciele  świata  i  ciele  człowieka. Wiedza  o  zimnych  i  słonecznych  krwiobiegach.

              Jeden  wiersz  Miłoszowy. Bezcenna, świetlista  muszla –  z  morza  zgiełku, żalu, skargi. Trzeba  wiele  męstwa, aby  uciszyć  to  pierwsze  morze, i  dostrzec  wtóre, pogodne :

                 Dzień  taki  szczęśliwy.
                 Mgła  opadła  wcześnie, pracowałem  w  ogrodzie.
                 Kolibry  przystawały  nad  kwiatem  kapryfolium.
                 Nie  było  na  ziemi  rzeczy, którą  chciałbym  mieć.
                 Nie  znałem  nikogo, komu  warto  byłoby  zazdrościć.
                 Co  przydarzyło  się  złego, zapomniałem.
                 Nie  wstydziłem  się  myśleć, że  byłem, kim  jestem.
                 Nie  czułem  w  ciele  żadnego  bólu.
                 Prostując  się, widziałem  niebieskie  morze  i  żagle.

Andrzej  Gronczewski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko