Pisałem nowelę o człowieku, który w wypadku drogowym spowodował śmierć swego brata: on jechał motocyklem, brat rowerem. Obaj byli postaciami rzeczywistymi (do tego sprawcę widywałem wielokrotnie). Autentyczne było także owo dramatyczne zdarzenie, do którego doszło w miejscu cieszącym się złą sławą, a zwanym Brzozowym Mostkiem.
Zbliżałem się już do końca owego tekstu, kiedy powróciło do mnie wspomnienie (nie wiem, czym było ono spowodowane) wakacji sprzed bardzo wielu laty. Miałem wówczas 10-11 lat. Do moich Dziadków mieszkających w Pogorzelcu przyjechałem z zielonym, płóciennym plecakiem. Znajdował się w nim między innymi Mały atlas chrząszczy, którego autorami byli Josef R. Winkler (tekst) i F. Severa (ilustracje).
Już pierwszego dnia, od samego rana, zacząłem buszować po ogrodzie warzywnym i sadzie Dziadków, jak również przemierzać okoliczne pola i lasy. Wzrok miałem przy tym ‒ jeśli można tak powiedzieć ‒ zaprogramowany na wychwytywanie z otoczenia stworzeń przyobleczonych w chitynowe pancerzyki, co najwyżej, kilkucentymetrowych. Tkwiły one nieruchomo, albo przemierzały wolno na przykład liście. Ale często, znacznie jednak szybciej, poruszały się w powietrzu. Wykorzystywały do tego delikatne, prawie przezroczyste skrzydełka, normalnie ukryte pod pokrywami wspomnianego pancerzyka.
Podczas tych moich peregrynacji, nie rozstawałem się z Małym atlasem chrząszczy. W porównaniu z księstwem polskich chrząszczy liczącym kilka tysięcy gatunków, zasługiwał wyłącznie na miano małego, a nawet bardzo małego. Ale na szczęście około 90 gatunków w nim uwzględnionych było tymi najpopularniejszymi. Wobec czego wiele spośród moich znalezisk potrafiłem nazwać.
Ta książka – wydrukowana w Czechosłowacji w 1972 r. i zakupiona przez mych Rodziców w antykwariacie – towarzyszyła mi także podczas snu. Kładłem ją bowiem na krześle ustawionym tuż przy poduszce.
Po kilku dniach, jakie minęły od mego przyjazdu, ktoś z rodziny dostarczył mi truciznę. Nie pamiętam czy stało się to na moją prośbę, czy też ów ktoś uznał, że najwyższy czas, abym uczynił krok dalej w uprawianiu mojej pasji. A krokiem tym winno być kolekcjonowanie chrząszczy, a przedtem ich trucie. Słowo „zabijanie” w tym kontekście, z pewnością nie zostało użyte. Zarówno przez tego kogoś jak i mnie. Nie pojawiło się też wtedy w moich myślach. Jestem tego pewny na 99%.
Nie była to trucizna, jakiej używają entomolodzy. Ale faktem jest, że każdy chrząszcz wrzucony do słoika, na którego dnie leżał kawałek ligniny nasączonej ową substancją, tracił życie. Nigdy nie obserwowałem walki o życie, jaką toczył owad zamknięty w szklanym naczyniu. To że, za którymś kolejnym razem powróciłem zbyt szybko i zobaczyłem, jak chrząszcz jeszcze się rusza, spowodowało, że potem pojawiałem się po jeszcze dłuższym czasie. Poruszyło mnie bowiem to, co zobaczyłem. Ale nie miało ono żadnych następstw, ponieważ wytłumaczyłem sobie, że stworzenia, które truję są… tylko chrząszczami.
Początkowo jedynym problemem, na jaki napotykałem, jako początkujący entomolog, był brak specjalnych szpilek; krawieckie były za grube. Próba ich użycia była wręcz groźna w przypadku okazów małych. Lecz jeszcze tego samego dnia, kilkanaście godzin po tym, jak po raz pierwszy zastosowałem truciznę, pojawił się następny problem. Był on znacznie poważniejszy i zupełnie innego rodzaju – nie był do tego techniczny. A polegał na tym, że miałem poważne problemy z zaśnięciem. Wcześniej, szczególnie na wakacjach – po dniu wypełnionym ustawicznym ruchem na świeżym powietrzu, nie miało to nigdy miejsca. Sen przychodził bardzo szybko. Musiałem nawet bronić się przed szybkim zaśnięciem, gdyż po zgaszeniu światła lubiłem jeszcze porozmyślać o zdarzeniach, które przyniósł dzień dobiegający końca. Spałem przy tym jak przysłowiowy kamień. Tamtej jednak nocy, jak wspomniałem, nie mogłem zasnąć. Nie pozwalały mi na to moje imaginacje na temat śmierci, jaką zadałem chrząszczom posługując się trucizną. Zaczynałem wyobrażać sobie owady szukające nadaremnie drogi ucieczki ze słoika. Potem zaś poruszające, coraz wolniej, odnóżami i czułkami…
Lecz psychika bardzo młodego człowieka, nie obarczona wieloma tego typu wspomnieniami ∕ wizjami, a z tego powodu jeszcze zdolna do stosunkowo szybkiego neutralizowania wyrzutów sumienia (tak, to były wyrzuty sumienia), sprawiła, że sen, długo oczekiwany, w końcu nadszedł.
Z intensywnym rannym światłem słonecznym zniknęły jednak wszelkie czarne myśli. I zaraz po śniadaniu, w spokoju ducha, kontynuowałem trucicielskie zajęcie. Wszystko przebiegało, tak jak poprzedniego dnia: łapałem okazy, jakich jeszcze nie miałem w swej kolekcji, trułem je, przebijałem szpilką, gdy egzemplarze nie były nazbyt małe, i przypinałem do kawałka styropianu. Poniżej zaś przyklejałem niewielką kartkę z nazwą gatunkową, zarówno polską, jak i łacińską. Ale to oczywiście tylko wtedy, jeżeli dany egzemplarz był wzmiankowany w Małym atlasie chrząszczy. Lecz ponieważ, jak już wspomniałem, był on naprawdę niewielki, więc pod bardzo wieloma posiadanymi przeze mnie okazami, nie było karteczki.
Kiedy nadeszła kolejna noc, znowu nie mogłem zasnąć. I powód był ten sam – wyrzuty sumienia. Dawały one o sobie znać znacznie silniej, niż za pierwszym razem. Zacząłem przy tym przyrównywać słoik z tamponem nasączonym trucizną do komory gazowej, owady do ludzi, a siebie do człowieka, który, w żaden sposób nie przymuszany, obsługuje tę komorę. Chwilę po tym, jak sformułowałem to porównanie, Mały atlas chrząszczy przykryłem częściami mojej garderoby (dotąd, gdy leżałem w łóżku, książka spoczywała na krótkich spodenkach i koszulce). Zupełnie jakbym uważał, iż to właśnie z niej wydobywają się myśli burzące, i to skutecznie, mój spokój wewnętrzny. A barwne wizerunki chrząszczy, ożywione w przedziwny sposób, formułują pod moim adresem jednoznacznie brzmiące oskarżenia.
Jedząc śniadanie jeszcze nie wiedziałem, co wkrótce uczynię; najwyżej to przeczuwałem. Nim bowiem z moim Dziadkiem udałem się wozem konnym do lasu po opał, podjąłem zdecydowane postanowienie. I stojąc przed stajnią powiedziałem, ale tak, by nikt postronny tego nie usłyszał:
– Przysięgam, że nie będę ich już truł, ani w inny sposób uśmiercał.
Niezwłocznie podjąłem też stanowcze kroki: tampon nasączony trucizną spaliłem w piecu (płomień rozbudził się przy tym na krótką chwilę), sam słoik (zakręcony jednak) wyrzuciłem na śmietnik. Lecz nie wiedziałem, co uczynić z niewielkim zapasem trucizny przechowywanym w szklanym pojemniku. Podjęcie decyzji w tej sprawie wymógł, mimowolnie, mój Dziadek. Zaczął bowiem mnie przywoływać. Słyszałem przy tym parskanie konia i brzęk uprzęży. Za każdym razem odkrzykiwałem, że już idę. A tymczasem biegałem po strychu ściskając nerwowo słoik. Gdy Dziadek zakrzyknął po raz trzeci (w jego głosie słychać było już pewne zniecierpliwienie), słoik wetknąłem w stertę starej odzieży. Wiele lat później został on odnaleziony (nie przeze mnie). Był pusty – jego zawartość wywietrzała.
Do kolekcjonowania chrząszczy w postaci przedstawionej powyżej, nigdy nie powróciłem. Choć entomologią przez kilka lat jeszcze się interesowałem. To moje zainteresowanie przybrało jednak postać przechowywania w pamięci wizerunków przedstawicieli poszczególnych gatunków i, jeśli pamięć okazała się szczególnie łaskawa, także ich nazw. Ta forma kolekcjonowania dotyczyła zarówno okazów dostrzeżonych w środowisku naturalnym, jak i w rozmaitych publikacjach.
Ta moja krótkotrwała, na szczęście, „przygoda” ze słoikiem i trucizną, zakończyła się przede wszystkim skruchą wobec wielu dziesiątków chrząszczy, które zabiłem. Lecz ta sprawa (nigdy o niej zapomniałem), w nieco innej postaci, ale powróciła do mnie.
O zdarzeniu wspomnianym na początku niniejszego szkicu dowiedziałem się, dosłownie, kilka lat temu. Ów motocyklista znany mi, jak już wspomniałem z widzenia (zmarł z dziesięć lat temu śmiercią naturalną), przez trzydzieści lat, jakie minęły od wypadku, w którym był mimowolnym sprawcą śmierci swego brata, musiał zmagać się z tym problemem. I w ciągu dnia, w świetle słonecznym, w wirze spraw domowych i gospodarskich (był rolnikiem i stolarzem), z tym problemem, gorzej lub lepiej, ale radził sobie. Ale to, co przynosiła ze sobą noc, było nieubłagane i o wiele trudniejsze do oswojenia, wyciszenia. I wielokrotnie, pewnie na przemiennie, wyrażał żal bądź kierował do siebie pretensje, że tamtego feralnego dnia pojechał motocyklem, a nie rowerem. A jak już motocyklem, to dlaczego nie skierował się inną drogą, albo dlaczego nie wyjechał z domu chociaż kilka minut wcześniej bądź później. Owe żale i pretensje, najpewniej kierował też do brata: dlaczegoś pojechał na Brzozowy Mostek? A jak już pojechałeś, dlaczego znalazłeś się tam w tym samym czasie, co ja?
Wyobrażam go sobie, jak przestaje zbijać framugę okienną i zadaje te powyższe pytania.
Upływ czasu niewątpliwie stępił intensywność wyrzutów sumienia i zarzutów, jakie kierował pod swym adresem. I po pewnym czasie osiągnęły one być może stały poziom. Nie przestały jednak dawać znać o sobie do końca. Lecz to chyba nie był koniec. Ten jednak gdzieś jest…